niedziela, 25 czerwca 2023

Jordania: Jordan Trail część 4 (Petra - Aqaba)

Wybierając się na Jordan Trail trzeba pamiętać, że szlak przechodzi przez Petrę na dwóch odcinkach, dlatego najlepiej mieć aktywny Jordan Pass. Jest możliwe zrobienie dwóch odcinków jednego dnia, ale w takim przypadku nie można wyjść z ruin zrobić zakupów na kolejne kilka dni w Wadi Musa, więc nie ma to sensu. 

Moje zakupy trochę ważyły... Miałam jeszcze ze sobą resztę niezjedzonych owoców i jogurt oraz oczywiście hektolitry wody i nowy dywanik - jak nic 20 kg. Może wspomnę przy tej okazji, że ultralekki bezstelażowy plecak i z takim bagażem daje radę. Kiedyś, kiedy nie umiałam go jeszcze dobrze pakować, wydawało mi się, że 15 kg to max, jednak kiedy nauczyłam się go odpowiednio pakować stał się idealnie wygodny nawet przy takim obciążeniu. Chodzi o to, żeby spakować rzeczy ciasno tak, żeby wypełniając plecak, zaczęły pełnić rolę stelaża. Wtedy nie ma żadnej różnicy pomiędzy plecakiem ze stelażem i bez. W obydwu przypadkach pas biodrowy przenosi cały ciężar na biodra. Wspominam o tym, bo krąży na ten temat wiele opinii, które mają niewiele wspólnego z rzeczywistością. 

Oczywiście dźwiganie 20 kg nie jest łatwe, szczególnie jeśli w grę wchodzą przewyższenia, a tego w Jordanii nigdy nie brakuje. Mając jeszcze jeden dzień w ruinach chciałam zobaczyć ich więcej, choć oczywiście należało też zrobić dzienny dystans na przyzwoitym poziomie. Postanowiłam przejść szlak na tzw. High Place of Sacrifice, Miejsce Ofiar na Wysokości/Szczycie - stół ofiarny jakby żywcem wyjęty z dalekiej przeszłości, kiedy ofiary były krwawe. Prowadził tam ciąg schodów wykutych w skale. 




Na szczycie rzeczywiście znajdował się ołtarz. Stanęli mi od razu przed oczami biało odziani kapłani, składający ofiarę i okadzający ołtarz. Z pewnością tak to wyglądało. Ofiary składano ku czci Dushary, a krew zabitego zwierzęcia spływała kanałem z ołtarza i opływała stół.

High Place of Sacrifice ma wspaniały widok na okoliczne szczyty, stoi jakby na straży Petry. Widać też stamtąd najwyższy szczyt, na którym ma się znajdować grób Aarona, brata Mojżesza. Mojżesz błąkał się wśród kanionów Petry (choć ona jeszcze w tym czasie nie była kamiennym miastem, bo ono powstało znacznie później). Wadi Musa znaczy po arabsku Dolina Mojżesza. Na szczycie góry wybudowano meczet, można tam się wspiąć stromą ścieżką. Jeśli jeszcze kiedyś wybiorę się do Jordanii, z pewnością odwiedzę znów Petrę, a jeśli odwiedzę znów Petrę, to na pewno wejdę na ten szczyt.






Na razie jednak czekało mnie zejście - znów schodami. Po drodze znalazłam stare inskrypcje i zwiedziłam kilka mniejszych grobowców. Na ścianach jednego były ciekawe petroglify. Inni turyści nie zwracali na nie uwagi, sądząc że to nowożytne gryzmoły, jednak mnie się one wydały bardzo interesujące i sądzę, że musiały być dość wiekowe. 






W labiryncie ścieżek trudno było odnaleźć tę właściwą... W w ten sposób zaliczyłam jeszcze kolumnę (chyba egipską).




Około 30 rodzin mieszka wciąż w jaskiniach Petry, na obrzeżach stoją też namioty - to właśnie te dzieci, które tam mieszkają włóczą się po ruinach i nagabują turystów. Pomyliwszy szlak szłam gruntową drogą, która na nieszczęście właśnie prowadziła w kierunku beduińskich osiedli. Niestety, tam gdzie są turyści, ludzie są inni. Nie było co liczyć na miłą rozmowę. Kilkoro dzieci zaraz się przyplątało i zaczęło się domagać daniny - mówiły "give biscuit", "give money" i wyciągały ręce, jakby nauczyły się tego w szkole. Jedna dziewczyna była szczególnie natarczywa. Mówiła trochę po angielsku - pytałam czy chodzi do szkoły, ale odpowiedziała że nie. W sumie po co? Ech... Tłumaczyłam jej, że nie może tak wychciewać jedzenia od ludzi, którzy niosą ze sobą prowiant na 5 dni. Jej ojciec ma terenówkę, którą może pojechać do sklepu w każdej chwili. No ale to nie było dla niej zrozumiałe - chciała moich chipsów, które powinnam była z wierzchu przykryć kurtką, żeby nie było ich widać w kieszeni plecaka. Pojawiły się jeszcze ze trzy bandy dzieciaków i wreszcie zrobiło się spokojniej. Obawiałam się wyrostków na osłach, ale w pobliżu byli ich ojcowie, więc zachowali się przyzwoicie. Usiłowali tylko wprowadzić mnie w błąd, wmawiając że ścieżka którą idę nie prowadzi w dolinę - ciekawe dlaczego?





Schodząc w dolinę odetchnęłam. Znowu wracała pustka i pustynne krajobrazy. Petra właściwie nie ma dokładnych granic wyznaczonych w terenie i nie wiadomo kiedy opuszcza się ruiny, ale gdybyście chcieli biwakować wychodząc z Petry po południu to właśnie gdzieś tutaj byłoby bardzo dobre miejsce.

W dolinie były jeszcze inne tajemnicze ruiny, chyba jakiejś osady nad brzegami suchej rzeki - widać było mury na zboczu, może resztki akweduktu i niewielkiego teatru. Na ziemi znajdowałam mnóstwo okruchów ceramiki. Był też kamień do mielenia ziarna.






