czwartek, 30 maja 2019

Pacific Crest Trail: Wrightwood - Tehachapi Pass (California)

Zaledwie 20 minut po opuszczeniu przytulnej biblioteki w Wrightwood znalazlam sie  z powrotem na szlaku, gdzie pogoda znow wymagala zacisniecia zebow. Razem ze mna stopa lapali dwaj inni hikerzy, ale takich nieszczesnikow jak my bylo jeszcze kilku. Wiekszosc zdecydowala sie jednak przeczekac zla pogoed w miescie - podobno bylo to nawet 200 osob. 



Szybko okazalo sie, ze wszedzie wokol pogoda jest nieco lepsza niz na feralnej przeleczy, zaczelo nawet przezierac slonce. Na szczyt Balden Powell Mountain szlak oczywiscie prowadzil zygzakami I tak raz bylam w sloncu, a raz w chmurach.











Wiadomo bylo, ze wczesniej czy pozniej trzeba bedzie zalozyc raczki. Poczatkowo byly tylko laty sniegu, pozniej juz cale zwaliska. Stok byl dosc stormy, a snieg twardy i sliski.



















Z grzbietu wyzieral nawet ladny widok. I "niespodzianka": PCT nie zdobywa szczytu, tylko okraza go kilka metrow ponizej. Szlak, ktory znany jest jako gorski w ogole nie wchodzi na zadne szczyty. Za mna juz prawie 600 mil, a nie bylam jeszcze na zadnym szczycie. Watpie czy kiedykolwiek bede.










Szczyt czy nie, wicher urywal glowe. Mialam wrazenie, ze wiatr przewiewa mi glowe wlatujac przez jedno ucho, a wylatujac przez drugie. Za nic nie chcialam rozbijac tam namiotu, choc wedrowka w sniegu zajmowala duzo czasu - niektore fragment musialam obejsc itd. Zdecydowalam sie na nocna wedrowke do miejsca namiotowego, do ktorego dotarlam o 21. Po drodze pierwszy I jedyny widok na Los Angeles - malutkie swiatelka w przeswicie miedzy chmurami.










Noca bylo przerazliwie zimno, glownie z powodu wilgotnosci - wszedzie wokol topniejacy snieg. Dzien takze zapowiadal sie mroznie, od rana proszyl chwilami snieg.










Po kilku ladnych widokach skonczyla sie zabawa. Teraz trzeba bylo przejsc kawal asfaltu (asfalt zreszta towarzyszyl szlakowi przez kilkadziesiat kilometrow, tyle ze tuz obok). To bylo to znane miejsce, w ktorym od wielu lat trzeba odbic od szlaku, ktory na niewielkim odcinku jest zamkniety z powodu ochrony zagrozonego gatunku zab.

Spotkalam tam znajomych z Appalachian Trail, ktorych spotkalam na samym poczatku wedrowki w Hot Springs na kolacji u Elmera. Pamietali mnie i poznali, zadziwiajace :-)







Przez caly dzien mijalismy cale mnostwo campingow I miejsc postoju (zrobilam nawet "privy challenge" - czy uda sie przez caly dzien siusiac tylko w wc?). W takich obleganych miejscach bylo duzo oswojonych niebieskich sojek.







Obejscie okazalo sie ciekawsze od oryginalnego szlaku, prowadzilo dolina pieknego strumienia.










Caly dzien czulam w kosciach nadchodzaca zmiane pogody. Wloklam sie okropnie, wyprzedzali mnie nawet emeryci. A zmiana nadeszla i to dosc gwaltowna - sypnelo sniegiem, ale wlasnie dobieglam do kolejnego wc, w ktorym wraz z kilkoma innymi osobami przeczekalismy najgorsza nawalnice.










W koncu snieg stopnial, a szlak zszedl nizej. Prosto do 400-ej mili!







Kolejny dzien, choc poczatkowo zapowiadal sie niezle wcale nie przyniosl wielkiej poprawy, chyba tylko w temperaturze, bo zamiast sniegu byl deszcz. A potem wicher... Kolejne postoje przy wc :-)










Po chwilowej przerwie znowu zaczelo padac. Byl to taki nuzacy, drobny deszcz. Gdzies we mgle udalo mi sie uchwycic kojota.













Biwak... A jakze! Przy wc! Wicher urywal glowe, wokol teren zniszczony pozarem lasu, jedyna mozliwa oslona to grupa rzadko rosnacych sosen i toaleta publiczna. Marzenie!




Przez pare dni nie mielismy zadnych widokow, nad czym ubolewala wiekszosc hikerow. Dopiero nastepnego dnia rano niebo razilo oczy jaskrawym blekitem, a z grzebietu mozna bylo zobaczyc otaczajace gory, nalezace juz do Pustyni Mojave.













