Mazury we wspomnieniach z dzieciństwa mają u mnie specjalne miejsce i zawsze z wielką przyjemnością wracam w ten rejon kraju. Na krótki lipcowy pobyt nad jeziorem wybrałam miejsce, które znałam z rowerowego objazdu, który zrobiłam w 2012 roku, ale jakie to miejsce pozostanie tajemnicą :-)
Do opisywania nie ma wiele, ot wszystko to, co robi się latem na polu namiotowym nad jeziorem :-). Pogoda nie była najgorsza, sporadycznie przechodziły tylko przelotne deszcze, ale w ciągu dnia zawsze wiało i nie było wcale ciepło. Wieczorami wiatr się uspokajał i można było sunąć packraftem po gładkiej tafli jeziora.
Ognisko i kiełbaski także były :-)
No i połowy! Niczego dużego nie udało się złapać, R. jedynie miał na haczyku sporego szczupaka, lecz ten się urwał, więc się nie liczy. Płoci, krąpi i niedużych leszczy było dużo, te pierwsze jadaliśmy pieczone w ognisku. Osobiście schwytałam malutkiego okonia i wyłowiłam jakąś płotkę tudzież krąpika.
W rybołówstwie mieliśmy konkurencję ze strony kormoranów i perkozów, a codziennie o tej samej wieczornej porze z wielkim hałasem przelatywały łabędzie. W ciągu dnia pływały czasem w pobliżu.
Wiosłowaliśmy zapuszczając się w różne zakątki i zarzucając wędki. Zdarzyła się spora szczeżuja, którą wrzuciliśmy z powrotem do wody.
Obozowaliśmy tak:
I jeszcze trochę widoków nadjeziornych:
Tylko raz temperatura w miarę sprzyjała zanurzeniu się w głębinach, co oczywiście skwapliwie wykorzystałam :-)