środa, 27 kwietnia 2022

Mazowieckie i lubelskie: Szlak niebieski Mniszew - Janowiec nad Wisłą

Wiosna wciąż ociągała się, ale za to w prognozie pojawiło się kilka słonecznych dni. Trzeba było wykorzystać tę szansę. Padło na szlak niebieski Mniszew - Janowiec nad Wisłą, który już od dawna miałam na oku. Ma on nieco ponad 114 km i prowadzi najpierw kawałek nad Wisłą, a potem przez Puszczę Kozienicką i nieco pól, zahaczając od Czarnolas, wieś w której rezydował Jan Kochanowski.

Umówiliśmy się z Szekspirem w Warszawie 10 kwietnia. Mój pociąg przyjeżdżał 12 minut przed odjazdem busa, więc musiałam przebiec z dworca na dworzec, ale udało się. Wsiedliśmy po ponad godzinie w Mniszewie. Rzuciliśmy okiem na skansen militarny i czołg u wejścia, po czym skręciliśmy bliżej Wisły. 

Póki co było chłodno i pochmurno, wiatr przefruwał nad mazowiecką równiną. Wokół nas były owocowe sady, chwilami szlak wyprowadzał nas na wał, a potem schodził na drogę. 













Dopiero po jakimś czasie Wisła ukazała się nam w całości. Nie była jeszcze aż tak znowu szeroka, dopiero na północ od ujścia Warty robi się monumentalna, ale i tak było widać od razu, że to największa polska rzeka. Na drugim brzegu widać było piaszczystą skarpę. Nasz brzeg był raczej niski, porośnięty trawą i łęgiem. W jednym miejscu można było zejść łatwo nad wodę. 








Widzieliśmy też punkt dawnej przeprawy promowej, która już najwyraźniej nie funkcjonuje (jaka szkoda). Do połowy koryta sięgał nasyp z drogą, u końca której musiał kiedyś cumować prom. Niedaleko tego miejsca rosła olbrzymia topola. Topole w ogóle rozrastają się bardzo, ale ta była wyjątkowa. Z żalem pomyśleliśmy, że kiedyś wszystkie drzewa dorastały do takich rozmiarów. Tutaj pożegnaliśmy Wisłę i skręciliśmy na zachód. Szliśmy znów przez sady aż do drogi, ale przed drogą musieliśmy pokonać podmokłą łąkę. Trochę kluczyliśmy i obchodziliśmy, ale udało się przejść suchą nogą. Zawsze chciałam zobaczyć Mazowsze w porze, kiedy zielenieją trawy, a na łąkach stoi woda po roztopach. Woda stojąca ma dla mnie nieprzeparty urok - mieszkając na pogórzu nie widuję nigdy wody stojącej, chyba że w mulistych stawach. Był to więc dla mnie niezwykle piękny widok. I wszystkie łąki w okolicy właśnie tak wyglądały, woda skrzyła się, falowała i było tam tak niezwykle płasko - jakby opis przyrody zawarty w jednym z opowiadań Iwaszkiewicza właśnie stał się rzeczywistością.












W Magnuszewie planowaliśmy się zaopatrzyć w wodę z kranu. Stacja benzynowa była za daleko, ale znaleźliśmy kran z wodą na ścianie kościoła. Magnuszew robił wrażenie. W centrum stał stary dwór, a raczej to co z niego zostało, barokowy kościół, komunistyczny pomnik i klasycystyczny przystanek autobusowy.









Słonce zgasło, kiedy wędrowaliśmy przez ostatnią połać sadów. Za nimi miał być niewielki obszar leśny, dla nas wystarczający. Znaleźliśmy fajne miejsce na biwak w terenie nieco wyniesionym. Jedynie sterta śmieci, wypełniająca dół po wydobyciu piasku psuła widok. O dziwo było tam dziko, znaleźliśmy dużo odchodów jeleniowatych, chyba właśnie jeleni. Rozbiliśmy namioty na mszystym podłożu pod dużymi sosnami.




Chcieliśmy wstać w miarę wcześnie, ale zaspaliśmy. Michałowi nie zadzwonił budzik, a mnie się tak dobrze spało. Noc była zimna, ale w ciepłym kokonie było bardzo komfortowo. Poprzedniej nocy spałam tylko 3 godziny, więc musiałam odespać. Nic to, w kwietniu dni są już dość długie, więc dłuższe grzebanie rano nie zrujnowałoby nam wędrówki.







