Przejście Szlaku Zamków Piastowskich długo odkładałam na specjalną okazję - mając w pamięci cudowne majowe widoki na Szlaku Wygasłych Wulkanów (szlaki te się krzyżują) planowałam jego przejście właśnie w jakimś maju.
Szlak ma około 150 km, jest znakowany kolorem zielonym i prowadzi od Zamku Grodno do Zamku Grodziec w całości w województwie dolnośląskim, w niższych partiach Sudetów, przez: Góry Wałbrzyskie, Pogórze Bolkowsko-Wałbrzyskie, Góry Kaczawskie, Rudawy Janowickie, Kotlinę Jeleniogórską i Pogórze Kaczawskie. Po drodze, jak sama nazwa wskazuje, jest wiele zamków, choć trzeba wspomnieć, że nie wszystkie zamki mają rodowód stricte piastowski. W związku z tym, że nie wyobrażałam sobie przejścia szlaku bez zwiedzenia wszystkich zabytków wędrówka trwała nieco dłużej, niż by to było bez zwiedzania - w zależności od interpretacji 7 lub 6 dni (5 dni i dwie połówki). Trzeba było w tym czasie dodatkowo pokonać jeszcze 25 km ze względu na brak komunikacji publicznej w okolicach obu krańcowych zamków - wędrówkę rozpoczęliśmy na stacji PKP Jedlina Zdrój, a zakończyliśmy na PKP Okmiany. W sumie przeszliśmy 175 km.
Rzadko się zdarza żebym ze szlaku mającego ledwie 150 km przywiozła ponad 1000 zdjęć, ale tak było tym razem. Szlak Zamków Piastowskich jest fenomenalny! Krajobrazy niższych Sudetów są cudowne, zamki szalenie malownicze - przed Wami relacja z jednego z najpiękniejszych i najciekawszych szlaków turystycznych w Polsce.
Wędrówka odbyła się w dobrym towarzystwie - przez całą drogę towarzyszył mi kolega Andrzej, a w weekend dołączyła jeszcze Patrycja, która z Agatą przyjechała vanem. Dziewczyny prowadzą ciekawy blog o podróżach kajakiem, vanem i z plecakiem, a przy okazji eksploracji ruin i opuszczonych budynków, czyli urbex'ie.
Z Andrzejem spotkaliśmy się na dworcu we Wrocławiu, skąd ruszyliśmy pociągiem, który wyrusza z Wrocławia raz na dobę i pojechaliśmy do Jedliny Zdroju, miasteczka z którego wędrowaliśmy żółtym szlakiem w kierunku Zamku Grodno przez około 10 km. Jedlina jest śliczna, robi takie stare "zachodnioeuropejskie" wrażenie, jak zresztą cały Dolny Śląsk, który zawsze przypomina mi Walonię i Luksemburg.
Pogoda miała się w dalszym ciągu wycieczki poprawić, jednak z początku trafiliśmy na bardzo silny wiatr, który porozwiewał chmury średniego piętra na niebie, tak jak to czasem ma miejsce w Tatrach. Ledwo trzymałam się na nogach!
Bardzo dużo czasu spędziliśmy penetrując zaułki wsi Niedźwiedziny - była cudowna. Stare domy nie były nijak przerobione, były jeszcze niemieckie napisy na osypującym się tynku. Bardzo interesująco wyglądał średniowieczny kościółek, ale kraty w drzwiach uniemożliwiały wejście. Nawet stodoły były tam piękne, a z najwyższego punktu był widok na Zamek Grodno.
Na zielony szlak trafiliśmy u stóp wzgórza, na którym znajduje się zamek. Szukaliśmy kropki, ale zamiast niej znaleźliśmy metalową tablicę w kamieniu. Zdobił ją piastowski orzeł i zielony znak szlaku.
Okazało się, że idealnie wybrałam termin wędrówki - startowaliśmy dokładnie w dniu, w którym otwarto obiekty kulturalne. Oznaczało to, że będziemy mogli zwiedzić wszystkie zamki!
Przeszliśmy przez bramę renesansowego budynku, najbardziej zdobnego na całym zamku. W murze tkwiła tablica propagandowa, służąca szerzeniu tezy o polskości śląska. Śląsk został przyłączony na krótki czas do państwa Polan siłą. Nie można tu mówić o żadnej macierzy. Piastowie obsadzili śląskie grody swoimi książętami, a będąc zafascynowani zachodnim budownictwem, jakie w tym czasie kwitło m.in. w sąsiednim Cesarstwie Niemieckim i Czechach, swoje nowe zamki wybudowali murowane - to właśnie Zamki Piastowskie. Nie wszystkie zamki na szlaku mają taką genezę - niektóre są po prostu rycerskie, inne powstały w zupełnie innym czasie. Wcześniej na Śląsku budowano wyłącznie drewniano-ziemne grody. Jeżeli chodzi o wcześniejszą historię to przez region przewinęły się najrozmaitsze ludy - plemiona germańskie, Celtowie, którzy nadciągnęli z Czech i wreszcie Słowianie w VI-VII w.