Nad rzeką był tylko jeden beduiński namiot i tu mieszkańcy byli już normalni. Kobieta w czerni pasła owce. Przyjaźnie sobie pomachałyśmy. Dolina była piękna, skały miały warstwy o różnych kolorach, były też białe warstwy kredowe. Kanion się zwężał, obchodziło się czeluść wodospadu skalną półką. Później znów było szeroko, prawie niepostrzeżenie przeszłam przełęcz i zeszłam na drugą stronę. Dopiero pod koniec tamtej doliny pojawiła się duża ilość owczych bobków i stara droga. Tam gdzie droga zaczynała wyglądać na bardziej uczęszczaną rozbiłam namiot nad brzegiem. Za zakrętem obawiałam się już kolejnego obozu, więc skoro nie było słychać psów, uznałam że to najlepsze miejsce.










Miejsce było znakomite, osłonięte od wiatru i z dużą ilością opału. Było bardzo cicho, miałam dość szeroki widok, ale mój namiot był schowany w krzakach. Księżyc świecił jasno jak zwykle. Wstałam odpowiednio wcześnie i siedziałam już za kawą podgrzaną na kuchence na drewno, kiedy zaczęło świtać.





W rzeczy samej kilka obozów beduińskich było kilometr dalej. Skupiły się bliżej asfaltowej drogi. Pasły się wzdłuż niej osły, które czegoś się mnie przestraszyły. Psy były dość wredne, ale trzymały się na dystans i tylko mnie odprowadzały obnażając kły. Krótki odcinek asfaltu dawał jakieś wytchnienie, ale czekało mnie teraz wiele kilometrów wędrówki dnem kanionów. Na zdjęciach wygląda to idealnie - żwirek i płasko, ale korytami suchych rzek wcale nie idzie się łatwo. Piasek i żwir są jak na plaży - bardzo grząskie. Idzie się wolno i zużywa dużo energii. Rzeki płyną zakolami, są całe zwały kamieni, wśród których trzeba szukać drogi. Ale kaniony są niezwykle piękne. Niesamowite jest być otoczonym stromymi ścianami i mieć tylko kawałek nieba nad sobą. Zupełnie nie wiadomo co jest powyżej. Jeśli kanion jest głęboki to dość długo utrzymuje się w nim cień, więc jest chłodniej. Jest też szansa na wodę. Właśnie na początku pierwszego kanionu pojawiał się na chwilę strumyk. Wypływał ze żwiru, ale od razu był brudny, bo pasterze codziennie prowadzą tam swoje stada do wodopoju. Owce zostawiają swoje odchody w wodzie, która śmierdzi owczym moczem. Jest to jednak jedyne źródło wody na bardzo długim odcinku (44 km). Koniecznie trzeba ją przefiltrować.








Często na powierzchni spotyka się luźne czarne kamienie. Wyglądają jakby pokrywał je jakiś osad. To właśnie na nich prehistoryczni myśliwi wyskrobywali rysunki antylop. Rozglądałam się, ale niczego nie znalazłam.







Patrząc pod nogi zauważyłam wiele zielonych kamieni - to ruda miedzi. Właśnie z takich kamieni w mezolicie zaczęto wytapiać miedź na narzędzia i ozdoby.







Szłam ciągle w górę i w dół dolin rzecznych. Niektóre były bardziej pustynne, w niektórych rosły drzewa, które wyglądały jak na sawannie. Poczułam się jak afrykański buszmen, wyobraziłam sobie że kijki to dzidy i że jestem na polowaniu. Nie było żyraf, ani zebr... Jakąś godzinę później zauważyłam nagle wielbłąda i osła, stojące w kanionie. Ktoś je musiał tam zostawić, ale gdzie poszedł i gdzie mieszkał? Martwiłam się, że znowu wyląduję na noc wśród osiedli, podczas kiedy cały dzień szłam przez raczej odludne pustkowie. Minęłam co prawda namioty beduińskie (dwa), ale nie zachodziłam tam, bo postanowiłam że skoro nie ma takiej konieczności, nie będę ich prosić o wodę. Zrobiłabym to w awaryjnej sytuacji, ale ci ludzie muszą w cysternach przywozić wodę ze źródeł i wcale nie mają jej wiele, więc lepiej żeby zbyt wielu wędrowców ich o nią nie prosiło.








Miałam tej wody na styk... Wieczorem zaczęłam się rozglądać czy nie znajdę dodatkowej wody i faktycznie, po ostatnich deszczach pozostały gliniaste kałuże, których nie był na mapie. Zwierzęta do nich nie schodziły - to mnie zastanowiło. Zaraz się przekonałam dlaczego. Ledwo zrobiłam krok w kierunku wody zapadłam się w glinę. Błoto obkleiło mi buty, woda też była mętna i obrzydliwa, ale nabrałam butelkę. 






Szlak w tym miejscu biegł jeszcze półtora kilometra w dół do oficjalnego biwaku przy drodze, ale oczywiście to fatalne miejsce, jak zwykle - wszystkie te biwaki są przy drogach, często przy namiotach Beduinów, zupełnie bez sensu. Ma to sens dlatego, że jest tam możliwość dostarczenia samochodami terenowymi prowiantu i wody dla zorganizowanych grup. Nie szłam tam, szlak wracał po własnych śladach i odbijał w dolinkę powyżej kałuży. Był tam wodospad z drugą taką sadzawką, tylko znacznie większą, ale też i zagłębienie skalne, w którym była lepsza woda! Bardzo się ucieszyłam i rozbiłam namiot pod wodospadem. Jeśli jest prawdopodobieństwo wystąpienia opadu absolutnie nie należy się tam rozbijać. Nie należy też liczyć na wodę w kałużach  - jest tam tylko po deszczu.





