piątek, 29 marca 2019

Finlandia: Hammastunturi Wilderness Area - w górę Ivalojoki na nartach

Nie ma na świecie drugiego miejsca, w które wracałabym tak chętnie i za którym bym tęskniła tak, jak za fińską Laponią. Znam ją już całkiem dobrze, ale lista miejsc nieodwiedzonych jest jeszcze spora. Nie miałam dotąd okazji odwiedzić Parku Narodowego Lemmenjoki, co uważałam za wielkie uchybienie i już od zeszłego roku park ten był wpisany w mój kalendarz jako zimowa wycieczka narciarska. Miałam zamiar całkiem się na niej obijać, sypiając po chatkach i wędrować po trasach, po których spodziewałam się, że będą przejechane. Zeszłoroczny wypad do środkowej Finlandii skutecznie osłabił mój zapał do zapuszczania się w tereny nieprzetarte, gdzie śnieg jest grząski, a zaspy nie do przebycia. Laponia dawała nieco większe szanse na przyjemną wędrówkę, choć także i tutaj po lasach zalegają tony miękkiego śniegu.

Kiedy zdradziłam swój plan Kasi Nizinkiewicz, wyraziła ona chęć wybrania się ze mną, jednocześnie proponując rozszerzenie trasy na sąsiednią Hammastunturi Wilderness Area, gdzie także jeszcze nie byłam, a ponieważ przeprawa wzdłuż niezupełnie zamarzniętej rzeki Ivalojoki jest bezpieczniejsza w towarzystwie, chętnie na taki plan przystałam. Celem wycieczki pozostała jak największa ilość noclegów fińskich chatkach dla turystów i trochę narciarstwa :-)

Namiot wzięłyśmy na wszelki wypadek, ale rozmaite szczęśliwe zbiegi okoliczności pozwoliły nam go nigdy nie rozbić. Dystanse były skromne, a wycieczka relaksacyjna, tak że w pełni mogłyśmy się nacieszyć zimowymi widokami i nasycić rozkoszą przebywania w ciepłym i bezpiecznym wnętrzu traperskiej chatki na zupełnym odludziu.

Plan zakładał, że zaczniemy wędrówkę w Tolonen, niedaleko lotniska Ivalo i podążając w górę Ivalojoki dotrzemy do Kuttury, skąd przebijemy się do drogi nr 955 łączącej Inari z Kittilä. Stamtąd miałyśmy w planie przejść grzbietem w dolinę Lemmenjoki, o ile będzie możliwe znalezienie śladu, po którym mogłybyśmy się poruszać. Śladu takiego nie było, a o poruszaniu się na przełaj z pulkami w głębokim śniegu nie było mowy, dlatego wędrówkę po Parku Lemmenjoki rozpoczęłyśmy z miejscowości o tej samej nazwie, do której dotarłyśmy autostopem.

Lemmenjoki opiszę w kolejnym poście, a mapa naszej trasy w Hammastunturi wygląda tak:

...

Spotkałyśmy się z Kasią na lotnisku w Helsinkach rano 13 marca, ja leciałam z Gdańska, a Kasia z Berlina. W Ivalo byłyśmy jakoś po 8 rano, z samolotu wypatrywałyśmy Ivalojoki, którą miałyśmy iść i śladów skuterów - rzeka płynie tuż obok lotniska. Lasy i bagna pokryte śniegiem wyglądały z góry bardzo pięknie i dziko, a dalej na wschód wznosiły się pagórki Parku Narodowego Urho Kekkonena (do którego ostatecznie trafiłyśmy na sam koniec podróży).


Do centrum Ivalo pojechałyśmy z sympatycznym chłopakiem o imieniu Markko, którego zaczepiłam na parkingu. Odwoził turystów do hotelu i zgarnął nas przy okazji - miałyśmy oprócz plecaków pulki i narty, więc nie spodziewałyśmy się, że łapania stopa pójdzie nam tak łatwo. Markko obiecał nam przy tym, że po półtorej godzinie zabierze nas do Tolonen, gdzie kończy się droga, a zaczyna dzika część rzeki. Wspaniale nam się udało! W informacji turystycznej się przepakowałyśmy, a potem poszłyśmy do jednego z dwóch dużych supermarketów po gaz i inne niezbędne rzeczy, takie jak trzy pudełka owocowych zupek instant, półtora kilograma czekolady i miętowe cukierki. W sklepie outdoorowym mieli kiepską mieszankę gazu nie nadającą się na zimę, ale w supermarkecie były kartusze Jetboila. Ivalo to prawdziwa metropolia, 3500 mieszkańców i wszelkie dobra do nabycia.