Skierowaliśmy się ku kasie biletowej i... dowiedzieliśmy się, że niedługo zamykają, a w ogóle to na zamku niewiele jest do zwiedzania z rzeczy, które nas interesują. Najpierw pomyśleliśmy, że sobie darujemy, ale potem jednak poprosiliśmy o możliwość zajrzenia chociaż na dziedziniec i udało się. Przewodnik zabrał nas na górny zamek i opowiedział trochę ciekawostek. Podobno w okolicy było dawniej więcej zamków, które strzegły traktu handlowego o nazwie Wysoka Droga. Wszystkie popadły w ruinę i niewiele śladów po nich pozostało. Zamek Grodno został wzniesiony przez księcia świdnicko-jaworskiego Bolka I na początku XIV w., najwyraźniej bardzo solidnie, bo nigdy nie został zdobyty.
Szybko wyszliśmy ze wsi i wkroczyliśmy w pagórkowate pola, a potem w las. Było w nim bardzo wczesnowiosennie, kwitły zawilce, świergotały ptaki. Tegoroczna wiosna była rekordowo zimna i zieleń nie była jeszcze rozwinięta tak jak to bywa zazwyczaj.
Straszono nas asfaltem i rzeczywiście trochę go było, ale trzeba zaznaczyć, że zawsze dało się iść jakimś miękkim marginesem drogi, więc stopy nie męczyły się dużo bardziej niż na miękkim gruncie. Gruba powłoka chmur sprawiła, że dość wcześnie zaczęło się robić szaro. W Pogorzałej zaczęło się ściemniać, ledwo udało nam się spostrzec średniowieczny krzyż pokutny na skrzyżowaniu. A na podejściu na wzgórze Otok wyjęliśmy czołówki. Zmierzch to najlepsza pora na obserwację zwierząt. W gęstym wilgotnym lesie nagle coś zachrumkało donośnie i trzy rosłe dziki pogalopowały w zarośla. Dawno nie widziałam dzików, więc bardzo się ucieszyłam tym widokiem. Całe szczęście, że nie udała się ich eksterminacja.
Miejsce, które sobie upatrzyliśmy na noc robiło nader tajemnicze wrażenie. Były to ruiny zameczku myśliwskiego rodziny Hochbergów, właścicieli ziemskich będących w posiadaniu wielu zamków w okolicy. Ruiny są położone nad jeziorkiem, wypełniającym dawny wapiennik. Jeziorko Daisy bierze nazwę od imienia księżnej Daisy von Pless, tej samej, która rezydowała w pałacu w Pszczynie, który mieliście okazję zobaczyć na zdjęciach ze Szlaku Południowego.
Pomyślałam, że powinnam dać sobie zrobić zdjęcie ze spuszczonym z okna warkoczem, ale było już na to za późno, bo zdążyłam związać włosy ;-)
Zbieraliśmy się rano dość długo... Deszcz, który zaczął padać wieczorem ustał jeszcze nocą. Dzień zapowiadał się przyjemnie, choć niebo było raczej szare. Prowadziły nas przyjemne ścieżki wśród pączkującej zieleni.
Za Lubiechowem natknęliśmy się na starą palmiarnię. Wiedzieliśmy już o niej wcześniej, bo na szlakowskazie był czas podany do "palm" - domyśliłam się, że musi to być palmiarnia. Była to cudowna palmiarnia, którą ufundował mąż księżnej von Pless w prezencie dla niej. Kupiliśmy sobie bilety łączne do niej i do Zamku Książ, który był na naszej dalszej trasie. Perspektywa przeniesienia się z zimnej przestrzeni polno-leśnej smaganej wiatrem do tropikalnej dżungli była bardzo kusząca!
W środku było przecudownie! Palmiarnia przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Była kilkakroć bogatsza w rośliny niż palmiarnia, którą zwiedzałam w Kopenhadze. Trochę na nerwy działał nadmiar ochroniarzy, ale poza tym było super. Oprócz roślin (świetne anturia, cytrusy, setki kaktusów) były też zwierzęta: rybki, żółwie i lemury.
Już wiedzieliśmy, że daleko tego dnia nie zajdziemy, a czekał na nas główny punkt programu, czyli sławny Zamek Książ. A to co najlepsze, zobaczyliśmy jeszcze zanim tam trafiliśmy! Najpierw był jeszcze jeden zamek: Stary Książ. Ten jest starszy niż pierwszy zamek w "nowym" Książu, aczkolwiek niewiele z tych pierwszych murów zostało. Większość tego, co widać obecnie to ruiny budowli zbudowane specjalnie jako taka malownicza siedziba-trochę ruina w XVIII - była wtedy taka moda.
Ścieżka z zamku prowadziła na wiszącą nad głęboką doliną skałę, z której widać było sąsiedni zamek.
Strome zejście sprowadziło nas nad szumiącą Pełcznicę i Wąwóz Książ, miejsce przecudowne i aż dziw, że byliśmy tam sami. Szlak pamięta Hochbergów, jest poprowadzony trawersem w połowie zbocza doliny, prześliczny. Warto się tam wybrać nawet na mały spacer. Były tam dwa punkty widokowe, jeden szlaku, ale kiepski i jeden powyżej, ale doskonale. Zauważyliśmy go przypadkiem.