To był fajny biwak. Ptaki, gniazdujące w skałach wydawały z siebie liczne kwilenia, które odbijały się echem od ścian wodospadu. Słońce muskało górną część kanionu, kiedy wychodziłam. Pięknie to wyglądało. Beże odświetlone słońcem stawały się żółciami i oranżami, kanion nabierał ciepłych barw. Warstwy tworzyły rysunki, erozja tworzyła naturalne rzeźby.











Przełęcz właściwie urywała się nad następną doliną. Było wysoko, widać było okoliczne szczyty i kolejne pasma, ciągnące się aż do morza. Złapałam tam zasięg - na tym odcinku jest o niego bardzo trudno. Ale widziałam wiatraki, więc sprawdziłam i się udało. Góry zasłaniają to, co dochodzi z doliny na wschodzie, gdzie biegnie główna droga.





Długo schodziłam skalnymi przesmykami do kolejnej doliny. Było nawet jakieś symboliczne oznakowanie z pojedynczych kamieni i małych kopczyków, czasem pojawiała się ścieżka i widziałam wyraźne ślady Steph i Leigh oraz jeszcze kogoś sprzed paru dni. Pojawił się piach, a z czasem i wydmy w bardzo szerokiej dolinie. Skały zbudowane z piaskowców wietrzały i to z nich powstawały wydmy. Ludzie, którzy tam mieszkali, mieli wiele wielbłądów, które pasły się wśród marnych krzewów i resztek trawy. Pętano im nogi żeby nie odchodziły za daleko.








Oznakowanie się skończyło, ścieżka też. Szłam na granicy wydmy i skał. Zauważyłam ciekawe ryty naskalne. Niestety trzeba było wejść na wydmę. Było bardzo stromo i robiąc dwa kroki, osuwałam się krok do tyłu. A w niektórych miejscach w ogóle się nie dało iść. Trzeba było trawersować zygzakiem. W piasku były małe dziurki, najpewniej były to otwory wejściowe do nor skorpionów. Widziałam takie w Chorwacji.






Zejście z wydmowej przełęczy było o wiele łatwiejsze. Grawitacja sprawiała, że mogłam zbiec po piasku, który amortyzował przyjemnie. Wydmy spływały ku szerokiej dolinie rzecznej. Ciekawe czy jeszcze się zdarza, że tak duże doliny wypełnia woda? Pewnie czasem tak. Ale przeważnie służą jako drogi. Widać było ślady kół terenówek i kopyt wielbłądów.





Skręciłam w biegnącą prostopadle do poprzedniej dolinę i natknęłam się na całe stado wielbłądów. Szły w górę, podążając w kierunku, który podpowiadał im instynkt. Jedna wielbłądzica prowadziła ze sobą malutkiego czarnego wielbłąda. Był prześliczny, chował się za nogami matki i myślał, że go nie widać. Niebawem pojawił się wkurzony właściciel stada i usiłował je zawrócić. Wielbłądy ciągle uciekają swoim właścicielom i jeśli się wędruje po pustyni zawsze się kogoś spotka, kto pyta czy widzieliście wielbłąda. Ten człowiek nie pytał, choć mogłabym mu powiedzieć gdzie skręciły. Udało mu się złapać tylko kilka.





Tego popołudnia spotkałam wędrowca idącego w odwrotną stronę. Alex był z Niemiec, miał 4 litry wody. Podpowiedziałam mu gdzie znajduje się zagłębienie z wodą. 




Kiedy siadłam zjeść lunch przyplątało się kolejne stado. Tym razem prowadziło je dwóch pasterzy i szły do wodopoju, tego samego co ja. Szły też w takim samym tempie... Musiałam przyspieszyć żeby ich zgubić. Myślałam, że skoro wodopój to woda znowu będzie obrzydliwa, ale na szczęście było inaczej. W pewnym momencie w kanionie zaczął płynąć strumyk, pojawiły się bagniste kałuże. I to był wodopój wielbłądów. Natomiast w bocznym kanionie było jeszcze jedno źródło, ale na drodze do niego leżało wielkie zwalone drzewo i wielbłądy tam nie chodziły. Woda była czysta i zimna. Przefiltrowałam ją, bo była stojąca. Pływały w niej larwy komarów.






W niedostępnym miejscu na półce skalnej rosły dzikie palmy. Gdyby nie liczne zwierzęta hodowlane na pewno byłoby więcej roślinności na pustyni. A wielbłądów było tu bardzo wiele. Wiedziałam od Asi o beduińskim obozie i chciałam go minąć i dopiero potem zabiwakować. Nie wiedziałam jednak, że mieszkańcy mają tyle wielbłądów. Szczęśliwie nie mieli psów - widocznie psy mają ci, co mają owce, a wielbłądy radzą sobie same. Nie są na noc nigdzie zaganiane, same decydują gdzie nocują. Tak jak ja... Tylko że tym razem źle zdecydowałam. Bałam się pójść za daleko, bo na mapie było zaznaczone zwężenie kanionu i tam nie byłoby gdzie się rozbić, więc kiedy zobaczyłam płaskie miejsce na brzegu, w krzakach, uznałam że jest idealne. Były tam co prawda odchody wielbłądów... No i pojawiły się same wielbłądy, ale jak już się rozbiłam i zrobiło się ciemno. Wkrótce zaczęły podchodzić bliżej, a ja nie wiedziałam co robić. Nie sądziłam żeby miały być groźne, ale to jednak wielkie zwierzęta, a mój namiot ma długie odciągi. Chciałam przegonić wielbłądy, zaczęłam do nich mówić i świecić latarką, ale tylko je to zachęciło. Wkrótce miałam już dwa w obozie. Zrobiłam kolację, herbatę, przyszedł czas pójść spać. Trzeba było jeszcze wyjść umyć zęby. To był kiepski pomysł - wielbłąd bardzo się zainteresował zapachem ziołowej pasty do zębów Ajona. Pachniała ona jak najlepsze soczyste ziółka! Prawie straciłam szczoteczkę... Wróciłam do namiotu przeklinając. Wielbłądy ani myślały odejść. Przeżuwały głośno gałązki krzaków, obdzierały je z liści. Szczególnie interesowały je krzaki rosnące tuż obok mojego namiotu. Jednak byłam pełna podziwu dla ich zdolności zgrabnego poruszania się. W sposób pełen gracji stawiały długie nogi pomiędzy moimi odciągami w głębokiej ciemności. Bałam się czy mnie któryś nie kopnie w głowę, ale nic takiego się nie stało. Wszystkie rzeczy ocalały. Wielbłądy poszły spać dopiero o 3, a ja się ciągle budziłam...





