poniedziałek, 22 maja 2023

Jordania: Jordan Trail część 2 (Rmeimeen - Ma'tan)

Już początek Jordan Trail dał mi w kość, ale to co mnie czekało dalej, było jeszcze trudniejsze. Jednak po tygodniu wędrówki czułam się dobrze, forma była, trzeba było przestawić się z leniwego spaceru na normalny hikerski tryb życia. Arabski tryb życia z hikerskim nie ma nic wspólnego - tam nikt się nie spieszy, nie wstaje wcześnie - zawsze jest dzień następny. Zapowiedziałam Muhammadowi, że zamierzam wyjść wcześnie, kiedy tylko zacznie świtać. On z kolei uparł się zrobić mi śniadanie - widocznie ruszyło go sumienie, że chciał mnie naciągnąć. Pojawił się, kiedy już byłam spakowana. Specjalne danie śniadaniowe, czyli jajka z ziemniakami, przypominało coś, co często robię na obiad, kiedy nie mam czasu - wariację na temat hiszpańskiej tortilli, mniej puszystą i nie przewracaną. Robię z rozmarynem i cebulką, u Muhammada było bez przypraw, ale za to z chlebem. Chleb w Jordanii, o ile jest świeży, jest smaczny, ale nie przypadło mi do gustu to, że trzeba go jeść w wielkich ilościach, a właściwe potrawy są tylko dodatkiem. Chleb Muhammada był mrożony i okropnie smakował... Nawet jak chcę udawać, i tak po mojej twarzy widać, co myślę, więc Muhammad pewnie widział moje poirytowanie tego ranka. Dał mi na pożegnanie gałązkę zioła, które dodają do herbaty - pachniało znajomo, ale ostatecznie nie wiem co to było. Może ktoś z Was poznaje?





Machnęłam ręką na te drobne w sumie niedogodności. Cieszyłam się, że spędziłam noc w bezpiecznym miejscu, z dala od psów i nazbyt towarzyskich ludzi. Wypoczęłam i wróciło mi pozytywne nastawienie. Zaledwie po kilkuset metrach szlaku zobaczyłam jak ktoś wychodzi z kępy drzew na drogę. Chłopak miał plecak i kije w ręku. Zagwizdałam na niego żeby poczekał, a on pomyślał że to znowu jakiś Jordańczyk go zaczepia i chciał zignorować, ale obejrzał się i zobaczył kolorowo ubraną hikerkę. Był to Roman - tak się przedstawił, choć jego imię brzmi naprawdę Romain - 23-letni Francuz. Jordan Trail był jego pierwszym długim szlakiem, nie miał zbyt wielkiego doświadczenia, ale otwarty umysł i lubił podróżować, a przy tym dysponował dużą siłą fizyczną i umiejętnościami walki wręcz, więc nie musiał się niczego obawiać. Wspaniale było spotkać kogoś takiego. Zaczęliśmy rozmawiać i wkrótce zdecydowaliśmy się wędrować razem przez cały dzień. Byliśmy w miejscu, gdzie szlak się rozdzielał na dwa warianty. Roman chciał iść przez prze Salt, ja najpierw też, bo w Salt jest więcej zabytków, ale zdecydowałam się jednak na Fuquais, ponieważ ta wersja była nieco łatwiejsza i o 6 km krótsza. Idąc przez Fuquais mogłam pokonać dwa etapy w jeden dzień i miałam szansę na bezpieczny nocleg pod dachem w Iraq Al Amir zamiast ryzykownego biwaku w gęsto zaludnionym terenie. Romanowi było wszystko jedno, więc zmienił plany, parę dni nie brał prysznica, więc nocleg pod dachem też mu odpowiadał. Zagadaliśmy się i 2 z tych 6 km mniej nam przepadły, bo za daleko zaszliśmy. Zrobiliśmy małe zakupy w sklepiku i ciągnęliśmy głównie asfaltem, przerywanym stromymi łącznikami na przełaj przez pola.





Roman jako mężczyzna miał w tym kraju inne doświadczenia - ludzie jeszcze częściej go zaczepiali i zapraszali. Lubił to, ale podobnie jak ja, bywał tym zmęczony. A też i nie wszystkie doświadczenia były pozytywne - jeden spotkany przypadkowo mężczyzna uparł się załatwić mu prostytutkę. Roman nie chciał dziewczyny, więc tamten facet postanowił znaleźć mu chłopaka. Jordańczykom najwyraźniej nie mieści się w głowie, że ktoś może nie mieć ochoty... Taki to kraj, gdzie wszystkiego tego, co jest zabronione, wszyscy bardzo chcą. Myślą, że skoro u nas wszystko wolno, to nic innego nie robimy, tylko uprawiamy seks :-D

W Fuquais Roman szukał sklepu, w którym mógłby kupić łyżkę (przyleciał do Jordanii z bardzo ograniczonym bagażem), ale skoro jada się tam za pomocą chleba, to łyżkę trudno kupić. Nie udało się też kupić garnka ani tabletek do odkażania wody (Roman nie miał filtra, który jest niezbędny na południowym odcinku szlaku. Póki co pił tylko wodę butelkowaną, ja natomiast głównie kranową - przez cały miesiąc udało mi się ani razu nie kupować wody).