Zeszliśmy w dół żeby wykonać kolejne podejście, o tyle przyjemne, że wśród rododendronów, które musiały uciec z pałacowego ogrodu. Nagi las, zielone rododendrony i wijąca się ścieżka z widokiem na góry wokół przypomniała mi Appalachian Trail sprzed czterech już lat.
Nie wszystkie kramy przed pałacem były otwarte, ale znalazł się taki, w którym sprzedawano dobre i niezbyt drogie dania obiadowe. Zafundowałam sobie karczek z pieczonymi ziemniaczkami, a Andrzej poprzestał na ziemniaczkach z ogórkiem małosolnym ;-D Żartowałam ze zmian kulturowych - kiedyś to kobiety poprzestawały na ogórkach...
Pałac już z daleka wyglądał bajecznie, tak bajecznie że bolała głowa od nadmiaru zdobień. Należało i wewnątrz spodziewać się podobnego kiczu, ale tym razem oczekiwania niezupełnie się spełniły - mianowicie pałac jest w zasadzie pusty. Część wyposażenia wywieźli Niemcy, a resztą zajęła się Armia Czerwona i bardzo niewiele zostało z oryginalnego wystroju. Posadzki, czasem kominek i obramowanie drzwi, ze trzy sufity i to tyle. Nie bardzo było co zwiedzać. Wnętrza były czysto hipotetyczne. Sytuację uratowała znakomita wystawa starych zdjęć Hochbergów, obrazujących dawne życie w pałacu. Dużo odremontowano, ale wszystko było jakieś nowe i gipsowe, a zapach był taki jak w nowoczesnym apartamentowcu, cementowy. Muzeum Narodowe we Wrocławiu podzieliło się swoimi obrazami, z których część dawniej należała do Hochbergów. Najmniej wartą uwagi częścią zamku były tarasowe ogrody, niegdyś pełne fontann i kwitnących klombów, obecnie przystrojone koszmarnymi plastikowymi dekoracjami, udającymi rzeźby i absurdalnymi kikutami kwiatów z tworzywa. Jeszcze gorsze niż w Wilanowie. Konserwator chyba jest na urlopie...
Pod zamkiem są jeszcze sławne podziemia, ale chcieliśmy przejść jeszcze chociaż kawałek szlaku tego popołudnia, więc sobie darowaliśmy.
Na samym dole znajdowała się najstarsza część zamku, najprawdopodobniej pamiętająca czasy Boka I.
Podczas naszego zwiedzania spadł deszcz, a kiedy wyszliśmy zanosiło się na kolejny. Przyszedł z opóźnieniem, ale nie trwał bardzo długo i przeczekaliśmy go pod świerkiem. Na leśnym skrzyżowaniu trafiliśmy na zagłębiony do połowy w ziemi krzyż pokutny. Nad rzeką Czyżynką spodziewaliśmy się wiaty i nawet rozważaliśmy ją pod katem noclegowym, ale konstrukcja była tak prowizoryczna, że nie zachęcała - deski się obluzowały, poześlizgiwały i dach świecił dziurami. Wydawało się, że przez rzekę trzeba będzie przejść w bród, a była wezbrana, ale okazało się, że przełożono przez nią kilka pni i przeszliśmy suchą nogą.
Krótkie podejścia zaprowadziło nas na szczyt wzgórza, na którym znajdują się ruiny Zamku Cisy. Otoczoną fosą warownię zbudował najprawdopodobniej Bolko I. Mury zostały zabezpieczone, a ruina prezentuje się wspaniale. To właśnie podobało mi się najbardziej na Szlaku Zamków Piastowskich, że ruiny były tylko zabezpieczane przed dalszym rozpadem, ale zostawiono je takimi, jakimi były. Zupełnie bez porównania ze Szlakiem Orlich Gniazd, na których widuje się zamki jak z kreskówki, odbudowane bez żadnego nadzoru, z mnóstwem współczesnych elementów, jak w jakimś idiotycznym parku rozrywki.
Zamek Cisy był cały dla nas. Przelotnie wpadła jakaś para z psem, zamieniliśmy kilka słów i zdecydowaliśmy, że zostaniemy tam na noc. Było jeszcze wcześnie, przeszliśmy tego dnia skandalicznie mało, ale ile razy w życiu ma się okazję spać na średniowiecznym zamku?
Rano wyszłam jeszcze na wał otaczający zamek, a potem trzeba było zejść - miejsce było bardzo obronne i trudno było pokonać stromy stok. Szlak przecinał ruiny, przechodząc jakimś starym otworem okiennym czy drzwiowym, a potem znikał w dole. Dobrnęliśmy tam jakoś - potem był nagły zwrot. Niedługo później wyszliśmy na pola i wędrowaliśmy skrajem lasu. Było tam jedno z niewielu miejsc, w których oznakowanie nie było doskonałe. Znaki gdzieś zniknęły. Odnaleźliśmy je przy polnej drodze.
Szlak Zamków Piastowskich nie jest zupełnie pozbawiony odcinków asfaltowych, ale nie jest ich bardzo dużo i zawsze jest jakiś miększy margines pobocza. Tak też było na drogach prowadzących przez okolice Chwaliszowa, niezwykle zresztą malownicze.