Wędrówka zapowiadała się spokojna. W plecaku sporo rzeczy nadprogramowych: poddupnik, nóż... Na thru hike'u są zdecydowanie zbędne i nie potrzeba się nimi objuczać, ale umówmy się, na 114 km można sobie pozwolić na odrobinę fantazji. Sam plecak był nowy - OMW przysłał mi niedawno nowy egzemplarz Triple Crowna w kolorze szarym, bardziej kamuflażowym. Nabyłam też garnek specjalnie do ogniska, Toaks z rączką.




W lesie, w którym biwakowaliśmy znaków nie było - gdzieś zniknęły. Pokazały się dopiero za lasem, wychodzące z niego z innej strony, od strony pola, na którym nie było drogi - stary przebieg obecnie jest widać nie do pokonania. I znaki były na całym szlaku dość stare, widać że odnawiane raz nie aż tak dawno temu, ale wystarczająco żeby już się pozacierały. Konieczna była nawigacja w telefonie. Dalej było podobnie - szlak wiódł wzdłuż ściany lasu drogą, która dawno zarosła, a pole sięgało do gęstych tarnin. Poszliśmy lasem, ale zaraz pokazał się większy problem: rozległe bagno.






Szlak miał wejść do lasu, ale na drogę przegradzała głęboka woda. Podeszliśmy najpierw w prawo, ale tam też stała woda, a nawet robiła wrażenie płynącej. Spróbowaliśmy więc w lewo i to był lepszy wybór, bo znaleźliśmy wiele zwalonych drzew. Tutaj bajoro było węższe i znaleźliśmy pień, który łączył oba brzegi. Michał przeprawił się pierwszy. Przedłużył kijki żeby móc się nimi podpierać nawet w najgłębszym miejscu. Zrobiłam to samo. Niezbyt zgrabnie i powoli, ale też mi się udało przejść. Chcąc dojść do zarośniętej drogi przedarliśmy się przez chaszcze. Tylko po to, żeby natknąć się na kolejne bagno. Pokonaliśmy je podobnie, po pniach. W lesie było bardzo dużo wiatrołomów po zimowych wichurach. Gdyby ich nie było, musielibyśmy skąpać się po pas albo i więcej, bo dno było muliste.







Wypełzliśmy wreszcie i osiągnęliśmy drogę leśną, którą wyraźnie od czasu do czasu ktoś jeździł. Wiosenne listki rozwijały się na krzewach podszytu, wyszło słońce... Ale zaraz przyszła chmura i sypnęła śnieżnymi krupami. Schowaliśmy się pod świerkiem, przekonani że opad jest przelotny. Tak też było. W pobliskim wykrocie znaleźliśmy ślady uczty jakiegoś drapieżnika: sójcze piórka. Pozbierałam wszystkie niebieskie i zabrałam ze sobą.







Wilgotny las wyglądał naturalnie, w runie było mnóstwo kwiatów. Niedaleko był bagienny rezerwat, w którym też runo było kolorowe, przede wszystkim kwitły białe zawilce, ale też fioletowa kokorycz, żółty ziarnopłon, a także kaczeńce.










Odcinek asfaltowy zakończyliśmy w... Wstąpiliśmy do małego sklepu po prowiant. Chcieliśmy zjeść lunch na przystanku, ale brakowało w nim ławki, więc poszliśmy w stronę lasu. Po drodze minęliśmy rezydencję wypełnioną osobliwym zestawem rzeźb. Przed domem stała figura Matki Boskiej, na bramie malowane lwy, a w oknie budynku gospodarczego Jezus z rozłożonymi ramionami.






Lunch zjedliśmy schowani za dużą gałęzią, strąconą przez wichurę. Osłaniała nas od zimnego powiewu. Wyjęłam termos i rozkoszowałam gorącą herbatą - to już na pewno ostatnia wędrówka z termosem tej wiosny!

Następny odcinek był niezły, ale las strasznie zaśmiecony. Dawno nie widziałam takiej ilości śmieci w lesie. Było tam wszystko...




