Wreszcie udalo mi sie dopasc kompuetra! Jest calkiem duzo do opowiadania i pokazania, bo odcinek bardzo gorski. Przy tym wszystkim w ciagu ostatniego tygodnia spotkalam nadzwyczajna ilosc Trail Angelow, czyli po prostu dobrych ludzi. Poniewaz odcinek ktory pokonywalam byl dosc wymagajacy dobroczynnosc byla szczegolnie cenna :-)
Pierwsza mila osoba ktora napotkalam na swojej drodze byla Paula z Leadville, ktora zaprosila mnie do siebie na noc, poniewaz po prostu nudzila sie sama w domu :-)
Leadville bylo naprawde urocze, a ze od poczatku planowalam zostac tam
na noc i zwiedzic sklep Melanzany, firmy produkujacej slynna bluze z
Power Grid (taka jak ma John Z... :-)). Niestety rozmiarowka okazala sie
typowo amerykanska, a XS nie mieli, bo nikt tu takich rozmiarow nie
nosi... Na pocieszenie kupilam sobie czapke.
Nazajutrz rano bardzo szybko dojechalam autostopem na przelecz
Tennessee Pass, objuczona bananem, pomarancza i szkoda gadac czym
jeszcze :-) Spotkalam tam... Lamy! Czekal mnie ostatni wspolny etap CDT i Colorado Trail. Po
drodze byl dawny poligon, na ktorym cwiczyli zolnieze przed interwencja w
Europie w czasie II wojny swiatowej. Przygotowywali sie do walki w
Alpach i cwiczyli jazde na nartach. Po wojnie wielu weteranow zajelo sie
narciarstwem zawodowo i pracowalo w licznych osrodkach narciarskich w
okolicy.
Wydzwignawszy siebie oraz plecak na przelecz Kokomo Pass westchnelam z zachwytu spogladajac w dal, ale zaraz dostrzeglam ryse w krajobrazie - polowe gory wyciela kopalnia odkrywkowa, a w dole byla zapora... No ale reszta piekna.
To byl bardzo przyjemny, alpejski odcinek, choc niezbyt dlugi. Alpejskie laki nadal w rozkwicie, a i zielona dolina z bobrowymi stawami wydawala sie pod wieczor bardzo kuszaca siedziba.
Szlak obszedl osrodek narciarski Wheeler Flats polozony wzdluz autostrady (noca dochodzily do mnie mile odglosy cywilizacji). Kolejny etap byl dosc kiepski, szlak w upale minal wypalony las i wyciety las, by zejsc w doline osrodkow narciarskich. Darmowym autobusem mozna bylo dojechac do Breckenridge lub Frisco, ale nie mialam po co, gdyz zakupy zrobilam w Leadville.
Lesistym grzbietem pedzili rowerzysci (jeden z nielicznych odcinkow gdzie wolno jezdzic na rowerze), co mnie bardzo wkurzalo, ale przynajmniej w pore znalazlam odpowiednie miejsce biwakowe. Lubie korzystac z takich uczeszczanych miejsc, jest to tez bardziej w stylu "leave no trace" - nie ma potrzeby wygniatac kwiatow i trawy skoro jest juz odpowiednie miejsce.
Nadszedl czas rozstania z latwym i przyjemnym Colorado Trail, a przyszedl czas widokow i prawdziwego CDT. Przegapilam rozejscie szlakow, bo odtad CDT nie byl juz oznakowany, ale tylko musialam obejsc niewielki pagorek. Dalsza wedrowka odbywala sie grzbietem wododzialowym, wietrznym, czasem pozbawionym sciezki i nawet kopczykow, ale bardzo pieknym. Trudno mi bylo jednakowoz ustac na nogach...
To jednak Ameryka i wszedzie mozna wjechac samochodem - w latwiej dostepnych czesciach grzbietu poprowadzono drogi gruntowe, na ktore mozna wjechac terenowkami.