Jeszcze lepszy był odcinek polno-leśny, który nastąpił dalej. Dzień udał się piękny, gdyby jeszcze było kilka stopni cieplej zaleglibyśmy na łące. Ale zimny wiatr zniechęcał. Kwitły dzikie czereśnie, znalazłam kępkę pierwiosnków wyniosłych - było ich w tej okolicy dużo, a widziałam je pierwszy raz w życiu, bo w moich okolicach rosną wyłącznie pierwiosnki lekarskie, te pachnące.
Jedyny tego dnia przelotny deszcz udało nam się przeczekać pod wiatą przystankową na skraju Pietrzykowa. Wiata miała iście piastowski wygląd - była murowana, z granitu.
Widoki na Kłaczynę były przecudne. Wieś siedziała w dolinie, otoczona malowniczymi wzgórzami, na których właśnie zaczął kwitnąć rzepak. Chcieliśmy się tam zaopatrzyć w wodę i w tym celu zajrzeliśmy do jednego z gospodarstw. Gospodyni dała nam nie tylko wodę, ale też kawę i jabłka z ogródka. Zasiedliśmy na chwilę, podziękowaliśmy i ruszyliśmy dalej według map.cz, ale jak się później okazało przebieg szlaku zmieniono, tylko zabrakło znaków. Nasza trasa prowadziła prosto przez drogę ekspresową. Niestety dopiero za nią uświadomiliśmy sobie, że w Kłaczynie również znajdują się ruiny zamku. Przegapiliśmy je :-(
Otaczały nas niezmiennie sielskie krajobrazy. Słońce już się trochę zniżyło, kiedy dostrzegliśmy wieżę XIV-wiecznego kościoła i znajdujące się obok ruiny Zamku Świny. Zaraz szlak nas tam zaprowadził. Gród znajdował się tam jeszcze przed nastaniem Piastów, później zbudowano zamek, ale większość tego, co widzimy dzisiaj jest renesansowa. Przez krótki okres czasu zamek był siedzibą kasztelana, ale musiał nastąpić jakiś polityczny konflikt, bo wkrótce status kasztelanii uzyskał sąsiedni Bolków, a Świny zostały rezydencją rodu Świnków. Zamek jest własnością prywatną i żeby go zwiedzić trzeba uzyskać klucze od klucznika. Niestety nie udało nam się do niego dodzwonić. Mury zbudowano ze skał pochodzenia wulkanicznego, z czego wywnioskowaliśmy, że jesteśmy już w Górach Kaczawskich.
Zahaczyliśmy jeszcze o punkt widokowy, z którego Bolków widać było jak na dłoni. Na przedmieściach podziwialiśmy starą cegielnię, a dalej przyjemny dworzec. Zrobiliśmy zakupy, najpierw w małym sklepiku, a potem jeszcze w Biedronce.
Bolków to śliczne miasteczko, położone w wzgórzu. Rynek jest pochyły, a w jego najwyższym boku znajduje się gotycki kościół św. Jadwigi zbudowany około 1250 r. Mieliśmy szczęście i kościół był otwarty - właśnie skończyła się msza. Weszliśmy obejrzeć odrestaurowane wnętrze z polichromiami, w tym sufitem w gwiazdki.
W drodze na zamek zamówiliśmy sobie pizzę. Niestety zwiedzanie nie było już możliwe - dotarliśmy za późno i pozostało nam tylko przejść się wzdłuż murów. Zamek istniał tu jeszcze zanim Piastowie zdobyli Śląsk, a Bolko I go rozbudował. Pierwotnie nosił nazwę Hain (Hayn).
Wyszliśmy z Bolkowa dopiero po 19, a że było pochmurno, szybko zaczęło się ściemniać. Wleźliśmy drogą asfaltową, po której spływała woda ze zniszczonych przez drwali zboczy na wysoką przełęcz. Tam zrobiło się kompletnie ciemno. O czołówkach pokonywaliśmy wybitnie mokry odcinek szlaku do Płoniny. Zaczęło kropik i chcieliśmy koniecznie znaleźć jakiś skrawek dachu nad głową. Szukaliśmy go na Zamku Niestyno. I znaleźliśmy - pod łukiem dawnej bramy. Zamek był zamknięty, prowadzone są na nim prace remontowe i nie da się wejść. Wokół są domy i psy, ale byliśmy po zawietrznej, a psy nie bardzo czujne, tylko raz zaszczekały. Udało nam się wcisnąć namioty na kamienistym skrawku, który oczyściliśmy ze szkła.
Niezbyt się wyspaliśmy - musieliśmy wstać wcześnie żeby usunąć ślady biwakowego wykroczenia ;-). Robotnicy pojawili się o 6:30, ale nie przejęli się naszą obecnością, a wręcz zaproponowali ciepłą wodę w swoim domku. Mogliśmy umyć zęby w ciepłej wodzie, co jest zawsze cudowną rzeczą. Drobny deszczyk ustał, w powietrzu wisiała już tylko gęsta chmura.