Odcinek, którym wędrowaliśmy po południu był beznadziejny. Nawet w szlakowym przewodniku radzą żeby go ominąć i przejechać taksówką...  No ale szliśmy. Technicznie nie było większych trudności, tylko okazjonalne wertepy i standardowo przewyższenia. Natomiast okolica była potwornie brzydka. Szlak prowadził wzdłuż wysypisk śmieci, smrodliwych zaułków i fabryczek, naokoło skalnych wyrobisk. Wszędzie leżały sterty śmieci, nawet więcej niż zazwyczaj. Błąkały się tam bezdomne psy, wszystkie suki miały szczeniaki. W jednym miejscu spotkaliśmy na raz aż 36 takich psów. Ale one przynajmniej nie były agresywne, bo nie pilnowały terenu. Tego dnia szliśmy też przez dwa obozowiska Beduinów, gdzie były zgraja najpotworniejszych bestii. Sama możliwe że bym sobie z nimi nie poradziła, ale Roman mniej się bał i osłaniał mnie, rzucając w nie kamieniami i krzycząc. W pierwszym przypadku pasterze byli obecni i tylko dla rozrywki patrzyli czy sobie poradzimy czy też psy nas pogryzą. W drugim nikogo nie było, rzuciło się na nas 9 bestii z obnażonymi kłami i były już na centymetry od łydek Romana. Nie mogliśmy iść szybko, bo było bardzo stromo. Trzeba było patrzeć dookoła, z której strony pojawią się czarne szczęki - coś strasznego. 





O wiele przyjemniej było iść przez sady cytrynowe.






Podmiejska strefa śmietników skończyła się, szliśmy stromym asfaltem, ale już bez przygód. Minęliśmy nawet niezłe źródło z przejrzystą wodą. 







Na odcinku przełajowym dzikie szafirki - śliczności.





Pokonaliśmy grubo ponad 30 km i po zachodzie dotarliśmy na miejsce, do wsi Iraq Al Amir. Miał tam oferować noclegi kooperatyw kobiecy, takie lokalne stowarzyszenie, jakich w Jordanii jest wiele (zajmują się np. produkcją rękodzieła). W miejscu wskazywanym przez ślad na mapie nic nie było. Zadzwoniliśmy pod numer telefonu podany w aplikacji Jordan Trail. Odebrała kobieta, ale powiedziała że nie mogą nas przyjąć, jednak kiedy wyszło na jaw, że wędrujemy szlakiem, okazało się, że miejsca są - widocznie dla wędrowców są jednak zawsze. Kobieta i jej mąż przyjechali po nas i odwieźli nas do pensjonatu. Był to jakiś stary budynek, przystosowany do udzielania noclegów. W osobnym budynku była łazienka, całkiem czysta choć był problem z odprowadzaniem wody z prysznica i potem zalaliśmy całą podłogę. Ale było super, za 10 JOD od głowy mieliśmy swoje łóżka i święty spokój. Był też elektryczny czajnik i przedłużacze. Super! Nagotowałam herbaty i wzięłam się za reperacje obuwia - miałam ze sobą Altry, w których kończyłam Norwegię. Miały już duże dziury, a dalej na szlaku miały być pustynne wydmy, więc chciałam zawczasu podkleić je taśmą naprawczą.






Pomarańcze zgarnęłam z pobocza, z kupy gnijących owoców. Były przepyszne, najlepsze jakie jadłam w Jordanii.




Roman bardzo się zmęczył i dalej chciał już iść w swoim tempie, poza tym chciał się wyspać i wybierał się na oferowane przez panią z pensjonatu śniadania (7 JOD). Śniadanie podawano dopiero o 9, ja wyszłam po 7.

Skierowałam się od razu ku pięknym ruinom amonickiego pałacu Quasr al-Abd, wybudowanego przez zamożną rodzinę żydowską w II w. p.n.e. Pałac dość dobrze się zachował i był otwarty. W środku były mury różnych pomieszczeń. Słońce wstało, a jego promienie wciskały się do wnętrza między kolumnami. W rogach budowli widać jeszcze było resztki rzeźbionych zwierząt, lwów i orłów, a najpiękniejsza była pantera, która kiedyś stała w fontannie. Z jej pyska wypływała woda. Kamień był tak dobrany, że wyglądała jakby miała cętki.