Markko prawdopodobnie był ciekawy czy jesteśmy jednymi z tych szurniętych surwiwalowców, którzy ostatnio tłumnie nawiedzają Laponię i źle kończą (ostatnia afera dotyczyła francuskiego obozu surwiwalowego, który włamał się do czyjegoś domu z głodu i zimna). Po zlustrowaniu naszych bagaży doszedł do wniosku, że sobie poradzimy i odjechał.

Przed nami zaś rozciągała się połać zamarzniętej i przysypanej śniegiem rzeki. Śnieg był wspaniały, sypki jak cukier kryształ. Temperatura rosła z porannego -15, ale było wciąż zimno. Ślad skuterowy był przejechany i od razu ruszyłyśmy żwawo.




Za drugim z kolei zakrętem wypatrzyłyśmy grupkę reniferów. Nie jest to może rzadki widok w tej części świata, ale zawsze miły oku spragnionego arktycznych widoków podróżnika.



Wydrukowane przez Kasię mapy zaginęły gdzieś w transporcie i jeśli chodzi o Ivalojoki to polegałyśmy na nawigacji w telefonie i skrawku mapy, wydrukowanym w informacji, więc kiedy pojawił się Lapończyk na skuterze zagadnęłyśmy go o drogę. Zostało nam jeszcze 7 km do pierwszej chatki, więc nie było wątpliwości, że nocleg w namiocie nam się upiecze. Na brzegu rzeki był czyjś obóz z typową lapońską konstrukcją lavvu (kåta), używaną na krótkich wypadach i w czasie podróży. Przez otwór w szczytowej części unosił się dym.



Sunęłyśmy po rzece nie męcząc się specjalnie, wędkarskie saneczki w charakterze pulek spisywały się nad wyraz dobrze. Dzień był ładny i słoneczny, co wcale nie miało być stałym elementem tej podróży. Śnieg miejscami był ładnie wywiany we wzorki, było też widać ślady zwierząt, głównie lisów i zajęcy (jeden lis specjalnie odbił ze szlaku, żeby obsikać sosenkę, co bardzo mnie rozbawiło - taka fatyga!).





W pewnym momencie natknęłyśmy się na reniferowe ogrodzenie, co oznaczało, że wchodzimy na teren kolejnego reniferowego kooperatywu. Przejście było przez zasłoniętą płachtą bramkę.


Późnym popołudniem na wysokim lewym brzegu rzeki zauważyłyśmy ślady narciarzy i skuterów, byłyśmy więc pewne, że to tam właśnie znajduje się wymarzona chatka - Louhioja. Nie było wcale łatwo się tam wdrapać, jodełka nie wystarczała, musiałyśmy mozolnie wyschodkować się na górę, wciągając także pulki. Oczywiście warto było się pomęczyć, chatka była bardzo przytulna, położona w zacisznym miejscu w lesie. Roznieciłam ogień w piecu, więc szybko zrobiło się ciepło. Wieczór spędziłyśmy topiąc śnieg i jedząc, dosyć wcześnie położyłyśmy się spać, zmęczone podróżą.



Poniżej zdjęcie z porannego zakładania VBL-i. Moje skarpety Expeda już zakończyły żywot, postanowiłam więc zabrać folie po chlebie - były naprawdę świetne.


A to mój zestaw narciarski: krótkie i szerokie narty Madshus Epoch z wiązaniami Hagan X-Trace i nowy nabytek: kije Fischer Variolite.


Wygrzebałyśmy się nie za wcześnie. O ile podejście na terasę rzeki było mozolne, to zjazd karkołomny - zdjęłyśmy narty i zeszłyśmy w koryto rzeki brnąć w śniegu.