Przez rusztowania niewiele było widać z zamku. Ten nie zalicza się do zamków piastowskich, gdyż powstał znacznie później, dopiero w XV wieku. Rezydowali w nim husyci, a następnie rozbójnicy, dzięki którym zyskał nazwę Zakątek Strachu.
Mglisty krajobraz był bardzo ładny. Tylko polna droga, którą trzeba było przeciąć dolinę mokra i buty trochę przemokły. Miałam okazję przetestować skarpety z Aquashellu Kwarka. Przemokły, ale było w nich faktycznie ciepło. Na podejściu na Turzec w Górach Ołowianych zagrzałam się już w całości. Miałam wielkie nadzieje co do tego lesistego pasma, ale bardzo się rozczarowałam. Przeprowadzono w nim intensywną wycinkę i było tam bardzo brzydko.
Dopiero na zejściu, za niewiele wystającymi z ziemi ruinami Schroniska Różanka zrobiło się przyjemnie i widokowo. Kolejne pasma Sudetów wyłaniały się na horyzoncie, wyższe partie kryły się w chmurach, ale udało się dostrzec biel ośnieżonych Karkonoszy.
W Janowicach Wielkich przekroczyliśmy rzekę Bóbr i wkroczyliśmy w Rudawy Janowickie, zbudowane z karkonoskich granitów, a więc mające zupełnie inny, można powiedzieć klasycznie górski, charakter. W iglastym lesie walały się omszałe głazy, z góry spływały strumyki - bardzo przyjemnie. Ale wciąż zimno - przez chwilę padał nawet śnieg.
Szlak był bardzo szeroki i mocno wydeptany, co oznaczało, że kolejny zamek, Zamek Bolczów, jest wielką atrakcją. Był to zamek rycerski, rodu Bolczów, zbudowany w 1375, a z Piastami miał tyle wspólnego, że właściciel był dworzaninem Bolka II. Obecnie stanowi wyjątkowo piękną ruinę. Zbudowano go tak żeby mury łączyły się z ostańcowymi skałkami i całość robi fenomenalne wrażenie. Zachowały się całe mury z basztami, jest nawet loch z wielką komnatą, w której można przenocować. Ten zamek podobał mi się najbardziej ze wszystkich i chętnie bym tam wróciła.
Dalszy odcinek też był świetny, przy szlaku było jeszcze dużo innych skał. W pobliżu są też inne szlaki, prowadzące w jakieś inne urocze zakątki.
Następną przerwę, nieco dłuższą, bo związaną z konsumpcją gorącego posiłku, zrobiliśmy sobie w Schronisku Szwajcarka. Stamtąd ruszyliśmy zdobywać szczyt. Szlak przechodzi pomiędzy dwoma charakterystycznymi wzniesieniami. Na jednym znajdują się bardzo skromne ruiny Zamku Sokolec (XIV-XV wiek), a na drugim bardzo znane skałki Sokoliki. Na szczyt wyższego z filarów skalnych (642 m n.p.m.) prowadzą żelazne poniemieckie schody, zwieńczone platformą widokową. Widok zapierał dech w piersiach. Akurat wyszło słońce, a światło jeszcze dodało uroku Dolinie Bobru, Karkonoszom i wszystkim innym górom wokół. Mogliśmy stamtąd prześledzić swoją trasę.
Najbardziej jednak ucieszyłam się z tego widoku - krzyżodziób świerkowy! Samiec jest czerwono-pomarańczowy, a samica szaro-beżowa. Ten egzemplarz był bardziej pomarańczowy niż ten, który jest sportretowany w atlasie, ale tylko ten występuje w Sudetach. Oboje skakali po skałkach i przefruwali na drzewa.
W drodze do Bobrowa postraszył nas deszczyk, ale szybko minął. Fenomenalnie było widać pasmo Karkonoszy ze Śnieżką i Śnieżnymi Kotłami. Nietypowo, bo w dolinie zlokalizowany jest pałac. Był tam już zamek lub wieża strzegąca przeprawy przez Bóbr w XV wieku. Wielokrotnie go przebudowywano, obecnie jest prywatny, otoczony wysokim płotem i strzeżony przez bardzo groźnego psa.
Właśnie przed bramą pałacu spotkaliśmy się ze znajomymi, Patrycją i Agatą, które nadjechały vanem. Ustaliliśmy że na noc zostaniemy właśnie w Bobrowie - dziewczyny zaparkowały nad rzeką, a ja i Andrzej rozłożyliśmy się na bardzo fajnie osłoniętym przystanku autobusowym, ale to dopiero po pysznej kolacji w ciepłym vanie.
Noc była zimna i raczej pogodna, na trawie osiadł szron. Po 6 przyszli pierwsi ludzie czekający na poranny autobus do Jeleniej Góry i od razu staliśmy się sensacją. Robiono nam zdjęcia! Odkryłam naprzeciwko jeszcze jeden krzyż pokutny, a także na nowo sklep spożywczy. Po wspólnym śniadaniu zwinęliśmy się na szlak - dołączyła do nas Patrycja, a Agata udała się na urbexową eksplorację okolicznych ruin. Zaplanowaliśmy spotkanie wieczorem.