Po wizycie w pałacu wróciłam na drogi, było trochę asfaltu, ale potem gruntowe drogi. Były stada owiec z młodocianymi pasterzami (nie chodzą do szkoły) i psy, ale udało się przejść bez uszczerbku na zdrowiu. W jednej z dolin płynął stały ciek wodny, który musiałam przekroczyć. Woda była brudna i mętna, nie miałam ochoty do niej wchodzić, ale nie było wyjścia. Kamienie były zanurzone w wodzie, a dwa wrzucone do koryta rzeki stare fotele, zbyt daleko od siebie. Powinnam była zdjąć skarpetki i przejść tylko w butach, bo potem bardzo nieprzyjemnie było chodzić w mokrych - w chłodniejsze dni to bez znaczenia, ale w ciepłe stopy się odparzają.







Bardzo niewiele jest strumieni, które mają wodę, zresztą nawet one z czasem kończą swój żywot w piaskach. Wypompowuje się masowo wody gruntowe, każde źródło jest ujęte w plastikową rurę i cała woda jest zużywana w rolnictwie do nawadniania upraw - cytryn, roślin strączkowych, ogórków, pomidorów itd. Za kilkadziesiąt lat woda gruntowa ma się w Jordanii skończyć. Już jest problem z Morzem Martwym, któremu obniża się lustro wody. Izrael podobno pompuje do niego wodę z Morza Czerwonego żeby spowolnić ten proces. Ale o zatrzymaniu nie ma mowy.





W ciągu następnych kilku dni na szlaku miało nie być sklepu, więc w ostatniej miejscowości przez tym dzikszym odcinkiem musiałam pójść do sklepu, nadkładając kilometr. Jak zazwyczaj, w sklepie nie było zbyt wiele towaru, który mógłby się przydać na szlaku. Wybrałam konserwy, ciastka, chipsy i orzeszki. Sprzedawca pytał (też jak zazwyczaj) czy jestem Amerykanką - widocznie Amerykanki uchodzą za najbardziej wyzwolone. Chłopcy włóczący się po wsi zagadywali jak zwykle, pokazali mi kran z wodą, więc wypełniłam butelki po zakrętki. Lekko nie było.






Ciężko się szło, dalej był odcinek przełajowy po skalistych wzgórzach. Chciałam zjeść lunch w spokojnym miejscu, gdzie nikt by mnie nie zaczepiał, ale trudno było o takie. Wreszcie skryłam się pod sosną w miłym zagajniku. Niedaleko byli chłopcy z owcami, a ich ojcowie pracowali z piłami w lesie, ale nikt mnie tam nie odkrył i w spokoju wychyliłam litr słonego jogurtu. Był to pyszny napój, dość gęsty jak na coś do picia, a sól była genialna i świetnie robiła na odwodnienie. Wiał wiatr i w cieniu szybko zrobiło się zimno. Szłam potem bardzo źle oznakowanymi wertepami. Dwóch dorosłych pasterzy pobiegło w moją stronę, czegoś chcieli, mówili po arabsku i nawet nie wiedziałam co mówią. Nie wyglądali na takich, z którymi chciałabym pić herbatę na odludziu, zresztą nie proponowali mi tej herbaty. Pomogło stanowcze "no arabic". Wertepy kontynuowały się na przemian z polami, gdzie kiełkowało zboże. Strome zejście pokonałam bez patrzenia na ślad, bo to była tylko strata czasu - widziałam i tak drogę, na którą miałam zejść.