Wielbłąd w obozie :-)




Rano odkryłam, że mogłam była przejść jeszcze kawałek i znaleźć miejscówkę bez wielbłądów. Kanion zwężał się dalej niż myślałam. Było pochmurno, chłodno i dość ciemno. Skały miały tym razem bardziej beżowe i fioletowe, chłodne kolory.







Skała "zebra" :-)




Kiedy wyszłam z kanionu moim oczom ukazały się szare deszczowe chmury - tego nie było w prognozie sprzed kilku dni! Zaczął wiać wiatr i kropić deszcz, ale wstrzymałam się z założeniem kurtki. Szczęśliwie był to przelotny deszcz, który wkrótce ustał. Uff. Ale było ultra zimno. Na płaskowyżu mieszkali ludzie, była tam wioska. Facet przejeżdżający autem zaprosił mnie do namiotu nieopodal, chętnie się zgodziłam. Poczęstowali mnie najpierw herbatą, panowie siedzieli przy ogniu, gawędzili i grzebali w telefonach. Kobieta pojawiła się dopiero po jakimś czasie. Zachęcali żebym została na lunch, więc zostałam. Podano świeżo upieczony, miękki, bardzo smaczny chleb z ciepłym pomidorowym sosem, oliwę i oliwki. Oliwa była mętna i bardzo gęsta, chyba z zimna. Mili ludzie. Mówili, że prowadzą kemping, że miewają duże grupy i że z Polski też mają gości.








Czekał mnie teraz ciekawy odcinek wędrówki przez pustynię na azymut. Na mapie zaznaczono 20-kilometrową prostą linię. Ale po drodze trzeba było odbić do wsi New Humeima żeby zrobić zakupy. Nie wiem czemu nie poprowadzono szlaku tamtędy. Ja w każdym razie obrałam azymut na tą wieś właśnie. Nie było jej widać, więc wybrałam jakieś charakterystyczne góry na horyzoncie. Grunt był płaski, twardy. Ślady kół pojawiały się i znikały - każdy jeździł tam gdzie chciał. I wielbłądy chodziły gdzie chciały. Tam też była potłuczona ceramika niewiadomego datowania.









Z daleka Humeima wyglądała lepiej niż z bliska. Była to typowa wieś osiadłych Beduinów - było brzydko i brudno. Biegnie tamtędy główna droga, bywają turyści, więc i sprzedawcy stosownie do tego się zachowują - ceny są potwornie zawyżone i trzeba się ostro targować, a i tak wychodzi się ograbionym. Na szczęście na stacji benzynowej jest WC, więc wody nabrałam za darmo. Nie było to zbyt piękne WC, raczej bym w nim nie nocowała :-). 16-latek chciał ode mnie pieniędzy, wszyscy patrzyli jakoś nieprzychylnie, więc szybko się ulotniłam na kolejny azymut, jednak teraz mogłam iść piaszczystą drogą. Im dalej była wieś, tym piękniej było. Zbliżałam się do Wadi Rum, ale to jeszcze nie była turystyczna mekka. Było dość pusto, pod zachód słońca światło było złociste, a z piasków pustyni wyłaniały się samotne góry. Wyglądało to cudownie i jeszcze nie było widać żadnych domów. I w ogóle nic. Minęło mnie kilka samochodów z turystami, siedzącymi na pace - wyglądało to abstrakcyjnie. Ktoś zrobił mi zdjęcie...

















Dawno nie widziałam czegoś równie pięknego. To był jeden z trzech najpiękniejszych odcinków szlaku, obok Wadi Dana i skalistych labiryntów przed Małą Petrą. W przeciwieństwie do Wadi Rum, gdzie poszłam następnego dnia, tutaj nie było miliona aut i pustynia nie była rozjeżdżona, było dziko i przepięknie, a zachód słońca to już obłęd. 





Nie chciałam iść dalej w pobliże łuków skalnych, bo wiedziałam że to turystyczne miejsce i nie byłoby tam spokoju. Miałam rację, bo widziałam tam w oddali światła latarek i aut - w nocy też wozi się turystów na pustynię i nigdy nie wiadomo kogo się spotka. Wybrałam sobie na biwak o wiele lepsze miejsce, niszę skalną pod małym ostańcem. Idealnie osłaniał mnie od wiatru i był stamtąd rewelacyjny widok. Nie mogłam sobie wyobrazić lepszego pustynnego biwaku. Podłoże to była czysta skała, więc nie mogłam wbić śledzi, ale przygniotłam je głazami. Schowałam się pod skałą z kuchenką i długo siedziałam po ciemku patrząc w niebo i podziwiając gwiazdy. Wiatr hulał, ale z drugiej strony. Mimo że było zacisznie to w końcu zmarzłam i poszłam spać. Na biwaku pojawił się na krótko pies, ale poszedł i nie wrócił.







Ranek przywitał mnie mniejszym wiatrem i błękitnym niebem. Z porannej mgiełki wynurzały się góry. Pod łukiem skalnym było jeszcze pusto. Dalej znów szłam na azymut - byłam znowu na oficjalnym śladzie. Ślad ścinał zakręty i biegł prosto między ostańce skalne. Było wcześnie i mogłam się cieszyć pustką. Przejechało tylko jedno auto, właściciel pytał o zbiegłego wielbłąda.