Po mroźnej nocy się ociepliło, niebo było lekko zamglone, prószył odrobinę śnieg.



Nadchodzący ciepły front sprawił, że byłam nieco zmulona i bardzo się ucieszyłam, widząc na dalekim brzegu kolejną chatkę. Nie byłyśmy pewne czy to ona (Ritakoski). Domek znajdował się w całym kompleksie budynków służącym niegdyś poszukiwaczom złota. Złoto wydobywa się zarówno nad Ivalojoki jak i Lemmenjoki do dziś, ale prawdziwą gorączkę złota Laponia przeżywała w połowie XX wieku, choć pierwszych odkryć dokonano pod koniec wieku XIX i już wtedy intensywnie eksploatowano strumienie w dorzeczach obu rzek. Nad brzegami powstawały osady, czasem transportowano także ciężki sprzęt. Część opuszczonych domostw przeznaczono na użytek wędrowców, narciarzy i kajakarzy, z czego nie raz miałyśmy okazję skorzystać.





Było jeszcze wcześnie, więc przechadzałam się po okolicy. Rzeczna skarpa wyglądała tak zachęcająco, że nabrałam wielkiej ochoty po niej zjechać. Pomysł ten nie był mądry... Wjechałam z impetem między warstwy zmrożonego śniegu i zaliczyłam glebę. Kiedy się podniosłam okazało się, że z wiązania wyleciała śrubka, a nakładka zginęła w śniegu. Przez następną godzinę obracałam plastikową łopatką jak prawdziwy poszukiwacz. Moje wysiłki zostały nagrodzone - nakładkę znalazłam, a Kasia dokonała naprawy moim mikroskopijnym scyzorykiem Victorinox Classic, zaopatrzonym w śrubokręt na końcu pilnika do paznokci. Odtąd sprawdzałyśmy czy wszystkie śrubki trzymają (moje ciągle się luzowały).

Piecyk żelazny był umieszczony w starym kamiennym kominku i nie dawał tyle ciepła co powinien, ale przynajmniej nie przegrzałyśmy pomieszczenia. Powoli nadszedł ciemny wieczór.





Poranek był zupełnie pochmurny, było bardzo szaro, a my miałyśmy ponad 9 km do następnej osady poszukiwaczy złota, zamienionej w skansen - Ivalojoen Kultala.



Po raz pierwszy mijałyśmy niezamarznięte bystrza, w których widać było więcej wody - trzeba było zachować ostrożność.



Sennym wzrokiem rozglądałam się wokół. Monotonny krajobraz ośnieżonej tajgi urozmaicały skały, czasem jakaś pozostałość czyjegoś domostwa.






Gdzieś w połowie drogi przystanęłyśmy żeby się pożywić. W sankach bez sztywnego holu łatwo jest się odwrócić i można usiąść na pulkach.


Tego dnia znów spotkałyśmy renifery, były nami bardzo zainteresowane. To zwierzęta hodowlane, przyzwyczajone do ludzi, więc zupełnie się nie bały.




Śnieżny pył przysłonił niebo, zaczął zasypywać trochę ślad skutera. Temperatura wzrosła i śnieg zaczął się kleić do nart, które już tak ładnie nie sunęły, tylko tępo szurały o powierzchnię. Tęsknie spojrzałam na stelaż lavvu z kominem piecyka sterczącym pośrodku.






Wreszcie zobaczyłyśmy wioskę poszukiwaczy - wysoko na brzegu. Skuter przejechał drogę, więc nie było zasp. Lekką jodełką wspięłam się dość sprawnie na górę, ale długie, wąskie i z dużo mniejszą powierzchnią łuski narty Kasi zupełnie jej nie słuchały. Będąc już w chatce zaczęłam się martwić, że długo nie nadchodzi, ale wtedy ukazała się sapiąc i złorzecząc. Pokoik szybko się nagrzał i wkrótce zapomniałyśmy o trudach zimowej wędrówki. Zajęłyśmy się jak zawsze konsumpcją, a także studiowaniem mapy Lemmenjoki i kombinowaniem co będziemy robić dalej.