Niby było dość dziko, ale było to złudzenie, szlak po prostu obchodził większe czy mniejsze miejscowości, więc po drodze były farmy, ale na horyzoncie gęsta zabudowa. Zaznaczone na mapie źródło było znakomite, duży strumień wypływał wprost ze skały. Ale wokół były domy i pola, owce, więc i tak nie piłabym chyba bez filtrowania. Pół godziny dalej miałam znowu przeprawę z Beduinami, dość nieprzyjemną. Czasami miałam problem z interpretacją ich intencji - czy to jeszcze gościnność czy już jakieś złe intencje. Jako samotna kobieta miałam się bardziej na baczności niż osoby wędrujące w parach czy mężczyźni - nie lubię tej niesprawiedliwości, ale co zrobić. W tej osadzie, składającej się z dwóch czy trzech rodzinnych namiotów opadła mnie grupa hałaśliwych ludzi. Koniecznie chcieli żebym poszła z nimi do namiotu. Nie chciałam, wyjaśniłam bardzo dziękuję, ale jest już późno i muszę iść dalej. Uśmiechałam się i dziękowałam, ale oni nie bardzo chcieli dać spokój. Dzieci zaczęły szarpać mnie za kijki, musiałam się wyrwać. To wcale nie był koniec, teraz zaczęli mnie gonić mężczyźni - to tylko pogłębiło moje przekonanie, że coś z nimi jest nie tak, więc popędziłam przed siebie. Już dalej mnie nie gonili. Muszę tu powiedzieć że pomimo nieustannych nagabywań i zaczepiań nigdy nikt nie nawiązał ze mną kontaktu fizycznego, nikt mnie nie szarpał, nie łapał. Ci chłopcy szarpiący kijki to był jedyny przypadek. Ta sytuacja była jedyną taką mało przyjemną podczas całej wędrówki, większość ludzi miała dobre intencje albo dawała się szybko spławić.




Ten incydent miał miejsce tuż przed dość chyba sławnym Źródłem Mojżesza. Prowadziła tam ścieżka przez jakieś dziwne ruiny, tak jakby była tam kiedyś kaplica, ale zostały tylko popisane sprejem ściany. Jednak od dołu było zadbane, śmieci było mało i ładna ścieżka. Woda wypływała z głębokiej pieczary, wieloma strugami. Takie miejsca na pewno musiały się dawniej wydawać cudowne, i dziś są zaskakujące - wokół tylko suche zbocza i prawie pustynia. 

Mojżesz podczas trwającej 40 lat wędrówki grupy Izraelitów z Egiptu do Ziemi Obiecanej miał się tu zatrzymać, a kiedy uderzył laską w skałę, wypłynęła woda. Robił to i w innych miejscach, za każdym razem efekt był taki sam - tak w każdym razie opowiada Księga Wyjścia. Bardzo lubię te historie, niewiele tak starożytnych opowieści jest tak szczegółowych i barwnych jak opowieści biblijne. Niedaleko źródła znajduje się Góra Nebo, gdzie Mojżesz miał po raz pierwszy ujrzeć Kanaan, Ziemię Obiecaną. Widać stamtąd faktycznie żyzną dolinę Jordanu - dawniej była wilgotniejsza i bardziej zielona, nie było tam linii elektrycznych ani autostrad. Co prawda żyły tam liczne plemiona, Kananejczycy to tylko jedno z nich, ale skoro Jahwe obiecał, że da tę ziemię Izraelitom, tam też w końcu osiedli (choć sam Mojżesz nigdy tam nie dotarł, dopiero jego potomkowie podbili Kanaan).

Na Górę Nebo prowadził oczywiście szlak. Nie był płaski :-) Pięłam się ostro pod górę, ale zignorowałam ślad w aplikacji, bo zauważyłam nowe schodki szlaku spacerowego dla turystów. Droga była dłuższa, ale miała większy sens - wyszłam na drogę przy parkingu. 





Na szczycie Góry Nebo jest kościół z bizantyńskimi mozaikami, można go zwiedzać, ale tylko do 18... A było już kwadrans po. Nie sądziłam, że to takie turystyczne miejsce, myślałam że poproszę o możliwość noclegu przy klasztorze, ale nawet wejść się tam nie dało, Jednak był też posterunek policji turystycznej i bardzo mili policjanci. Odpowiedziałam na wszystkie pytania, ale zadałam i swoje - gdzie mogłabym bezpiecznie rozbić namiot. Poradzili mi przenocować na parkingu, ot tak na szczycie góry - posterunek był bardzo blisko i mieli mnie na oku. Nie mogłam marzyć o lepszej miejscówce! Spałam tej nocy doskonale. Nawiedził mnie co prawda pies, a z dołu szczekały kolejne, ale tym razie miałam je w nosie. To było w sumie niezwykłe miejsce - może Mojżesz rozbił kiedyś swój namiot dokładnie w tym samym miejscu? Ciekawe czy też miał taką kondensację?





Skoro świt spakowałam manatki i ruszyłam w dolinę na dziko bez ścieżki. Jak dobrze, że nie próbowałam się tam rozbijać - było tam kilka obozowisk beduińskich i komplet szczekających strażników. Szlak był dość trudny, wiódł dnem suchego koryta rzecznego. Nie było większych problemów, parę większych uskoków trzeba było ominąć, ale na szybki marsz nie było co liczyć. 