Wybrałam miłe miejsce na lunch i usiadłam pod skałą. Wycisnęłam hummus na pitę, zjadłam dwie pomarańcze i wygrzebałam trochę chałwy łyżką z pudełka. Ta chałwa nie była tak dobra, miała syrop glukozowy, a pistacje były głównie na obrazku. Wraz z wybiciem południa pustynia zaroiła się niestety od aut. To właśnie najpopularniejszy sposób zwiedzania - w chmurze spalin. Dziwię się, że turyści chcą coś takiego robić, ale pewnie myślą, że nie ma innej możliwości albo że tak jest bezpiecznie. Trudno powiedzieć. Co chwilę na wydmę wjeżdżało auto i szybko zjeżdżało, a turyści piszczeli. Myślałam, że jestem mało widoczna, ale podjechali i do mnie - miałam być kolejną atrakcją do pokazania. Są tacy, co chodzą szlakiem po pustyni. No są. Dalej nie było lepiej, na wydmowe wzgórze wjechała kawalkada aż chyba 20 aut. Po co?  W sumie nie wiem. Turyści wysiedli, ale nawet nie odeszli od aut na 10 metrów. Stali i robili sobie selfie... 





Im bliżej cywilizacji, tym gorzej. Czar pustyni gdzieś zniknął. Musiałam przejść przez niewielką wieś przy drodze i znowu miałam nieprzyjemne spotkanie z dziećmi. Mali chłopcy wracali ze szkoły i krzyczeli do mnie "fuck you" pokazując środkowy palec. A potem szlak prowadził kilkanaście kilometrów asfaltem do turystycznej wsi Wadi Rum, która też jest jedną z tych wsi, gdzie osiedli Beduini, ale tam zajmują się tylko turystyką, czyli wożeniem turystów autami.







Odzyskałam wiarę w ludzi, kiedy zatrzymał się ładnie mówiący po angielsku mężczyzna i dał mi litr wody. Jego mali synowie byli bardzo grzeczni. Podziękowałam gorąco. Do Wadi Rum trzeba zeskanować Jordan Pass (lub kupić bilet), jest specjalne biuro i parking dla aut. Jest tam WC i można nabrać wody.



Wadi Rum to brzydka wieś, nic tam nie ma oprócz parku pseudo kempingów i bud z pustaków. U wejścia są dwa sklepy, ten po prawej jest bardzo tani, a ten po lewej bardzo drogi. Większość zakupów zrobiłam w tym po prawej, ale musiałam iść też do drugiego po konserwy. Byłam zdruzgotana ceną, której nie dało się negocjować. Właściciel okazał się człowiekiem - dorzucił mi chleb i ogórki. Nie miałam oczywiście zamiaru tam spać, ale musiałam się spieszyć, bo zaraz miało się zrobić ciemno. Wody nabrałam w restauracji, na szyldzie było WC. Nie chcieli pieniędzy. Obkupiona pognałam na pustynię. Nie zrobiła na mnie dobrego wrażenia. Właściwie było to koszmarne miejsce. Pewnie jeśli się nie widziało innej, można pomyśleć że jest cudowna. Albo jeśli się wykasuje w wyobraźni wszystkie auta. Ale to właśnie auta głównie tam były. Setki ryczących silników, same koleiny w piasku, smród spalin... Wszystkie auta wracały właśnie do wsi z turystami. Na mapie w okolicy, w bardzo odsłoniętym terenie, było same kempingi. Kemping w Jordanii to zestaw malutkich namiotów beduińskich, z takich specjalnych dla turystów. Nie byłam nigdy wewnątrz więc nie wiem jak wyglądają. W Wadi Rum jest drogo, a zresztą nie o taki biwak mi chodziło. Przeszłam dobre 5 km aż znalazłam miejsce, gdzie za skałą mogłam się rozbić na dziko. Poniewierały się tam wysuszone na wiór ludzkie odchody i chusteczki. Ale było ładnie. Zrobiło się zraz ciemno, zabłysły światła kempingów i wciąż sunęły auta. Od spalin było aż szaro.







Nocą wiało, było zimno, +1°C. Ale spałam doskonale - tutaj przynajmniej byli przyzwyczajeni do ludzi z Europy i nie było pasterskich psów, bo nie było stad. A widok był piękny i rano nie jeździły auta. Pustynia znowu wydawała się dzika i bezkresna. Nie długo... Okazało się, że rozbiłam się tuż obok miejsca, gdzie przyprowadza się turystów na wschód słońca. Beduin rozpalił im ognisko i zrobił herbatę, obok stał wielbłąd. Ja miałam swój ogień, swoją kawę i swój wschód słońca.








Wyglądało na to, że tak naprawdę ruch turystyczny skupia się tylko w pobliżu wsi i tak naprawdę dalej nie jest tak źle. Tutaj też nie wiadomo gdzie się kończy obszar chroniony (czyli obszar rozjeżdżony). Przejechało kilka aut, a potem mój ślad wprowadził mnie między wystające z piasku góry i od razu zrobiło się pusto. Kwitły małe fioletowe kwiaty, było przyjemnie ciepło, wiał chłodny wiatr. Po paru kilometrach spotkałam kobietę z wielbłądami, która się zaraz oddaliła. Doliny były tu płaskie, woda nie płynęła nigdy. Po piasku szło się tak sobie, czasami były odcinki, gdzie był grząski.