Kasia wyszła na nocne zdjęcia padającego śniegu (prószył obficie, było tylko +1), ale mój aparat nie współpracował nocą. Cudownie było siedzieć tak sobie w ciepełku, kiedy na dworze wszystko było takie niesprzyjające. Skuliłam się w śpiworze jak myszka w swojej norce...


Rano słońce wyjrzało wesoło znad sąsiedniego pagórka. Chciałyśmy wyjść wcześnie, ale nie bardzo nam to wyszło, szczególnie że poszłyśmy jeszcze bez pulek przejść się po skansenie.





Tak wyglądała chatka noclegowa, jak zawsze w pobliżu była drewutnia z porąbanym drewnem, które wystarczyło rozdrobnić na rozpałkę siekierą i wc.


Na śniadanie pożywne kakao, kawał ciasta, przywiezionego z domu i lapoński ser "chlebowy", słodkawy twaróg w kształcie placka.



Tak przedstawiało się całe gospodarstwo.



Obawiałyśmy się trudności przy zjeździe, ale śnieg się zlepił i dość zgrabnie zeszłyśmy bez nart na skróty.


Dalej nie było już śladów skutera, bo przed nami były niebezpieczne bystrza, które skutery omijały gdzieś przez las tudzież w ogóle dalej się nie zapuszczały. Śnieg był kopny, nawiane zaspy, a przy tym musiałyśmy nasłuchiwać płynącej wody i uważać na przymarznięte tylko z wierzchu kałuże. Miejscami było widać stare ślady narciarzy (z chatkowych książek dowiedziałyśmy się, że kilka dni przed nami szli tędy dwaj czescy narciarze, ale w odwrotną stronę).


Most jest zrobiony na szlaku pieszym, którym latem można dojść do skansenu. Wzdłuż Ivalojoki natomiast nie ma żadnego pieszego szlaku, jest tylko kajakowy.



Narty Kasi bardzo się ślizgały, zwłaszcza kiedy tonęły wraz Kasią w śniegu, musiała więc nałożyć foki.





Słońce dodawało nam trochę energii, ale bez śladu szłyśmy bardzo wolno. Były czasem jakieś smugi wskazujące na stary ślad skutera, ale torując drogę musiałam bardzo wysilać wzrok żeby je dostrzec i często zgadywać. Sondowałam śnieg w poszukiwaniu twardszego podłoża i jakoś się posuwałyśmy, ale tempo było kiepskie. Wędrówkę utrudniały bystrza, które trzeba było omijać, czasem na powierzchni ukazywała się mokra maź, wskazująca niezamarznięte fragmenty, czasem coś pod nami złowieszczo tąpnęło, więc utrzymywałyśmy dystans.




Kiedy słońce wyraźnie się już przesunęło na zachodnią stronę nieboskłonu w kanionie zrobiło się cieniście. Czekałam na Kasię, kiedy na brzegu zauważyłam białego renifera - według lapońskiej legendy takie spotkanie wróży szczęście, nie był co prawda zupełnie biały, ale bardzo się ucieszyłam. Renifer widział, że posuwamy się naprzód z trudem i wyraźnie chciał nas zachęcić do dalszego wysiłku. Wszedł na ślad skutera, poszedł kawałek i wrócił wskazując nam drogę. Kiedy zobaczył, że idziemy śladem, odszedł, ale wcale się nie bał i zbliżył do nas, a ja dałam mu do obwąchania rękę w rękawiczce.





Niedaleko od miejsca, w którym spotkałyśmy białego renifera niespodziewanie natrafiłyśmy na kompleks starych zabudowań - kolejną osadę poszukiwacza. Dom mieszkalny był niestety zrujnowany, ale była przewiewna pusta szopa na drewno mogąca służyć jako wiata oraz malutka sauna. Po krótkim wahaniu postanowiłyśmy tam zostać, bo szłyśmy za wolno żeby dojść do dziennej chatki przed nocą. Ja zmieściłam się na podłodze sauny bez większych problemów, ale Kasia jest wysoka i postanowiła przespać się pod gwiazdami, w torbie na narty jak w bivy bagu. Ja swój bivy bag rozesłałam na podłodze. Próbowałam rozpalić ogień, ale patyki były mokre i nie bardzo się chciały palić, a jeszcze powstało mnóstwo dymu, więc zrezygnowałam.