Zamiast iść do końca doliną, musiałam wejść na grzbiet i dopiero z niego zejść, widocznie dalej był wysoki wodospad nie do przejścia. Ale i końcówka grzbietu była trudna, zeszłam jakoś po głazach do czyjegoś ogrodu. Sąsiad pokazał mi z dołu drogę naokoło urwiska i powstrzymał swoją czworonożną bestię. Było tam źródło, ale nie nabierałam wody, bo miałam doskonałą od policjantów.

Miałam od razu skręcić w lewo na 1000-metrowe podejście, ale się zapędziłam i szłam dalej prosto. Zauważyłam to dopiero po kilometrze czy dwóch. Po drodze ogrodnik zaprosił mnie na herbatę do sadu. Ten był miły, od razu to wyczułam. Próbowaliśmy rozmawiać, ale nie bardzo nam szło, jego angielski był kiepski, a mnie nie chciało się tłumaczyć telefonem. Narysował coś na piasku, dopiero parę godzin później uzmysłowiłam sobie, że to chyba były religijne symbole i w ten sposób pytał czy jestem muzułmanką czy chrześcijanką.




To wielkie podejście rzeczywiście było dość długie, ale szłam równym tempem, wiał przyjemny wiatr i widoki były wspaniałe. Długie podejścia zawsze były moją mocną stroną. Ze szczytu widziałam Morze Martwe, było przepiękne, ale z doliny dobiegały niepokojące odgłosy wybuchów. Parę dni wcześniej był atak terrorystyczny w Jerozolimie, więc zrobiło mi się nieswojo. 





Zejście też było mozolne, szczególnie że nie było drogi ani ścieżki, dopiero na końcu droga gruntowa, ale ona oznaczała też kolejny obóz pasterski, który musiałam w obawie przed psami obejść dookoła. Na skrzyżowaniu z asfaltem zdecydowałam się podejść do sadu, gdzie widziałam budynek i poszukać wody - musiałam się zaopatrzyć w 6 litrów aż do następnego dnia. Znalazłam kran przy budynku i śpiącego ogrodnika. Postanowiłam go nie budzić, ale szelesty i tak zrobiły to za mnie. Nie miał nic przeciwko temu, że nalałam sobie wody, nawet zapraszał do wnętrza, ale nie skorzystałam. Domek był wybudowany tradycyjną metodą, ulepiony z gliny. Na gołej podłodze leżał materac, poza nim nie było żadnych mebli ani rzeczy - za to na zewnątrz był hamak.

Dalszy odcinek był potwornie męczący, nawet nie wyjmowałam aparatu, tak miałam dość. Niżej było gorąco, ścieżki tylko się czasem pojawiały, droga - na chwilę. Z sześcioma litrami wody w plecaku i zapasem jedzenia po kamieniach szło się boleśnie - to nie jakiś tam żwirek, ale coś jakby naturalny tłuczeń.





Po południu szłam drogą gruntową spory kawałek. Mijały mnie auta, bo drogi na pustyni zawsze prowadzą do beduińskich namiotów. Pasterze żyją tam cały rok, prowadząc owce na pustynię, gdzie zwierzęta znajdują jakieś malutkie źdźbła trawy. Nie mają tam wiele jedzenia, inaczej byłyby grubsze. Namiotów jest na tyle dużo, że muszą się pewnie umawiać gdzie kto pasie - słyszałam, że wynajmują teren, a nie mają na własność. Część pasterzy ma swoje domy gdzieś indziej, ale mówią, że wolą mieszkać na pustyni w namiotach, jak dawniej.





Teoretycznie można byłoby podejść i zapytać o nocleg, ale głupio by mi było. Namiot czy nie, to czyjś dom i nie wypada się wpraszać. Z drugiej strony wszędzie poza namiotem beduińskim jest w nocy niebezpiecznie ze względu na psy. W tej okolicy było tak dużo ludzi i psów, że bałam się, że nie znajdę miejsca na nocleg. Jednak znalazłam miejsce, jakaś drogta prowadziła przez pustynię, kamienie były odgarnięte koparką i jeszcze był nasyp, który osłaniał od wiatru. Rozbiłam namiot, słońce zaszło, robiło się ciemno - szykował się miły i spokojny wieczór. Właśnie wtedy zza niewielkiego wzniesienia wychynęła grupa psów. Szczekały głośno, podchodziły coraz bliżej. Póki było jasno mogłam je przegonić, ale co dalej? Było już za późno żeby zwijać obóz, nie miałam też dokąd pójść. Zebrałam kamienie do obrony, na wypadek gdyby miały nocą zaatakować. Sprawdziłam zasięg żeby wiezdieć czy będę w stanie zadzwonić po pomoc, ale był za słaby. Bałam się bardzo, psy cały czas szczekały, ale jak się schowałam do namiotu jakby mniej. W końcu włożyłam zatyczki do uszu i poszłam spać - skoro jeszcze nie rzuciły się na mnie, to może dadzą spokój?