Z nowosci florystycznych takie pnacze, pachnace troche jak kwiaty czarnego bzu, ktory zreszta tez tu wystepuje.










Wciaz wedrowalam w tunelu dosc niskich krzewow, ale teren zaczynal byc nieco bardziej suchy niz dotad. Pomijajac swieze slady deszczu i bloto oczywiscie.



















Przy skrzyzowaniu spotkalam ciekawa osobistosc, Szweda Sunnego, ktory zajmuje sie jezdzeniem po okolicy na fatbike'u, a hikerom oferuje napoje.







Posiedzialam u niego chwile i wywiesilam spiwor do suszenia, bo po kilku dniach opadow zaczal przypominac mokra szmate. Na sloncu wysechl zupelnie w kilka minut. W towarzystwie cienkiego quilta Enligtened Equipment Zebra wyglada jak wielki cieply kokon.




Mile plynely powoli, a to linia kolejowa, a to autostrada, a to przyszlakowe kwiatki. Ciekawe formacje skalne, jak sadze wulkaniczne.





















Juz u Sunnyego odkrylam na nogach objawy alergii. Mialam je juz wczesniej, tylo w mniejszym nasileniu, wiec sie nie przejmowalam, ale w sloncu swedzenie osiagnelo zenith, a moje uda pokryly sie bablami. To objawy kontaktu z puddle dog bush, bardzo jadowita roslina, powodujaca gorsze uczulenia niz poison oak/ivy, na ktore jednak niewiele osob jest uczulonych. Slonce pogarszalo sprawe, a swedzenie zamienilo sie w potworny bol. Przy kazdym kroku mialam wrazenie jakby ktos walnal mnie w miejsce, w ktorym juz mam siniaka. Zaciskalam zeby, ale niewiele to dawalo... Tymczasem czwarty grzechotnik (mlodociany) i dziwaczne rzezby.













Rejon Vasquez Rocks byl bardzo piekny, ale nie mialam sily ogladac skal. Zrobilam tylko kilka zdjec na pamiatke i cisnelam w strone hikerskiej osady Hiker Heaven w Agua Dulce, nastepnej miejscowosci, na szczesnie juz nie bardzo odleglej.
















Poznym popoludniej dotarlam do Agua Dulce, gdzie spotkalam znajomego i nowych znajomych, a ktos podarowal mi porcje obiadowa, ktorej nie dal rady pochlonac. Kupilam sobie tabletki na alergie i popijalam je sokiem pomaranczowym. Z Hiker Heaven ktos po nas podjechal i moglam zalec w spojoku. Hiker Heaven to jedno z najfajniejszych miejsc na PCT, gdzie wielu hikerow zeruje - prywatne gospodarstwo w sezonie oferujace wszystkie uslugi, jakich mozna zapragnac. Wieczorem wzielam prysznic, a rano zrobilam pranie w misce, najpierw w mydle, a potem w sodzie oczyszczonej, ktora jako jedyna byc moze jest w stanie usunac pozostalosci puddle dog bush'a (bo tak naprawde to nie da sie go usunac ani wyleczyc tez nie).
















Kuracja pomogla i w poludnie bylam juz w stanie wyruszyc w dalsza droge, ktora prowadzila tradcyjnym zielonym tunelem wsrod krzewow.







Przez pomylke zdobylam szczyt pagorka, ktory szlak naturalnie omijal.













Bylam zmeczona po przezyciach poprzedniego dnia i dosc wczesnie rozbilam namiot w towarzystwie kilku innych, w ladnym debowym zagajniku. Alergia objawiala sie teraz juz tylko lekkim bolem i napecznialymi pecherzami.







Zgadnijcie jaka pogoda byla nastepnego dnia? Tak, lalo. I to jeszcze jak! Prawie nikogo nie bylo na szlaku, wszsycy uciekli do najblizszej miejscowosci przy pierwszej sposobnosci. Ja pozostalam na placu boju, ale nie bylo przyjemnie. Lodowaty wiatr niosl chmury, a te spuszczaly z nieba nieustajacy prysznic. Mialam wrazenie, ze Ocean Spokojny postanowil zmienic swoje polozenie i przeniesc sie na rowniny Mississipi. Wyjelam aparat zeby sportretowac laweczke oraz trzech gosci z Trail Magic - co za mila niespodzianka w tak paskudny dzien.







Nie mozna sie bylo nigdzie zatrzymac z powodu poziomo padajacego deszczu i zimna, ale oto po poludniu natrafilam na mala jaskinie czy raczej tunel, sztolnie pozostala po poszukiwaniach zlota. W srodku bylo niemal cieplo!