Wieczorem wzeszedł księżyc, który otaczało halo. Jasny pierścień powstaje, kiedy światło załamuje się w kryształkach lodu w wysokich, cienkich chmurach. Miałyśmy do niego szczęście i obserwowałyśmy jeszcze wiele razy.





Sauna była zbudowana z grubych bali i mimo braku ogrzewania było w niej dosyć ciepło, wieczorem -6, a rano nawet jeszcze cieplej, podczas kiedy śpiąca na zewnątrz Kasia odnotowała -22...



Miałyśmy w każdym razie wygodne pomieszczenie nadające się znakomicie do rytuału topienia śniegu.


Mróz rano trzymał nadal, kiedy wychodziłyśmy było chyba wciąż z -18, ale w słońcu się tego bardzo nie czuło. Miałam na sobie minimalistyczną wersję bluzy Polarnej Kwarka, w której było mi zupełnie ciepło, a także ciepłe kwarkowe getry, z których praktycznie nie wychodziłam przez cały wyjazd. Pod ubraniem zawsze trzymałam torbę z elektroniką - poniewczasie stwierdzam, że na zdjęciach nie wygląda to dobrze...





Kanion na tym odcinku zwężał się, było widać więcej skał, a więc należało się znów spodziewać bystrzy i otwartej wody. Mróz jednak sprzyjał.



Poranne słońce cudownie rozświetlało rosnące przy brzegu brzozy, a szadź którą były okryte, lśniła srebrzyście. Rzuciłyśmy się fotografować - po trzykilogramowym sprzęcie fotograficznym Kasi spodziewam się tu czegoś więcej niż wycisnęłam ze swojego RXa.



Sunęłyśmy ostrożnie brzegiem, kiedy powierzchnia rzeki przestawała być gładka. Wśród przybrzeżnych skał widać było świeże ślady reniferów, zajęcy, małych gryzoni, a nawet podrywającego się do lotu ptaka. Ten fragment kanionu, pokręcony, z wieloma zakrętami, był chyba najpiękniejszy.







Słońce powoli się wznosiło i raz jeszcze posrebrzyło brzózki




Zostałam w tyle za Kasią, próbując uchwycić magię tego zjawiska, a kiedy znów ruszyłam śnieg znaczyły zygzaki wyżłobione przez kijki. Kasia pozostawiała je zawsze zaczynając już iść, podczas kiedy operowała jeszcze sprzętem w pokaźnej torbie wiszącej u pasa. Nawet jeśli się oddaliłam, widziałam potem że musiała znaleźć jakiś ciekawy obiekt.


Niemniej ciekawe były wzory pozostawione na śniegu przez liczną zwierzynę. Lis pewnie polował na coś, co swoje kanały miało pod śniegiem, renifer grzązł pomimo szerokich i włochatych kopyt, przestraszona myszka prędko przebiegła na drugą stronę. Wędrując w nieznanym terenie dobrze jest podążać za śladami zwierząt, które znają okolicę doskonale. W pewnym momencie, idąc po śladach lisa, zauważyłyśmy obniżenie lekko przysypane śniegiem, które lis okrążył. Było to miejsce niezamarznięte, a mądre zwierzę doskonale o tym wiedziało. Obeszłyśmy je szerokim łukiem.




Lazur nieba dodawał dolinie uroku. Zniknęła szara monotonia, wszystko błyszczało, iskrzyło, mrugało. Biel śniegu nie była już rażąco biała, ale tu błękitna, tam różowawa.



Przed południem doszłyśmy do dziennej chatki, do której w bardziej sprzyjających warunkach dotarłybyśmy poprzedniego wieczora. Miała być zimą zamknięta, ale była otwarta. Trochę szkoda.



Dalej rzeka rozlała się szeroko i dostrzegłyśmy znów ledwo widoczne ślady skuterów. Jak się później dowiedziałyśmy w tym roku Ivalojoki nie była dobrze zamarznięta i nikt nią nie podróżował z obawy, że lód załamie się pod ciężarem skutera. Lekki narciarz z małą pulką to co innego. Na wywianym szło się całkiem dobrze i po lekkim lunchu ujrzałyśmy przed sobą most drogowy w miejscowości Kuttura. Tutaj miałyśmy rozstać się z rzeką i iść dalej szlakiem lądowym. Którędy jednak miałyśmy iść tego nie byłyśmy pewne. Postanowiłyśmy zasięgnąć porady w wiosce, zamieszkanej przez Saamów.