Za przełęczą, gdzie zjadłam lunch, definitywnie Wadi Rum miałam już za sobą. W dole ryczały wielbłądy, było ich tam wielkie stado. Nadjechał ich właściciel, otworzył szybę i zagadał do mnie. Był bardzo miły, pytał czy czegoś nie potrzebuję i czy na pewno mam GPS. Choć to nie było miejsce, gdzie można się zgubić - szlak prowadził odtąd drogą, która z czasem opuściła się w suchą dolinę rzeczną. Myślałam o tych wielbłądach - to tutaj w starożytności rozciągała się kraina Madianu, gdzie miano hodować najlepsze wielbłądy. Są one wspomniane w Biblii, w Księdze Izajasza, jak następuje:

Zaleje cię mnogość wielbłądów -
dromadery z Madianu i z Efy.
Wszyscy oni przybędą ze Saby,
zaofiarują złoto i kadzidło,
nucąc radośnie hymny na cześć Pana

Nie udało mi się ustalić gdzie znajdowała się Efa, natomiast jeżeli chodzi o Sabę to była ona w południowo-zachodniej części Półwyspu Arabskiego. Szkoda, że te wszystkie bogactwa już nie znaczą tyle co dawniej.








Hodowcy wielbłądów raczej nie są biedni. W ogóle trudno orzec kto w Jordanii jest biedny, a kto nie. Mieszkańcy nie gromadzą bogactw materialnych, poza złotem - tak w każdym razie się wydaje. Owszem, widywałam bardzo bogate domy z fontannami i palmami za wysokimi murami. I widywałam pasterzy, którzy niewiele mieli w swoich namiotach. Ale oni mówili, że mają domy, tylko nie chcą w nich mieszkać. Wolą pustynny minimalizm.

Ostatnia wieś na szlaku wyglądała jednak dość biednie. Nawet meczet nie był ładny. Wyglądał trochę jak sklep w PRL... Odbywała się właśnie popołudniowa modlitwa, wyszło z niej kilku mężczyzn i jeden chłopiec. Przy meczetach zazwyczaj są miejsca do obmywania się i łazienki, więc skoro było otwarte, to poszłam nabrać wody. 

Na końcu wsi młody mężczyzna mnie zachęcał do wejścia do jakiegoś domu, chyba był tam prymitywny sklep, ale nie sprawdzałam. Chciałam zajść tego wieczoru jak najdalej, bo był to już ostatni wieczór na szlaku.





I właśnie tego wieczoru dogonili mnie Steph i Leigh - jeszcze poprzedniego dnia byli przede mną, ale nocowali w hotelu za Wadi Rum i zostali w tyle. Wstali wcześnie, szli bez wody, ze spierzchniętymi wargami, żeby było lżej. Z moimi 6-oma litrami nie byłam zbyt szybka. Bardzo miło było się znowu z nimi spotkać, szczególnie w ostatni wieczór - postanowiliśmy razem zabiwakować. Znaleźliśmy niezłe miejsce w dolinie, rosło tam kolczaste drzewo i były dwa płaskie miejsca na namioty.





Para zwinęła się jeszcze wcześniej niż zwykle, kiedy zaczęłam się zbierać o 5:30 słyszałam jak odchodzą. Spakowałam się i usiadłam przy kuchence pod drzewem. Dokładałam patyków, tak miło było mieć ogień. Księżyc zbladł, gwiazdy zgasły i nastał nowy dzień. Wynurzające się zza gór słońce zobaczyłam już na szlaku. Nie było łatwo - trzeba było w stromym kanionie szukać drogi, skacząc po głazach. Źle sprawdziłam i sądziłam, że do pokonania tego dnia mam tylko jedną przełęcz, a tymczasem było ich aż trzy. W następnej dolinie spotkałam Niemkę, która właśnie zaczęła wędrówkę na północ. Miała ciemne getry - niezbyt odpowiedni strój na pustynię (bo gorąco i mało przyzwoicie, a materiał łatwo się drze). Mówiła, że szła od morza 7 godzin i nie wróżyła mi powodzenia w zakończeniu wędrówki tego dnia.







Druga przełęcz nie była trudna, należało się tylko trzymać śladu na zejściu, żeby nie zejść ze słabo widocznej ścieżki. Chyba zima już się kończyła, kwitły słodko pachnące krzewy i wypełzły jakieś gruntowe kwiatki.








Trzecia przełęcz też była trochę skomplikowana nawigacyjnie - GPS trochę głupiał, może przez bliskość Izraela. Szlak wszedł na chwilę na skalistą grań, a potem trawersował ścieżką, która była bardziej wydeptana niż zwykle. Chwilę mi to zajęło, ale złapałam zasięg, po raz pierwszy od Wadi Rum. No i zobaczyłam w oddali Morze Czerwone.





Zejście było po żwirku, ale nie bardzo długie. Wyszłam na jakiś zakład przemysłowy. A potem zrobiło się po prostu szpetnie. Ale tak to jest na obrzeżach miast, nic nowego, po prostu w Jordanii jest szczególnie dużo śmieci. Szłam więc w zwałach odpadów wzdłuż ogrodzenia, przekroczyłam cuchnący ciek, wlazłam w hałdy żwiru, a na koniec szłam odpływem spod autostrady... Było nawet przejście tunelem, gdzie trzeba się było mocno schylić (ktoś wysoki musiał by się czołgać). Nad samym morzem były hotele, ale zamknięte, bo nie sezon.








Jeszcze dwie drogi i znalazłam się na plaży. Były tam jakieś puste hoteliki i knajpki, na plaży kręciło się trochę ludzi. Usiadłam na piasku i patrzyłam na wodę, na Izrael. Wprawdzie nie przeszłam całego szlaku, ale była to piękna wędrówka i bardzo interesująca podróż. Niestety było późno i musiałam się zaraz zbierać. Nie kąpałam się, z braku czasu, z zimna i dlatego że nie chciałam się obnażać. Pogadałam chwilę z przypadkowym spacerowiczem, wspomniałam że szukam podwózki do Akaby - szlak niestety kończy się aż 15 km na południe od miasta. Chciałabym żeby to się zmieniło.