Szybko przemknęliśmy przez Studzianki Pancerne. Jest tam muzeum militarne, ale w poniedziałki zamknięte, a zresztą w obecnej sytuacji oglądanie czołgów i bomb to ostatnia rzecz, na jaką mieliśmy ochotę. Obejrzeliśmy pomnik na końcu wsi z daleka, bo wokół niego zgromadziło się bajoro. Zimą byłoby niezłe lodowisko... Z jakiegoś względu okoliczny teren był drenowany prosto do pomnika.







Znów kawałek lasu, a potem piękne bardzo miejsce: Chodków. Nie sprawdzaliśmy wcześniej aż tak dokładnie co nas czeka, a teraz nagle naszym oczom ukazała się piękna duża meandrująca rzeka, którą przekroczyliśmy po starym moście. Okazało się, że to Radomka, mało znana rzeka, a bardzo urodziwa. W okolicy można wynająć kajaki i udać się na spływ - polecam do rozważenia. 












Nabraliśmy wody w sklepie w Woli Chodkowskiej, a potem mogliśmy się rozpędzić, bo szlak poprowadził prosto jak strzelił drogą pożarową. Słońce wreszcie zaczęło przygrzewać. I tak się rozpędziliśmy, że poszliśmy w złą stronę dobry kilometr... Wróciliśmy - okazało się, że mieliśmy skręcić w inną drogę, która na mapie pokazywała się dopiero w przybliżeniu. Wtedy widać było, że skrzyżowanie składa się z pięciu, a nie czterech dróg. Znaki niestety zniknęły zupełnie i nie wiedzieliśmy gdzie ich szukać. Poszliśmy jeszcze kawałek i skręciliśmy głębiej w las. Nie obawialiśmy się, że ktoś nas tam przyłapie na biwaku, bo ze względu na leżące wszędzie wiatrołomy nie było dojazdu.





Jak tylko się rozbiliśmy zaczęło się ściemniać, a trzeba było jeszcze nazbierać drewna na opał: planowaliśmy ognisko. Z chrustem nie było problemu, znalazł się i spory drąg uschniętego młodego drzewka, który zwaliłam z hukiem, a Michał pomógł połamać. Upiekłam sobie swojski boczek, a Michał zrobił wegetariańską potrawę z kaszą. Do nowego garnka należało się przyzwyczaić. Mógłby być szerszy, miałby lepszą równowagę, ale ponoć węższe garnki ogniskowe są przystosowane do wkładania w żar. Klasyczne wymiary mają inne zalety: Toaks mieści w sobie kartusz 230 g i okrągłą kuchenkę na drewno tak samo jak mój Evernew. Jest tylko o 50 g cięższy, ale za to grubsza blacha nie ulega odkształceniom. Pojemność 110 ml wydaje się optymalna - gotując na ognisku nie da się napełnić garnka po brzegi, a mój termos ma 800 ml. Tyle tytułem wstępnego opisu. Gotowania było dużo, dół na ognisko głęboki, garnek postawiony na ruszcie z długiej gałęzi... No cóż, nie obyło się bez wypadku przy pracy - 0,7 ml niestety zostało wylane. Na szczęście żar pozostał i szybko udało się na nowo rozdmuchać ognisko, przy którym siedzieliśmy do późna. To jest główna wada ognisk - nie chce się od nich odchodzić.






Ranek wstał prześliczny. Prognoza się sprawdziła. O wiele przyjemniej było zbierać się w słońcu. Nawet mogliśmy podsuszyć śpiwory po nocnej kondensacji. Las rozbrzmiewał śpiewem ptaków.










Na koniec pozostało posprzątać po ognisku. Palenisko przykryłam darnią, a niedopalone kawałki wsunęłam pod ściółkę.




Przy skrzyżowaniu z asfaltówką znalazły się znaki, prawdopodobnie biegły równolegle do drogi, którą poszliśmy. Ale nie wiem gdzie był skręt. Była tam świetna wiata i nawet wc, ale że to parking przy głównej drodze, na nocleg się nie nadaje.





Myśleliśmy, że las bliżej Kozienic może być nieciekawy, ale było odwrotnie, im bliżej Kozienic, tym piękniejsze dywany zawilców. Co chwilę przystawaliśmy i podziwialiśmy - taki kobierzec pojawia się tylko raz w roku i na krótko, a do tego wcale nie w każdym lesie.