Przystanęliśmy niemal od razu, przy kościele Najświętszej Marii Panny. Wystawiono płyty nagrobne z pięknymi płaskorzeźbami. Jednak przedstawiała damę w zbroi, najwyraźniej wysoko postawioną.
Dalej był jeszcze wielki XIX-wieczny pałac Wojanów, w którym właśnie kończy się remont. Wejść się nie da, ale można popatrzeć przez kraty w bramie.
Nie mogłam odmówić i zapozowałam do fotografii ze skrzydłami w Dąbrowicy. W lesie zaplątaliśmy się trochę nawigacyjnie, z powodu wycinki. Szlak jest teraz na obrzeżu młodnika. Nie ma jednak tego złego co by na dobre nie wyszło - znalazłam nieotwartą butelkę ketchupu, w sam raz do wieczornej giętej!
Niewysokie, ale wyraźne wzniesienie Koziniec oferowało skromną panoramę wśród drzew. Nabrałam od razu podejrzeć, że musiał się tam znajdować zamek i rzeczywiście, niżej znajdują się skromne ruiny średniowiecznego zamku obronnego. Można doszukać się fragmentów murów i XIV wieku i pozostałości piwnic.
Pogoda była tego dnia znacznie przyjemniejsza. Ładnie było widać Bóbr i góry. Minęliśmy most, na którym zamocowano dziękczynną płaskorzeźbę, przedstawiająca małego chłopca. Ufundowała ją matka, której dziecko cudem uratowało się z powodzi w 1698 roku.
Trawers Jeleniej Góry trwał długo. Nigdy nie byłam w tym mieście dłużej, więc miło było obejrzeć je ze wszystkich stron. Szlak prowadził bardzo ciekawą trasą i musieliśmy zejść z niego tylko raz żeby zobaczyć rynek. Po drodze zaopatrzyliśmy się w prowiant, szczególnie pieczywo, no i utkwiliśmy na dłużej pod gruzińską knajpką. Potrawy zawierały tyle glutenu, że choć nie jestem na niego wrażliwa, ledwo potem dyszałam!
Wychodziliśmy ze starego miasta wzdłuż murów, z których do dzisiaj dotrwały tylko baszty. Ciekawie je rozbudowano, dodając budynki mieszkalne. Dawniej w miejscu gdzie przebiega szeroka droga była fosa.
Pierwotna osada Jeleniej Góry, najprawdopodobniej gród Bobrzan z XI w., znajdowała się na zboczach Wzgórza Krzywoustego, zwanego dawniej Hausberg. Istniał tam również murowany zamek, jeszcze w XIX wieku można było znaleźć ślady. W 1911 r. wybudowano na nim wieżę widokową, na którą nadal można się wdrapać. Uczyniliśmy to naturalnie. Panorama jest znakomita!
Szlak sprowadził nas nad Bóbr, przeprowadził pod kolejowym mostem i obok smacznego "cudownego" źródełka. Potem znów pod górę, z krótkim dojściem do punktu widokowego i znów nad rzekę, na popularny szlak wzdłuż brzegu. W tym miejscu znajduje się ciąg zapór przeciwpowodziowych, wybudowanych na początku XIX wieku.
Odpocząwszy w schronisku Perła Zachodu kontynuowaliśmy wzdłuż rzeki, niestety asfaltem, aż do mostu w Siedlęcinie. We wsi znajduje się zachowana w doskonałym stanie wieża mieszkalna zamku z XIV wieku, wybudowana prawdopodobnie około 1314 roku na zlecenie księcia jaworskiego Henryka I. Byłam tam już raz przy okazji Konwentu Surwiwalu i wiedziałam, że absolutnie konieczne jest zwiedzanie, bo obiekt jest bardzo ciekawy.
Od razu weszliśmy do środka. Byliśmy spóźnieni, ale już w progu obwieściłam, że zamierzam błagać, aby nas wpuszczono. Sympatyczna pani bez problemu nas wpuściła i wcale nie wyrzuciła od razu. Mogliśmy wszystko dokładnie obejrzeć, a zwłaszcza wspaniale zachowane polichromie z 1346 r., najstarsze świeckie malowidła w Polsce, przedstawiające sceny z legendy o sir Lancelocie.
Dach jest kryty gontem, a wspiera się na pajęczynie drewnianej więźby, połączonej bez użycia gwoździ. Zachowała się również posadzka.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, kiedy wyszliśmy z wieży. Ruszyliśmy szlakiem wzdłuż Bobru, jednym z najpiękniejszych odcinków całego Szlaku Zamków Piastowskich. Co prawda rzeka płynie tam leniwie i jest w niej mnóstwo śmieci, ale mimo wszystko zalesiona dolina robi wrażenie.
Osiągnęliśmy ostatnią zaporę. Moją uwagę zwrócił od razu wspaniały pruski orzeł - tak, tak: nie wszystkie orły są piastowskie ;-). Ilość śmieci zwalała z nóg... A do tego odkryliśmy rozbieżność między tym, co pokazuje mapy.cz a znaki na szlaku - w nawigacji jest błąd, pokazuje ona zupełnie inną trasę. Widziałam, że już to poprawiono.