Tak się właśnie stało. Nocą pilnowały obozu i nie podchodziły do mnie. Rano były mniej agresywne, tak zawsze bywa. Odchodząc zauważyłam, że 200 metrów dalej stał namiot beduiński, którego nie zauważyłam, bo był schowany za górką. Ech. W nocy była też burza, piorun strzelił 5 km od mojego biwaku. Spadł krótki intensywny deszcz. Ale prognoza była fatalna - przez następne 3 dni miały przechodzić ulewy, miało też silnie wiać. 




Chciałam przede wszystkim dojść do asfaltu, a potem zastanowić się co dalej. Po drodze oczywiście Beduini i psy, ale miałam już wprawę.






Deszcz szybko się pojawił, na północno-zachodniej stronie nieba kłębiły się czarne chmury. Wyglądały przerażająco. Wędrówka szła mi słabo, w trudnym terenie poruszałam się wolno i nie miałam szans wyprzedzić burzy. Miałam dylemat. Dawno już nie zdarzyło się, żebym przerwała ciągłość przejścia jakiegoś szlaku - ostatnio chyba w 2016 na UKK reitti w Finlandii, gdzie szlak po prostu mi się nie podobał i nie miałam ochoty kontynuować. Teraz ze szlaku wyganiała mnie pogoda - czekał mnie bardzo trudny odcinek, na którym było bardzo dużo wąskich kanionów. W takich kanionach niezwykle niebezpiecznie jest przebywać w czasie deszczu, bo są narażone na nagłe powodzie (flash floods). W każdym takim miejscu na mapie było ostrzeżenie. Były też trzy rzeki, jedna głęboka do kolan, jeśli nie padało i bardzo strome zejście po zboczu z pyłem i żwirkiem, gdzie niektórzy wędrowcy nie są w stanie zejść nawet w dobrych warunkach. Bałam się tam iść, nie chciałam się wpakować w kłopoty, a przeczekiwać też nie mogłam w tym miejscu - nie było gdzie, nie było wody, jedzenia miałam na dwa dni. No i nie miałam ochoty. Chciałam raczej odpocząć i przeczekać w bezpiecznym miejscu. Postanowiłam objechać ten niebezpieczny odcinek (Three Wadis, 75 km) autostopem, dojechać do Al Karak, tam poczekać na poprawę pogody i stamtąd kontynuować wędrówkę. Ostatecznie to nic takiego, Jordan Trail to była tylko przyjemna zimowa podróż, a nie żaden wyczyn, szlak nie miał 1000 km, więc nie planowałam go zaliczać jako długodystansowego - lepiej było skupić się na przyjemności czerpanej z podróżowania. 

Szybko złapałam okazję i z kilkoma facetami zjechałam w głęboką depresję - nad Morze Martwe. Bardzo cieszyłam się, że je zobaczę, bo się tego nie spodziewałam - szlak je omija i tylko z daleka można popatrzeć. Panowie niestety jechali tylko tam, więc musiałam wysiąść i machać dalej. Wysadzili mnie przy straganach, myślałam że to dobre miejsce, ale właściciel jednego ze straganów mnie przegonił. Zrobiło mi się przykro. Szczególnie że zaczęło lać i wiało paskudnie. Poszłam kawałek dalej i nie stałam długo - zatrzymała się para bardzo miłych Amerykanów z Californii. Jechali do Akaby i planowali jechać prosto, ale byli tak mili, że odbili ze swojej trasy i odwieźli mnie do Karaku, pod sam zamek! Po drodze zatrzymaliśmy się nad Morzem Martwym. Na brzegu widać było warstwy zaskorupionej soli. Na kąpiel było zbyt zimno i zbyt nieprzyjemnie, ale już sam widok był fajny. Oto byłam w najniższym miejscu na Ziemi, -437,6 m p.p.m. (myślałam nawet że jeszcze mniej).









W Karaku skontaktowałam się przez Instagram z hikerami, którzy byli przede mną, Stephanie i Leigh. Francuzkę i Australijczyka poznał wcześniej Roman i dał mi namiary. Spotkaliśmy się na mieście i zasiedliśmy do jedzenia, a potem udało mi się dostać łóżko w tym samym guesthousie, w którym i oni nocowali, u Karama, bardzo sympatycznego gościa, oprócz noclegów oferującego wszelakie turystyczne aktywności (choć jego biznes podupadł bardzo z powodu lockdownów).