Żeby nie było zbyt idyllicznie: znów trafiliśmy na sterty śmieci. Najwyraźniej zależy to od systemu gospodarowania odpadami w danej gminie, bo później się znacząco poprawiło, ale tutaj ten cały syf naprawdę dobijał. Na żadnym innym szlaku tak źle nie było, nawet na Centralnym Roztocza. Ktoś się nawet postarał żeby wrzucić stare dętki na sosnę!





W głębokim cieniu natknęliśmy się na kupkę śniegu!




Potem był etap łąkowy. Myśleliśmy, że trafimy od razu do Kozienic, a tu przebieg szlaku był nowy i znaki świeże. Poprowadziły nas cudnymi łąkami. W baziach buszowały pszczoły, zbierając nektar i pyłek, którym miały oblepione nogi. W lesie baraszkowały wiewiórki, na nizinach rude.








Wreszcie doszliśmy do Kozienic. Nie żebyśmy wyczekiwali marszu przez miasto, ale skończyła nam się woda. Poszliśmy więc od razu na stację. Potem wędrowaliśmy przez miasto, które zaskoczyło nas urodą. Miało miłą główną ulicę, park, było zadbane. Kilka starych budynków podziwialiśmy z wielką przyjemnością.







Niestety wyjście z Kozienic jest bardzo nużące, w całości asfaltowe. Potem dopiero zaczyna się las. Ale byliśmy tak zmęczeni asfaltem, że wyłożyliśmy się na trawce. Michał nie mógł się nadziwić, że tak chętnie przystałam na długą przerwę, a wręcz sama ją zaproponowałam. Ale było tak przyjemnie... Kleszcze też już chyba uznały, że czas się wybudzić z zimowego snu, bo jeden zaczął pełznąć w moją stronę. Wlazł na butelkę. Okazało się, że faktycznie przyciąga go temperatura ciała i zapach, bo kiedy odwracaliśmy butelkę skręcał z powrotem.






Było już późne popołudnie, kiedy wreszcie dotarliśmy do rezerwatu Królewskie Źródła. Już na mapie wyglądało to wspaniale, a w rzeczywistości jeszcze lepiej! Najpierw była polana piknikowa z wiatami, ławeczkami i paleniskiem, ale niestety nie wolno było na niej przebywać po zmroku. Wiaty wewnątrz rezerwatu miały monitoring. Zwiedzaliśmy więc z zamiarem kontynuowania wędrówki. Szlak niebieski prowadzi drogą z daleka od malowniczej doliny rzecznej, więc postanowiliśmy przejść alternatywną trasę kładką. Punkty widokowe były wspaniałe, w rezerwacie żywego ducha - super!












Na końcu było i źródło z krystalicznie czystą woda, z którego zaczerpnęliśmy wodę. Potem szliśmy jakiś czas krawędzią doliny ładną ścieżką, tylko pełną wiatrołomów. Potem odbiliśmy głębiej w las i znaleźliśmy doskonałe miejsce na biwak i jeszcze lepsze na ognisko: schowane za kępką młodych świerczków. W lesie było dużo suszu, więc nie było problemu z pozyskaniem drewna. Rozdrobnienie bez użycia narzędzi też nie nastręczyło problemów. Zrobiłam sobie zupę w proszku, chyba był to żurek, a do niego usmażyłam kiełbasę. Bardzo miły wieczór. Księżyc wzeszedł i świecił tak jasno, że nie potrzebowaliśmy czołówek żeby trafić do namiotów.












Noc nie była bynajmniej ciepła. Trochę lodu pojawiło się w butelce Szekspira, pozostawionej na zewnątrz namiotu. Ale wstaliśmy dopiero po 7 i jak się pakowaliśmy było już ciepło. 





To nasz ogniskowy zakątek.





W lesie rosły widłaki!







Na szlaku czekały nas kolejne trudy. Wiatrołomy kontynuowały się. LP oczyściły na razie tylko główne drogi i jeszcze potrwa zanim zrobią wszystkie. Zwłaszcza w okolicy starego wojennego cmentarza było trzeba bardzo dużo się napracować. 