Pogoda dopisywala - burze przechodzily bokiem, jednak wcale nie bylo latwo, bo wedrowka grzbietem to ciagle strome podejscia. Gdyby byl szlak zapewne bylyby zygzaki, ale przewaznie szlaku nie bylo i szlam najkrotsza i najbardziej stroma droga.
Na grzebiecie pierwszy raz zobaczylam gorska koze, najpierw przelecialo mi przez glowe ze to Yeti :-)
Pozniej zaczely sie klopoty... Otoz mapa wskazywala, ze nalezy zejsc w doline i ze prowadzi do niej szlak. Szlak byl, ale sie zmyl... Tuz nad osniezona przepascia. Wracac i okrazac gore nie mialam najmniejszej ochoty, szla juz zreszta noc. Postanowilam zejsc prosto w dol, przez gesty i niezwykle stromy las. Udalo mi sie nie wywalic, a jedna mile pokonalam w godzine. Na dole zbawienie - biwak nad rzeka. W trakcie zejscia chcialam sprawdzic gdzie jestem i wtedy dowiedzialam sie, ze wedlug zapisu GPS szlak zostal zmieniony i wedlug nowego przebiegu idzie dalej grania. Na dole byla woda, wiec nie zalowalam bardzo i kontynuowalam starym przebiegiem.
Rano mialam okazje zobaczyc ruiny kopalni srebra, ktore wydobywano tam bardzo intensywnie (wszedzie byly dziury wykopane przez poszukiwaczy).
Tego dnia czekala mnie nie lada atrakcja, a mianowicie zdobycie najwyzszego szczytu na calym Continental Divide Trail czyli Greys Peak o wysokosci 4352 m n.p.m. Tymczasem juz o 8 rano nadciagnela burzowa chmura! Tego sie nie spodziewalam. Poki co szlam dalej i powoli wspinalam w nadziei na poprawe pogody. Przeszla jedna burza, druga... Posypalo sniegiem - nieciekawie. Az zaczelo sie przejasniac, wiec jazda do gory!
Na szczyt nie prowadzil zaden szlak, ale byly slady sciezki, wydeptanej przez wedrujacych CDT, byly tez kopczyki. Najbardziej stromy byl ostatni odcinek podejscia na gran, gdzie przy swoim niskim wzroscie musialam pomagac sobie rekami. Na grani potwornie wialo, wiec stroj przeciwdeszczowy/przeciwsniezny pozostal na grzbiecie. Koza gorska radzila sobie bez problemu...
No i weszlam na szczyt w przepieknej aurze! Przez pol godziny jakie spedzilam na szczycie swiecilo slonce, wiec nawet nie bylo bardzo zimno i moglam podziwiac widoki, a jednodniowi turysci nakarmili mnie swoim drugim sniadaniem :-)
Ze szczytu bylo widac sasiedni Torreys Peak, takze 14-tysiecznik (w stopach...), ale nie mialam ochoty na niego wlazic - widok niewatpliwie jest identyczny :-) Dobrze zrobilam, bo kiedy tylko zeszlam z gory (juz latwym szlakiem turystycznym) nadciagnely kolejne deszczowe chmury, ktore braly sie wlasciwie znikad.
Dolina to juz zupelnie inna bajka - kolejne ruiny, droga gruntowa, a wreszcie asfaltowa sciezka rowerowa wzdluz autostrady. Co za przyjemnosc!
Wieczorem kolo mojego biwaku myszkowal jezozwierz.
Kolejny odcinek graniowy byl zupelnie inny - byl tam piekny, dobrze utrzymany szlak. Problem z utrzymaniem sie na wlasnych nogach mialam jednak ja z powodu bardzo silnego wiatru. Po burzach ochlodzilo sie znacznie i musialam sie owinac chustka i maszerowac wiekszosc dnia w rekawiczkach.