Wiało straszliwie, ale deszcz jeszcze nie dotarł, więc wyskoczyłyśmy ze Stephanie po zakupy. Potem wszyscy zalegliśmy pod gościnnym dachem (10 JOD). Kupiłam całą torbę pomarańczy, zjadłam 12 w ciągu 6 godzin, tak brakowało mi potasu. Wzięliśmy się też za zaklejanie dziur w butach za pomocą silikonu w laskach, które się rozgrzewało nad płomieniem gazowego piecyka. Gazowe piecyki podobały mi się ze wszystkiego w Jordanii najbardziej (no jeszcze herbata, owoce i śpiew muezinów). W domach nie ma ogrzewania, czasem żelazne piecyki, ale najczęściej takie gazowe, podpinane do butli, na których można nawet postawić garnek i ugotować wodę.









Wyszliśmy na chwilę popatrzeć na deszcz, kiedy nawałnica nadeszła. Okna były nieszczelne i wiatr wdzierał się do pokojów. Steph i Leigh mieli pokój osobno, a ja spałam na jednym z beduińskich materacy we wspólnym pokoju z właścicielem.






Następnego dnia deszcz ustał, miał się wznowić dopiero po południu, ale wicher był potworny. Poza tym byłam bardzo zmęczona i naprawdę potrzebowałam odpoczynku. Moi nowi znajomi (mają kanał na You Tube o podróżowaniu zamienionym na campervana defenderem) brali dzień zero, więc postanowiłam też zostać. Karam oprowadził mnie po mieście. Chciałam bardzo pójść do meczetu i doświadczyć jak ludzie się w Jordanii modlą, ale lokalny imam nie był przychylny wpuszczaniu do meczetu nie-muzułman, na dodatek nie miałam odpowiedniego ubrania  (kaptur koszuli był ok zamiast chusty, ale potrzebna byłaby jeszcze spódnica - poplamione spodnie nie nadawały się). W mieście było też kilka chrześcijańskich kościołów, ale to nie to samo. Zresztą były zamknięte. Jeden otwarł znajomy Karama, więc mogliśmy wejść.











Odwiedziliśmy sklep znajomego złotnika - w Jordanii kupuje się bardzo dużo złota, każdy kto się żeni, musi narzeczonej ofiarować złoto i zresztą jest to symbol statusu. Choć domy są często pozbawione ozdób i brzydkie (przynajmniej ja do takich trafiałam), to złoto w nich zawsze jest.






Nie mogłam się oprzeć dywanom... Kupiłam jeden mały i jeden średni - postanowiłam wpakować je do plecaka i nieść. To było niemądre, zwłaszcza że potem okazało się, że w Petrze można taniej kupić jeszcze ładniejsze dywany, ale nie wiedziałam tego wtedy. Kupowanie rękodzieła na pamiątkę to mój stały zwyczaj.







Następnego dnia rano dalej padało... Trudno było się wygrzebać, ale w końcu trzeba było. Karam obdzwonił rodzinę (miał w rodzinie kilkaset osób, wszyscy mają wiele dzieci, kuzynów, ciotek i wujków) i znalazł mi nocleg w odległej o jakieś 23 km wsi u swoich kuzynek. Nie musiałam więc biwakować w błocie. A błoto się zrobiło na szlaku straszne! Asfalt nie trwał długo, zaraz za zamkiem krzyżowców się skończył (zamku nie dało się zwiedzać z powodu wiatru) Potem była droga gruntowa, o dziwo płaska, zejście w dolinę też nienajgorsze. Tylko błoto przyklejało się do butów.









Wiał straszny wiatr, a szlak prowadził nad urwiskiem i targał mną strasznie. Okolica była pusta i brzydka, same rudery. Chciałam pójść równolegle drogą, ale psy mi nie pozwoliły. Musiałam wrócić na szlak. Tam też stał pies, ale był zajęty szarpaniem jakiegoś krwawego ścierwa.






Tam gdzie byłam padał śnieg, ale w tym czasie wyżej był już śnieg. Znalazłam jego resztki.