Kolejny odcinek także był cudny, prowadził nad dopływ Bobru, Kamienicę, śliczną górską rzekę. Ktoś już tam biwakował w widokowym miejscu, a my przeprawiliśmy się po betonowym mostku i wspięliśmy z powrotem na górę. Nastała pora założenia czołówek.
W Pokrzywniku zgarnęła nas Agata i wszyscy przemieściliśmy się vanem do niedalekich ruin dawnego hotelu, górującego na cyplu nad zalewowym jeziorem. Czekały tam już z rozpalonym ogniskiem Ania i Natalia, również entuzjastki urbexu. Agata załatwiła giętą. Piekliśmy kiełbaski "na Daniela Olbrychskiego", czy raczej na Kmicica - tak nazwałam metodę nabijania kiełbasy na patyk jak na pal ;-D.
Miejsce noclegowe było bardzo dobre - w ruinie hotelu. Andrzej rozbił namiot w najczystszym pokoju (wszędzie niestety było pełno rozbitego szkła), a ja znalazłam gładkie drzwi, leżące na podłodze. Spało się świetnie, choć zdecydowanie za krótko. A poranek przywitał nas prawie upalny! Rozpoczęliśmy dzień jajecznicą na kiełbasie...
Było już dość późno, kiedy wróciliśmy na szlak w Pokrzywniku. Piękna to była wieś, najwyraźniej bardzo stara. A jeszcze starszy był pobliski Maciejowiec, w którym oprócz XIX-wiecznego pałacu był jeszcze renesansowy dwór obronny.
Żadne chmury nie zasłaniały tego dnia Karkonoszy. Każdy skrawek krajobrazu zachwycał. A do tego wyszły jeszcze grzać się w słońcu gady: padalce i piękne żmije w swoich zygzakowatych kombinezonach. Po drodze zajrzeliśmy do kościoła św. Jakuba i św. Katarzyny. W środku znajduje się gotycki tryptyk, ale niestety drzwi były zamknięte. Kiedyś Radomice były bardzo ludną wsią, a ich historia jest bardzo stara. Znaleziono tam monety rzymskie, co świadczy o osadnictwie związanym być może ze źródłem termalnym. Źródło odnaleziono ponownie w czasach nowożytnych, ale miejscowy duchowny kazał je zasypać z obawy, że przywabi ludzi z zewnątrz, którzy mogliby doprowadzić do upadku moralności mieszkańców wsi.
I kolejny krzyż pokutny. Za nim jest zakręt szlaku, który przegapiliśmy.
Skwarne popołudnie spędziliśmy na kolejnym zamku, Zamku Wleń. Są to całkiem okazałe i przyjemne dla oka ruiny, udostępniane za biletami. Istniał tu kiedyś również gród drewniano-ziemny, a murowaną budowlę przypisuje się Bolesławowi I Wysokiemu w końcu XII w. Na początku XIII w. często na zamku przebywał książę Henryk I Brodaty wraz z żoną Jadwigą, późniejszą świętą Jadwigą, patronką Śląska. Książę dobudował mieszkalną wieżę i kaplicę. Z odrestaurowanej wieży można podziwiać panoramę. W dole widać miasteczko Wleń, przeurocze, ale nieszczęśliwie zlokalizowane na polderze zalewowym Bobru. Było zalewane wodami powodziowymi ponad 150 razy!
Jeszcze jeden krzyż pokutny znajduje się przy ścieżce w dół.
We Wleniu kupiliśmy sobie lody na patyku i usiedliśmy na schodach pod ratuszem. Ależ było gorąco! Gotowałam się w długich spodniach.
Wśród zieleni było nieco chłodniej. Minęliśmy Bystrzyn i Bełczycę, rozmawiając i oglądając widoki, zwłąszcza na Ostrzycę, wyniosły wulkan, na któym już byłam na Szlaku Wygasłych Wulkanów. Wyglądało na to, że możemy akurat w sam raz zdążyć na zachód słońca. Miała też dojechać Agata.
Wpełzliśmy na szczyt prawie że w ostatniej chwili, aczkolwiek zachodni nieboskłon zasnuty był chmurami i zamiast słotej kuli widać bło złote pasma. "Widok jak w Pennsylvanii", westchnęłam. Było cudownie. Usiedliśmy na bazaltowej skale i rozglądaliśmy się, a Agata wypuściła w niebo drona. Wiatr niestety był tam bardzo silny, ale zmontowałam w film z wędrówki jedno jej ujęcie (dzięki!).
Zeszliśmy potem wszyscy na parking, zjedliśmy kolację i odebraliśmy sprzęt - tego dnia wędrowaliśmy na lekko bez sprzętu biwakowego. Na biwak udaliśmy się z powrotem pod Ostrzycę, jest tam wyśmienite miejsce z ławeczkami. Poszliśmy spać tuż po północy.
Kiedy się obudziłam nadal było całkiem ciepło i zapowiadał się upalny dzień. Trochę się naczekałam zanim Andrzej się obudził. Z wypadu w krzaki przyniosłam kleszcza, ale łatwo go wyciągnęłam pęsetą, bo nie zdążył się wczepić.