Poszłam na pustą dwupasmówkę łapać stopa, a pierwszą osobą, która się zatrzymała był znajomy z plaży. Był z Akaby, chętnie mnie podwiózł. Ale i tym razem nie było tak, jak w innych krajach w których byłam. Ten człowiek ni z tego ni z owego zapytał czy chciałabym żeby został moim niewolnikiem. Nie mogłam się nie roześmiać. Tłumaczyłam mu, że nie może robić takich rzeczy, że przecież przypadkowo spotkana kobieta nie zostanie jego Panią... On z kolei nie pojmował czemu się śmieję i tłumaczył, że w Jordanii jest potwornie trudno znaleźć tego typu partnerkę i zawsze warto spróbować. Dziwił się, że nie jestem zainteresowana. Taki urok potwornie konserwatywnego społeczeństwa. Koran nie przewiduje tego typu aktywności niestety.

Wysiadłam w mieście i udałam się do hostelu bez rezerwacji. Skutkowało to tym, że musiałam bardzo długo czekać, aż pojawi się ktoś w recepcji, no ale udało się, dostałam łóżko, była łazienka i herbata gratis. Po drodze oglądałam zachód słońca, bo hostel był przy plaży.




Ostatecznie zostały mi dwa dni, które mogłam spędzić w Akabie. Chciałam odpocząć, zrelaksować się i jeszcze coś zwiedzić. Akaba akurat nie ma zbyt wielu zabytków i nie jest zbyt piękna, jej jedyną zaletą jest położenie nad morzem. Jest jedynym portem morskim Jordanii i sąsiaduje z izraelskim Ejlatem. Rano poleżałam trochę w łóżku, a potem poszłam do portu. Od razu czuło się, że w mieście panuje inna atmosfera niż w nieturystycznych rejonach kraju. Mieszkańcy są przyzwyczajeni do turystów, a zaczepek jest jakby mniej, można iść i kiedy się nie patrzy na ludzi nie słyszy się ciągłych propozycji zakupu czegoś. A może to ja po prostu nie wyglądałam na kogoś, kto ma zamiar coś kupić. Lubię to, że tak nie wyglądam, bo z reguły mogę dzięki temu spokojnie się rozejrzeć.







Przypomniało mi się, że nazajutrz będzie piątek i mogę już nic nie kupić, dlatego zrobiłam od razu pamiątkowe zakupy. Jednak i w piątek sklepy były otwarte ze względu na turystów. W każdym razie zaopatrzyłam się w ogromną ilość przypraw, o które prosiła mnie rodzina i 4 kg herbaty liściastej i dwa pudełka torebkowej. Herbata cejlońska w Jordanii naprawdę jest rewelacyjna.





Lunch.




Potem odniosłam zakupy do hostelu i poszłam zwiedzać ruiny średniowiecznego zamku. Były niewielkie, ale przyjemnie się tam siedziało. Był spokój, można było słuchać śpiewu muezinów z pobliskich meczetów. Da się wejść na mury, jest wiele komnat i nawet chyba był tam meczet, bo znalazłam odpowiednią niszę.








Zwiedziwszy zamek, poszłam na nadmorską promenadę. Niestety szybko się skończyła. Poszłam dalej ulicą i zauważyłam bardzo piękny meczet. Ktoś mi powiedział, że mogę wejść, ale nie wiedziałam którędy, wiec postanowiłam zbadać temat następnego dnia, a tymczasem udałam się do ruin dawnego miasta. Aqaba dawniej (w Królestwie Edomu) nazywała się Elath, później po arabsku Ayla - to właśnie ruiny Ayli można zwiedzać. Odkopano mury portowe, zaopatrzono w edukacyjne tabliczki - warto zajrzeć.









Daktyle spadają z palm na ziemię i nikt ich nie zbiera, może są "pastewne", ale próbowałam i były smaczne.





Na koniec poszłam do ruin bizantyńskiego kościoła, który być może był pierwszym kościołem chrześcijańskim, jaki wybudowano od podstaw.





W drodze do hostelu jeszcze raz rzuciłam okiem na meczet i pobiegłam na plażę oglądać zachód słońca. Po drodze zakupiłam rybę z frytkami - ostatecznie byłam nad morzem i należało zjeść odpowiednią kolację :-)







Ostatni dzień w Jordanii był dość leniwy. Postanowiłam przede wszystkim iść do meczetu - właściwie już wszystko, co chciałam zobaczyć w tym kraju zobaczyłam, wiele doświadczyłam i wiele się dowiedziałam, ale brakowało mi jeszcze jednego, trudnego do osiągnięcia doświadczenia - wizyty w meczecie. Nie mam na myśli tylko turystycznej wizyty - chciałam pójść na modlitwę i zobaczyć jak czczą Boga Arabowie. Interesują mnie wszystkie religijne koncepcje i to, jak ludzie je realizują, a tutaj jeszcze było tak wspaniałe miejsce. Meczet Husseina Bin Alego to znakomity przykład architektury sakralnej. Został wybudowany na początku XX wieku i łączy ze sobą dawne tradycyjne wzory z nowoczesnymi rozwiązaniami. Turyści mogą wejść do środka i zwiedzać. Trzeba tylko zdjąć obuwie, a kobiety muszą zakryć włosy. Użyłam więc kaptura, zostawiłam trampki na półce i weszłam do środka.





Obeszłam wnętrze, a potem siadłam sobie z tyłu pod filarem i zagłębiłam w rozmyślaniach. Atmosfera była bardzo przyjemna, parę osób się modliło, ktoś nucił wersety Koranu. Dywan, wyścielający podłogę był mięciutki. Czas płynął. Powoli zbierało się coraz więcej ludzi, a w samo południe meczet był wypełniony po brzegi. Imam zaintonował modlitwę, mężczyźni tak jak to się zawsze robi wykonywali szereg pokłonów. Południowa modlitwa w piątek jest szczególna - to najważniejsza modlitwa w tygodniu, w której każdy dorosły i zdrowy muzułmanin ma obowiązek wziąć udział (kobiet to nie dotyczy). Koran wprost mówi, że piątek jest dniem świętym i należy go święcić. Odmawia się zwykłą modlitwę uwielbienia, ale oprócz tego jeszcze recytuje błogosławieństwa, jest czytanie z Koranu i przede wszystkim kazanie. Modlitwa zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Starałam się nie rzucać w oczy, jak wszyscy wstali to i ja wstałam, ale już pokłonów nie biłam, więc kiedy wszyscy wymieniali, jak mi się zdawało, znak pokoju, sąsiedzi zauważyli że obca kobieta stoi pod ścianą. Popatrzyli na mnie ciekawie. Słuchałam kazania, siedząc na dywanie. Niewiele rozumiałam z tego, co mówił imam. Coś o Islamie, muzułmanach i Mahomecie - w sumie to samo co u katolików. Podobało mi się, że ludzie zachowują się w miarę swobodnie, moszczą się wygodnie, a dla każdego znajduje się miejsce. Przed modlitwą wiele osób stukało w smartfony, ale kiedy przyszedł czas pokłonów wszyscy robili to synchronicznie i w skupieniu. 