Miałam namiar na dom, więc udałam się prosto do kuzynek Karama. Była tam matka, dwie córki i syn, najmłodszy 14-latek. Zaprosili mnie do środka i posadzili w pokoju, na jednym z materacy. Było zimno, więc rozpalili w piecyku - na środku stał piecyk opalany brykietami z oliwkowych wytłoczyn. Wszystkiego tego dowiedziałam się za pomocą translatora Google, bo nikt nie mówił po angielsku. Miło to bawiliśmy się świetnie i dużo rozmawialiśmy. Nadeszły dwie kolejne córki, jedna ze swoją córeczką i w 7 miesiącu ciąży. Bardzo podobała mi się swobodna atmosfera, pokładaliśmy się na dywanie, grałam z dziewczynką w piłkę. Nie mogłam robić zdjęć - kobiety były bez chust. Wieczorem panie podały skromną kolację i wszyscy czekaliśmy na powrót pana domu, który miał tego dnia urodziny. Wszyscy chcieli żebym wzięła udział w przyjęciu, więc zostałam aż przyjechał. Były życzenia i prezenty (po dresie dla ojca i matki), tort (ze sklepu), Pepsi i Mirinda. Nie siedziałam długo i poszłam spać do drugiego pokoju.

Rano nadal padało - tego nie było w prognozie! Była raczej mżawka, ale uporczywa, wisiała nad górami. Po drugiej stronie doliny, gdzie się teraz wybierałam świeciło już słońce, było różowo i cudownie. Musiałam iść znów polami. Pył zamienił się w potwornie klejące błoto, moje buty ważyły po 2 kilo każdy.











Zejście było długie, ale stara droga robiła zygzaki i nie było źle. Tylko na końcu się po prostu urwała - jakaś nagła ulewa zmyła jezdnię i musiałam zejść do strumyka. Pół kilometra dalej była większa rzeczka, lecz udało mi się tym razem przejść ją po kamieniach i tylko zachlapałam buty. Niedaleko miało być gorące źródło i camping - Steph i Leigh przejechali 10 km autobusem i tam właśnie spali.





Wyjście z doliny, oczywiście ostro pod górę, nie było łatwe. Chwilami było tak stromo, że nie wyobrażałam sobie iść tamtędy w dół. Pojawiły się ciekawe formacje skalne i przepiękny widok. Chmury odeszły, niebo było błękitne i wreszcie było pusto, żadnych psów i żadnych ludzi. Jak już pokonałam strome podejście trafiłam na gruntową drogę, która prowadziła mnie przez wiele kilometrów. Poczułam się jak na prawdziwym szlaku, gdzie idzie się daleko przed siebie - wspaniale. Jeszcze tego nie wiedziałam, ale tak się zaczęła, znacznie lepsza niż pierwsza, druga połowa szlaku.















Nic nie trwa wiecznie niestety - droga się skończyła. Pojawił się asfalt i brzydka wieś, Karaka. Karam mnie ostrzegał, że to nie jest bezpieczna okolica i żeby tam nie biwakować. Na mapie wyglądało to kiepsko - następne 20 km to były w większości drogi i bardzo blisko wsi i miast. A nadchodził wieczór i gdzie miałabym w takim razie spać? Wyglądało to fatalnie. A skoro już miałam za sobą nieciągłość i nieortodoksyjność postanowiłam tą ostatnią dużą cywilizację ominąć i zabiwakować w Ma'tan, u progu następnego dzikiego odcinka. Był piątek i było trudno, nie było ruchu. Musiałam dojść do głównej drogi i dopiero tam łapać stopa. Pierwszy facet podwiózł mnie tylko kawałek i chciał pieniędzy - musiałam wyjaśnić, że po to łapię stopa żeby dać się podwieźć za darmo. Następny był bardzo miły i mówił po angielsku. Poradził, żebym z centrum Al Tafili wzięła taksówkę. Miał rację, tam bym nic nie złapała, a czas leciał i słońce zachodziło. Opóźnienie skutkowałoby koniecznością przenocowania w drogim hotelu. Taksówka kosztowała 4 JOD (8 czy 10 km). Pierwszy taksówkarz oczywiście chciał 20 JOD, ale wiadomo że negocjacje obowiązują i zawsze się znajdzie ktoś kto nas zabierze tanio.





Ma'tan to też spora miejscowość, musiałam jeszcze podejść 2 km. Po drodze zauważyłam otwartą szkołę i na podwórku nalałam sobie wody z kranu. Zaczepiali mnie jacyś faceci, ale powiedziałam że jest już późno i prędko się oddaliłam. W pobliżu arabskich ruin był camping, ale wyglądał na zamknięty, zresztą nie szukałam płatnego noclegu i rozbiłam się przy niedalekim (i niespodziewanym) źródełku. Znów myślałam, że mam spokój i znów pojawił się pies. Ale nie był bardzo agresywny, robił tylko hałas. Mój biwak był niezbyt obszerny, ledwo się wcisnęłam, ale fajnie osłaniała mnie duża skała. Byłam wysoko, poniżej otwierała się dolina, wokół świeciły światła miast. Pięknie to wyglądało.




Ciąg dalszy nastąpi :-)