Tecza w wysokiej chmurze tworzy sie kiedy promienie slonca rozpraszane sa przez krysztalki lodu - piekna rzecz.
Szlak przez pol dnia obchodzil doline, w ktorej halasowala kopalnia molibdenu.
Ale kawalek dalej czekalo cos milego - 1200 mil! To jest liczba mil, ktora srednio przechodza ci, ktorzy rezygnuja po drodze, nigdy nie docierajac do Kanady.
Z przeleczy, ktorej nazwy chwilowo nie pamietam udalo mi sie zlapac stopa, choc naraty, do Fraser, gdzie uzupelnilam zapasy i poznalam kolejnego dobroczynce - Robert po prostu podszedl do mnie kiedy robilam zakupy i spytal czy mam gdzie spac. W wakacyjnym mieszkaniu panowal niezwykly balagan, bo mieszkanie zostalo niedawno zakupione, ale znalazla sie dla mnie kanapa :-) Rano Robert odwiozl mnie jeszcze na szlak. Kazda przelecz oznacza niezliczone serpentyny!
A z przeleczy oczywiscie w gore... Tymczasem nadeszly niskie chmury, co nie wrozylo dobrze.
Kiedy bylam juz po drugiej stronie nadeszla burza, jednak przemiescila sie na polnocny wschod, a na mnie tylko przez chwile poproszylo sniegiem. Dalej jednak czekalo mnie podejscie na James Peak, a to w burzy nie byloby wskazane.
Przejasnilo sie kiedy jadlam lunch, ale potem znow nadeszla ciemna chmura i sniezyca. Kiedy wyszlam ponad granice lasu znow sie przejasnilo, co dalo mi nadzieje na bezpieczne wejscie. Kolejna chmura nadeszla i snieg padal, ale juz nie byla to zadna nawalnica.
Widoku ze szczytu nie bylo mi dane zobaczyc, we mgle nie widzialam nic wlacznie ze szlakiem i musialam go szukac z GPSem. Nizej bylo juz lepiej, tylko potwornie wialo. Nie byla to dobra wiadomosc, bo odcinek grzbietowy byl dlugi i nie mialam szans z niego zejsc na noc.
Na przeleczy Rollins Pass, gdzie w XIX wieku jezdzily pociagi, byla stacja kolejowa i hotel znalazlam zaglebienie w miejscu dawnych torow i tam sie wlasnie rozbilam. Byla to chyba najzimniejsza noc jak dotad, a namiot rano byl z obu stron pokryty gruba warstwa szronu. Mnie bylo jednak na szczescie zupelnie cieplo. Wsuniecie sie do spiwora to moj ulubiony moment dnia, rano kiedy go pakuje zawsze mowie mu, a raczej jej, bo Zebra jest plci zenskiej, "do zobaczenia Zeberko" :-)
Rano slonce milo grzalo, wiec zwawo przemierzylam ostatni odcinek grzbietu, mijajac granice wilderness area, w ktorym nie wolno tak sobie biwakowac i ruiny hotelu.
Kolejnyt etap byl bardziej dolinny i lesny, co mnie bardzo cieszylo.
Szlak biegl wzdluz ciagu sztucznych jezior, az do miejscowosci Grand Lake.
Po drodze widzialam dwa losie, ale to nie ostatnie losie w tej relacji!
O poranku nastepnego dnia zobaczylam trzeciego juz niedzwiedzia. Uzlyszalam jak cos glosno sie pluszcze w jeziorze i zobaczylam jak niedzwiedz wychodzi i sie otrzasa. Chcialam podejsc, ale gdzies uciekl... Pelikan nie byl taki szybki.
Bylo to tuz przed granica Rocky Mountains National Park.
Grand Lake lezy u jego podnuza. Oswojone wiewiorki, stare wozy... Bardzo turystyczna miejscowosc. Stamtad mialam zamiar napisac kolejna relacje, ale okazalo sie, ze biblioteka byla zamknieta. Poprzestalam na naladowaniu baterii i konsumpcji hamburgera...