Kilkaset metrów szlak prowadził ruchliwym asfaltem. Na skręcie był prastary szlakowskaz. Kolejny odcinek puszczy był bardzo fajny. Przebudziły się ze snu robaczki, ptaki śpiewały, a my pościągaliśmy już bluzy, tak było ciepło. Niedaleko kolejnej drogi zauważyliśmy dym na poboczu - tliły się kawałki drewna w niedopalonym ognisku. Czy to leśnicy czy jacyś inni ludzie, nie wiadomo. Często niestety można coś takiego spotkać w lesie. W każdym razie skoro ognisko już było, a zbliżała się pora lunchu, trzeba było skorzystać. Zastrugałam patyk i usmażyłam resztę boczku, który już należało zjeść, bo, jak zauważył Michał, zaczął on zmieniać kolor. Jadam tylko boczek domowy bez konserwantów, więc to nic dziwnego, ale nie można go za długo przechowywać w cieple.








Przed Garbatką natknęliśmy się na łan kokoryczy, ale była to wyjątkowa kokorycz, bo purpurowa, różowo-czerwona. Nigdy jeszcze takiej nie widziałam, najpospolitsza jest fioletowa, ale jest też i biała - występuje w mojej miejscowości. Przyciąga motyle, które trzepotały przefruwając z kwiatka na kwiatek. Prześliczny fragment lasu, jaki nas jeszcze dzielił od Garbatki był wart ciągłego zatrzymywania się. Dolina Krypianki głęboko wcinała się w teren.













Garbatka Letnisko jako stara miejscowość letniskowa wyglądała nietypowo - rynek miała nowy i nieciekawy, ale usiana była starymi drewnianymi willami i domkami, klejnotami drewnianej architektury. Był i sklep, właściwie trzy, zrobiliśmy zakupy i usiedliśmy.













Za Garbatką miało już być znacznie mniej lasu, a więcej pól i wsi. Wsie były całkiem ładne, z wieloma jeszcze drewnianymi domami i stodołami, choć niestety w nienajlepszym stanie.










Pod wieczór zbliżyliśmy się do Czarnolasu. Od zachodu nadeszły chmury, zabarwione niskim słońcem. Próbowałam wydobyć z krajobrazu coś romantycznego, ale tak naprawdę był zupełnie zwyczajny, a nawet nie aż tak ładny jak wcześniej i dziwiliśmy się, że Kochanowski nie mieszkał w bardziej wyjątkowym miejscu. Podążyliśmy do dworku, w którym znajduje się muzeum. Był już zamknięty, ale park i wc były otwarte (woda!). Chcieliśmy zapytać o możliwość zabiwakowania w parku, ale nie było kogo zapytać. Dlatego postanowiliśmy podejść kilometr do najbliższego zagajnika i do muzeum wrócić rano, bo oczywiście chcieliśmy je zwiedzić.






Znaleźliśmy odpowiednie miejsce w widnym lasku. Rozstawiliśmy namioty i gotowaliśmy na palnikach w świetle księżyca, który jednak zaszedł mgiełką. Baliśmy się że zapowiadana zmiana pogody nadejdzie szybciej, ale na szczęście rano znowu było słonecznie. Obudziliśmy się wśród zawilców (staraliśmy się tak rozbić żeby nie kłaść namiotów na kwiatach).









Muzeum otwierano o ósmej - stawiliśmy się za trzy. Zestresowaliśmy obsługę... Dworek (XIX-wieczny, który zastąpił zniszczony pożarem oryginalny dworek Kochanowskiego) świecił pustkami. Co za szczęście - baliśmy się wycieczek szkolnych. Okazało się, że z racji tego, że jest Wielki Czwartek i szkoły mają już wolne żadnych wycieczek nie będzie. Byliśmy jedynymi zwiedzającymi. Eksponatów nie było zbyt wiele, ale było trochę ładnych mebli z epoko i oryginalne drzwi od skarbczyka z herbem Korwin oraz być może oryginalny fotel z kurdybanu - wytłaczanej skóry. Poza tym do zwiedzenia była jeszcze wystawa "okolicznościowa" i kaplica. W miejscu gdzie rosła sławna lipa z fraszki "Na lipę" (moja ulubiona) stoi pomnik, a obok granitowy głaz, na którym można usiąść - sympatyczna pracowniczka muzeum poinformowała nas, że kto usiądzie na głazie, będzie miał natchnienie. Usiedliśmy, ale doznaliśmy raczej przenikliwego chłodu. Chociaż... Szekspir niedługo potem skomponował fraszkę "Na hemoroidy", którą wyrecytował do kamery - obejrzyjcie koniecznie na filmie :-) (link na końcu).
