To był już ostatni dzień wędrówki i ogarnął nas nastrój typowy dla końcówek przejść fajnych szlaków - żal nam było kończyć. Zanim założyliśmy plecaki spotkaliśmy jedynego człowieka z dobytkiem biwakowym. Co prawda spał w pobliskiej agroturystyce... Rozmowa była specyficzna. Przybysz odzywał się głównie do Andrzeja. Spytał jakim szlakiem idziemy, ile on ma kilometrów i ile czasu zajęło nam przejście. Kiedy odpowiedziałam, że w sumie 6 dni oświadczył Andrzejowi jakby na pocieszenie, że gdyby był z żoną też by tyle szedł.
Przez jakiś czas zielony szlak biegł razem z żółtym. Jak zapewne się domyślacie nie daliśmy się wyprzedzić.
Polska architektura krajobrazu...
Góry łagodniały, teren się wypłaszczał, a w związku z tym klimat był tu też cieplejszy, zieleń bardziej rozwinięta i rzepaki bardziej zaawansowane w kwitnieniu. Zrobiliśmy sobie przerwę pod małymi wiatami u podnóża Góry Świątek.
Przystanęliśmy znowu w Czaplach. Wiejska architektura w tej wsi miała jakiś osobliwy ryt - każda stodoła miała na strychu biforium, domy miały małe kwadratowe okna. Oglądaliśmy podwórko jednego z domów, kiedy z domu wyszedł właściciel, najwyraźniej pozytywnie nastawiony. "Ładnie pan mieszka", powiedziałam, a wtedy wdaliśmy się w pogawędkę i zaprosił nas do środka. Pokazał z dumą ściany, z których właśnie usunął tynk żeby ukazać kamienny mur, datę wyskrobaną nad drzwiami, a wewnątrz pogryzione przez korniki belki stropu (wytrzymały 200 lat to wytrzymają i kolejne) i łukowate sklepienia. W środku panował przyjemny chłód, pachniało starym domem.
Dalej gdzieś na rozstajach stanęliśmy zdezorientowani, bo wyjątkowo nie było znaków. Usłyszeliśmy wołanie - ktoś pracujący w polu z odległości 500 metrów pokazywał nam drogę. Wykrzyknęliśmy podziękowania. Na szczycie niewielkiego wzgórza podziwialiśmy panoramę Nowej Wsi Grodziskiej. Przez pomyłkę poszliśmy żółtym, a nie zielonym szlakiem, ale był to taki krótki kawałek, że się nie wracaliśmy. Przez płaskie pola wiedzie linia wysokiego napięcia, psująca widok. Akurat zmieniano kable i leżały one w poprzek polnej drogi. Nie były pod napięciem, ale i tak czuliśmy się niepewnie przekładając nad nimi nogi. Szliśmy już teraz prosto w kierunku wulkanu, na którego szczycie położony jest ostatni zamek na szlaku - Grodziec. Słońce przypiekało. Jasnowłosa rowerzystka jadąca z przeciwnego kierunku pozdrowiła nas wesoło, wołając, że pogoda jest tak cudowna, że chce się żyć.
Podejście na Grodziec jest strome. Daje się we znaki zwłaszcza tym, którzy nie jedli nic od śniadania! Nieco się zasapałam, ale udało się, zdobyliśmy zamek i odnaleźliśmy zieloną kropkę na drzewie. Zaliczyłam 17-ty polski szlak długodystansowy, a Andrzej swój pierwszy od początku do końca.
Zamek był otwarty do 19 i wykorzystaliśmy pozostały czas do końca. Kiedy zwiedzałam go poprzednim razem był jeszcze w trakcie remontu i nie wszystko było udostępnione. Teraz było dużo lepiej - i sale i krużganki i widok z wieży - super! Bez niespodzianek - pierwotnie był to gród obronny Bobrzan. Pod koniec XII w. stał już zamek, będący własnością księcia Bolesława I Wysokiego. Później trafił w ręce znanego wam już księcia Bolka I. Oczywiście był wielokrotnie przebudowywany.
Niestety spod zamku nie można wydostać się komunikacją publiczną. Najbliższa stacja PKP, Okmiany, znajduje się 15 km dalej na północ. Próbowałam załątwić nam podwiezienie, ale się nie udało. Udało się natomiast załatwić nocleg we Wrocławiu u Marcina z kanału YT Niech to SZLAK. Ciesząc się na prysznic 15 km pokonaliśmy na "autopilocie", nie zatrzymując się już. Czarny szlak, którym się kierowaliśmy prowadził głównie przez las i był prawie płaski. Na parkingu przy stacji benzynowej stało auto Andrzeja, do którego dotarliśmy po 22-giej. Sen zaczął morzyć mnie jeszcze przed Wrocławiem. Oczywiście nie poszliśmy spać od razu...
Film z przejścia jest już na moim kanale YouTube. Na bieżąco mogliście śledzić naszą wędrówkę w relacjach na moim profilu na Instagramie. W najbliższym czasie wybieram się na kolejny długi szlak, który również będę relacjonować, więc nie zapomnijcie zaglądać :-)