CDNST prowadzi przez park narodowy 23-milowa petla, ktora jest trudna do zrealizowania pod wzgledem logistycznym i ktora wiekszosc hikerow omija. Tak niestety zrobilam i ja, choc pierwotnie nie mialam takiego zamiaru. Zeby zanocowac w parku trzeba oplacic miejsce pod namiot i miec niedzwiedzioodporna beczke (jest to jedyne takie miejsce na szlaku), wiec to odpada, jedyna opcja jest przejscie w formie jednodniowki, ale na to bylo za pozno... Poszlam wiec przez park na skroty, tak jak wiekszosc. Szlak prowadzil przyjemna dolina i byl tez oznakowany jako CDT, wiec nie bylo wielkiego zalu. Po drodze losi bylo mnostwo, najpierw samica z mlodym, potem trzy samce i jeszcze jeden nad rzeka!
Zabiwakowalam juz za granica parku, a rano kolejne losie. Juz mi sie nie chcialo wyciagac aparatu z powodu kazdego :-)
Bowen Pass bylo ostatnia alpejska przelecza na tym odcinku. Pozniej szlak szedl w terenie bardziej lesistym, aczkolwiek byl glupio poprowadzony, ciagle podchodzil i schodzil, zamiast rozsadnie trawersowac.
Ten los juz zakonczyl zywot, a w poblizu widzialam sporo odchodow niedzwiedzia, ktory go zdazyl nadgryzc...
W upale ledwo czlapalam, a przede mna pojawilo sie spore podejscie na Parkview Mountain (dlugo myslalam zanim wpadlam na to, ze w nazwie chodzi o widok na park narodowy!). Ze szczytu splynela chmura, ktora zamienila sie w burze nad parkiem narodowym, szczesliwie omijajac moja okolice. Na szczycie byl maly schron. Dalej bylo znow bezszlakowo, ale perspektywa braku wody skutecznie mnie poganiala i udalo mi sie przed zapadnieciem ciemnosci dotrzec do malego strumyka. Z braku plaskich miejsc rozbilam namiot wprost na szlaku.
Dalej krajobraz zaczal sie zmieniac, gory lagodnialy, zielenialy i stopniowo sie obnizaly.
1300 mil :-)
Ostatnim dlugim grzbietem w pasmie Rabbit Ears Mountains (krolicze uszy to jak podejrzewam wulkaniczne ostance wienczace grzebiety w tym rejonie) szlam juz gruntowa droga. Przy niej spotkalam jeszcze jedna dobra dusze - Jima, ktory zaprosil mnie na noc do swojej przyczepy campingowej, w ktorej byl wolny tapczan i prysznic :-)
Jim i jego rodzina, ktora biwakowala po sasiedzku wstawali wczesnie, wiec i ja znalazlam sie na szlaku o swicie. W okolicy slychac bylo niezwykly koncert ryczacych krow!
Ostatnie mile gruntowki doprowadzily mnie do asfaltu, ktorym szlam kilkanascie mil. Stawy bobrowe i wierzbina przypominaly mi jak Winnetou uciekal po zawodach do rzeki i kryl sie w takiej wierzbinie... Na asfaltach trzeba czyms zajac mysli :-)
Na samym koncu asfaltu zlapalam stopa do miasta Steamboat Springs, a to biblioteka, w ktorej wlasnie siedze.
I to by bylo na tyle... Jeszcze troche i skonczy sie Colorado, a zacznie Wyoming!
Google ostatecznie wymusil na mnie zgode na kompresje wszystkich zdjec na blogu... Ale w kazdym razie pozwala na zamieszczanie nowych.
Tymczasem polecam Wam lekture nowego numeru "Kontynentow", w ktorym powracam do Nowej Zelandii, z pewna doza tesknoty, przyznaje :-)