Po skończonej modlitwie ludzie zaczęli się rozchodzić. Postanowiłam poczekać aż wszyscy wyjdą i jeszcze posiedzieć (modlitwa trwała 45 minut). Zaraz podeszło do mnie kilku młodych mężczyzn, ci którzy mnie już widzieli. Zagadnęli czemu przyszłam i czy jestem muzułmanką - przyznałam że nie. Dowiedziałam się, że w głównej części meczetu modlą się tylko mężczyźni, a dla kobiet jest inne pomieszczenie. Powiedziałam, że nie wiedziałam i że przepraszam, a oni na to że nic nie szkodzi, nikt by mnie nie wygonił. W sumie dobrze że nie wiedziałam, bo wcale nie miałam ochoty iść do jakiegoś osobnego pomieszczenia. Ale tego im nie powiedziałam. Rozmawialiśmy chwilę, pytali czy wiem co to za modlitwa - zrobiłam chyba dobrze wrażenie, bo wiedziałam czemu to piątek jest dniem świętym - dlatego że podczas stworzenia świata to w piątek Bóg stworzył Adama, pierwszego człowieka. Pytali czy lubię słuchać Koranu - oczywiście że tak - i zaproponowali, że ten z nich, który najładniej śpiewa, zaśpiewa teraz fragment. To było bardzo piękne, młody mężczyzna miał rzeczywiście piękny głos i śpiewał z zaangażowaniem. Tak sobie siedzieliśmy i słuchaliśmy, a jeden starszy pan sfilmował całą tę scenę telefonem. Potem się pożegnaliśmy, ja jeszcze na chwilę siadłam na dziedzińcu i znowu odpowiadałam na pytania czy jestem muzułmanką.






Czas jakoś zleciał, zrobiło się popołudnie, zjadłam obiad w hostelu i jeszcze raz, już ostatni, poszłam obejrzeć zachód słońca na plaży.






Wieczorem zrobiłam próbę pakowania - czy aby zdołam zabrać ze sobą wszystko, co kupiłam :-) Udało się, wszystkie herbaty weszły, a torba owoców trafiła do bagażu podręcznego. Mogłam więc pójść spać spokojnie.



Lot miałam dopiero około południa, więc nie musiałam bardzo wcześnie wstawać. Na lotnisko, wbrew swoim zwyczajom, pojechałam taksówką. Teoretycznie cena wynosi 10 JOD, ale udało mi się zejść do 7 JOD. To i tak było bardzo drogo, ale lotnisko było za daleko żeby iść pieszo. Po drodze była też policyjna bramka - taksówkarz musiał pokazać, że tylko mnie odwozi i otworzyć bagażnik. Mój styrany plecak nie wyglądał jak coś, w czym wywozi się coś, na co trzeba zwrócić uwagę, więc przejechaliśmy bez inspekcji. Na lotnisku było już wielu Polaków, czekających na ten sam samolot Wizzair do Warszawy. Samolot był nowy i wielki, niespotykana rzecz w tanich liniach. Kontrola na lotnisku była dziwna - zgubiłam przy niej pieczywo, a jakiemuś facetowi odmówili przewiezienia oliwy w bagażu rejestrowanym. Na tym przygody się nie skończyły. Jeszcze zanim wsiedliśmy jeden z pasażerów już zachowywał się dziwnie. Kiedy wystartowaliśmy wcale się nie uspokoił, słyszałam jak stewardessy rozmawiają o tym, że dziwią się jego siostrze, że go zabrała do samolotu... Myślałam, że może jest psychicznie chory, ale podobno był po prostu naćpany. Nie widziałam dokładnie co się stało, ale nagle w połowie lotu pilot ogłosił, że będziemy mieć międzylądowanie w Bułgarii. Jeszcze nie byłam w Bułgarii, więc może i fajnie, że tam... Ale straciliśmy dwie godziny. Facet wysiadał, jego siostra chyba też. Zanim wysiadł zaczął się awanturować, palił papierosy, rzucając na podłogę niedopałki, które zbierała stewardessa... Potem musieliśmy ponownie zatankować, no i polecieliśmy... Dobrze, że nie kupiłam wcześniej biletu na pociąg, bo bym nie zdążyła. 

No i to już koniec relacji z Jordanii. Jordan Trail oceniam pozytywnie i polecam, to bardzo ciekawy szlak. Jest na nim wiele wyzwań, ale też wiele otrzymacie w zamian za trudy. Pustynne widoki są niezrównane, Petra wspaniała. Uważajcie na psy, miejcie zapas wody, pamiętajcie że szlak jest dłuższy niż to opisano i że nie jest to taki szlak, do jakiego możecie być przyzwyczajeni - nie ma często ścieżki, są tylko kamienie. Ludzie w większości są bardzo mili i ogromnie gościnni, nieprzyjemności spotkają was tylko ze strony dzieciaków, ale na razie udaje się je bez większych problemów spławić. Pamiętajcie o tym, żeby nic im nie dawać, żeby nie uczyły się, że turysta oznacza pieniądze, których oddanie można wymusić.

Powodzenia na szlaku :-)