Rozbilam namiot we wzglednie dogodnej lokalizacji miedzy drzewami. Noca jeszcze padalo, ale rano juz nie. Uff.




Nastepny odcinek byl sporym wytchnieniem. Szlak prowadzil przez ladne lasy debowe, kwiatki sprane deszczem podnosily glowki, a na mnie czekala 500-na mila!


























Najciekawszy fragment lasu pokrywal grzbiet Sawmill Mountain. Deby dopiero co rozwinely liscie i byly jaskrawo zielone, prawie fluorescencyjnie zielone, co wygladalo szczegolnie interesujaco z Pustynia Mojave w tle.
















Teraz wlasnie czekalo mnie zejscie na pustynie, a raczej na symboliczny jej fragment, w zasadzie ogonek, nie bedacy tak naprawde wcale pustynia, bardziej polpustynia, jednak to bardzo znaczacy kawalek szlaku dla kazdego wedrujacego PCT. Szlak najpierw okrazyl wszystkie gorki, jakie mogl, a potem opuscil sie w doline, nad ktora klebily sie jeszcze chmury. Suche trawy byly przetykane zoltymi makami.






















Noc spedzilam w Hiker Town, peryferyjnej osadzie, w zasadzie motelu, ale z dziwnymi pokojami w  westernowych domkach. Kolejne znane miejsce. Rozbilam namiot, a wieczorem mialam dostawe hamburger z frytkami i Dr Peppera od spotkanych na szlaku biegaczy. Pycha!
















Po wschodzie slonca zrobilam sobie nalesniki, po czym ruszylam na pustynie!







Wiekszosc odcinka pokonujacego Mojave przebiega wzdluz akweduktu, zaopatrujacego Los Angeles w wode. W zasadzie to nudna droga, ale ja bardzo lubie takie miejsca, wiec mi sie podobalo. Od czasu do czasu spotykalam sie z innymi wedrowcami pokonujacymi pustynie tego samego dnia. Wial lekki wiaterek, nie bylo praktycznie wcale goraco. Wiekoszsc akweduktu jest zabetonowana, tylo na poczatku mozna bylo rzucic okiem na wode.








































Po poludniu pojawily sie wiatraki, zaopatrujace Los Aneles w prad. Cala okolice pokrywaja wielkoobszarowe farmy wiatrowe, a szlak po odejsciu od akweduktu kluczy miedzy nimi. Robia one wiele halasu, a noca swieca.

























Plaska czesc pustyni szybko sie skonczyla i reszte dnia trzeba bylo isc w gore, co sprawilo ze moj ambitny plan dlugodystansowy skonczyl sie na 30,5 milach, co i tak jest niezlym wynikiem. Z gor splywal piekny wal fenowy, ale dosyc mocno wialo. Rozbilam sie z widokiem na pustynie z milionem swiatel.






















Dostep do wody byl posrodku pustyni w kranie, a potem w strumyku, ten jednak okazal sie smierdziec krowami, a ja nie mialam filtra, wiec ze wstretem wypilam tylko troche i uzylam tej wody do gotowania. Dotad na PCT nie bylo zadnych krow, wiec sie tego nie spodziewalam (woda byla ok, nic mi nie jest, ale wiadomo, moj zoladek jak u strusia).

Rano ku mojej wielkiej radosci objawil sie depozyt z woda, w ktorym pozyskalam dwa litry. Kolejny strumyk okazal sie wyschniety (pobor wody dla miejscowosci), ale znow znalazlam butle z woda.




Dzisiejsze widoki przypominaly sucha Montane (minus krowy, plus wiatraki). Staralam sie pokonac pozostale 18 mil dosyc szybko, tak zeby miec troche czasu w miescie. Po 14 dotarlam do highway nr 58, skad wraz z Rorym i Mashka, ktorzy sie nagle pojawili na horyzoncie do Tehachapi zgarnela nas Trail Angelka.


























Tehachapi Pass rozciaga sie na wiekszym obszarze, trudno powiedziec gdzie dokladnie sie znajduje, ale na pewno w tej dolinie, a dotarcie oznacza, ze mam za soba poludniowa Californie. Teraz srodkowa.

No i to tyle jezeli chodzi o nowosci ze szlaku. Czeka mnie teraz juz ostatni etap "pustynny" do Kennedy Meadows, a potem rozdzial pod tytulem "wielka niewiadoma", czyli Sierra Nevada, w ktorej sniegu nie ubywa... Do zobaczenia za jakis czas, kawalek dalej na polnoc!