Należało ruszyć dalej. Perspektywa zdążenia na popołudniowy pociąg oddaliła się znacznie, ale i tak powinniśmy zabiwakować jak najbliżej końca. Nadal miały nam towarzyszyć pola, wsie i zagajniki. Okolica była pełna ciekawych miejsc: stary młyn, rozpadające się domki z okiennicami, aleje wierzb.











Gdzieś tutaj przekroczyliśmy granicę województw mazowieckiego i lubelskiego. Zbliżanie się tego momentu poznaliśmy po tym, że rejestracje mijanych samochodów coraz częściej zaczynały się od "L". Wstąpiliśmy na Orlen po wodę, po czym się okazało że w Leokadiowie minęliśmy ostatni tego dnia sklep i musieliśmy wrócić. Oferta sklepu była bardzo mizerna, ale udało się kupić pieczywo, kiełbasę i trochę słodyczy.






Sunęliśmy asfaltem przez klasycznie polski krajobraz polny z lasem na dalekim horyzoncie. Gdzieś tutaj szlak znów musiał skręcić, ale znaku nie widzieliśmy, a nawigacja prowadziła nas inaczej. Dopiero na granicy lasu zaczęło nas to martwić - myśleliśmy, że tam się znaki pojawią. Ślad prowadził w nieprzebyty gąszcz wiatrołomów i borówki, dlatego opracowaliśmy alternatywny wariant, który szczęśliwe doprowadził nas do właściwego szlaku. Zrobiliśmy sobie przerwę pod rozłożystą sosną, a potem ruszyliśmy dalej przez wiatrołomów, których było dwa kilometry. Dużo chodziliśmy lasem obok drogi, bo tak było łatwiej.














Znaleźliśmy bardzo ładne miejsce biwakowe na wydmie. Były tam liczne dziury w ziemi - bardzo możliwe, że leje po bombach z II wojny światowej, ale nie byliśmy pewni. Wyładowaliśmy zakupy i ostatni raz rozstawiliśmy namioty. A potem zbieranie chrustu i łamanie większych kawałków drewna na ostatnie ognisko. Michał miał bardzo pikantną potrawę z papryką. Moja kiełbaska była doskonała, sklepik choć mały, okazał się mieć świetne jedzenie, bo i bułka była świetna. Wstrzyknęłam w nią pastę pomidorową i wkroiłam grillowaną cebulkę (domową). Wieczór był bardzo ciepły, pogoda wyraźnie się zmieniała. Psy szczekały gdzieś blisko, od strony leśnego stawu. Słychać też było przelatujące samoloty. Poszliśmy spać w miarę wcześnie, dopaliwszy drewno, bo wstać musieliśmy wcześnie.









Tym razem budzik nie zawiódł i spakowaliśmy się o wyznaczonej godzinie, tak żeby o 8:30 być już w autobusie do Puław. Zaraz wyszliśmy z lasu do wsi, a potem już asfaltem szliśmy do Janowca nad Wisłą, prosto na zamek.






Zamek jest bardzo rozłożysty, renesansowy, trochę dziwny w kształcie. Na ścianach w trakcie remontu pokazał się barokowy tynk w biało-czerwone pasy oraz prymitywne malowidła - niezbyt ładne. Ale widok z zamku na dolinę Wisły i miasteczko były prześliczne. Zajrzeliśmy jeszcze do skansenu przy zamku i poszliśmy do centrum.













Na rynku znaleźliśmy kropkę końcową, znajduje się ona na drzewie obok sklepu spożywczego. Janowiec wygląda bardzo ciekawie z murowanymi budynkami z białego kamienia (wydobywanego w okolicy). A szlak był tak ładny, że szkoda było że już się skończył. Ale to przecież nie ostatni szlak... Autobus nadjechał punktualnie, a i deszcz nadszedł - lunęło po kwadransie. Idealnie się wyrobiliśmy!









Film z wędrówki jest już na YouTube: https://youtu.be/MKN7bsh0-QY