Kasia chciała mnie wysłać na zwiady samą, ale skoro jesteśmy dwie, to powinnyśmy się jednak pokazać jako dwie. Podeszłyśmy do gospodarstwa, w którym za ogrodzeniem stały renifery, szczekały pasterskie psy uwiązane do długich łańcuchów. Zapukałam i otworzyła nam starsza sympatyczna kobieta. Jak można się było spodziewać nie mówiła po angielsku. Tłumacz google pozwolił nam przekazać najistotniejsze kwestie, ale z odpowiedziami na pytania było gorzej. Byłyśmy tam trochę jak biali ludzie w afrykańskiej wiosce, trochę obce, trochę śmieszne. Perlisty śmiech gospodyni był życzliwy i wkrótce zostałyśmy zaproszone do ciepłego wnętrza domu, gdzie znajdował się też mąż. Zagotowałyśmy wodę do termosu, ja wypiłam półtora litra wody z kranu od razu, a tymczasem gospodyni gdzieś zadzwoniła, nie wiedząc co z nami począć.
Po kilku minutach zjawiła się kobieta mówiąca po angielsku i powiedziała nam żebyśmy zaszły do jej domu, a jej mąż wyjaśni nam którędy powinnyśmy iść. Z początku sprawiała wrażenie surowej, ale kiedy przemieściłyśmy się do jej domu lody między nami stopniały.
Siadłyśmy przy stole, próbując dać do zrozumienia, że nie jesteśmy zwiastunem zarazy zwanej masową turystyką. Tego się Lapończycy najbardziej obawiają i wcale turystów nie chcą, cenią spokojne życie w małych, zamkniętych społecznościach. Terhi, bo tak nazywała się nasza nowa znajoma, sama była tam w pewnym sensie obca - była Finką i wyszła za mąż za Lapończyka. Wiele nam o tej obcości opowiadała, a także o swoim niezwykle barwnym życiu, zawodowym arktycznego naukowca, a także osobistym - ale to już później. Najpierw wynikła kwestia naszego noclegu, bo robiło się już coraz późniejsze popołudnie. Okazało się, że Terhi właśnie rozkręca biznes, chce gościć ludzi, chcących pobyć trochę na łonie natury i zobaczyć prawdziwe życie w Arktyce. Musiała jeszcze tego dnia zrobić zdjęcia, odkładała to na ostatnią chwilę, a teraz na gwałt potrzebowała dobrych zdjęć. Spontanicznie zaproponowałam, że Kasia może zrobić dla niej zdjęcia, na co Terhi ochoczo przystała, proponując, że zdjęcia będą zapłatą za nasz pobyt w Kutturze. Ja odegrałam tylko rolę menedżera, a także asystenta...

Szybko wzięłyśmy się za zdjęcia. W otaczającej przestrzeni było mnóstwo tego, co składa się na arktyczną atmosferę, wystarczyło tylko spojrzeć.






W reklamowym folderze musiały być przede wszystkim obecne renifery, państwo Magga mieli całą gromadkę koło domu. Kilka z nich zapowiadało się na znakomite zwierzęta pociągowe. Karmiło się je porostami z wiadra, tak się z nami oswajały.







Wypiłyśmy we trzy gorącą herbatę z miodem, a kiedy zaczęło się ściemniać poszłyśmy nad rzekę. Na środku koryta Ivalojoki płonął ogień, rozpalony specjalną metodą z rozszczepionego pniaka przez męża Terhi.





Wieczorem zasiadłyśmy do prostej kolacji, złożonej z mielonego mięsa renifera z ryżem (lokalny fast food) oraz czerwonych borówek, które Terhi sama zbiera latem (zbiera wszystkie rodzaje jagód, łowi też pasjami ryby pod lodem). Naczynia zostały wykonane przez jej matkę. Mieszkańcy małej osady są bardzo przywiązani do swojej odwiecznej samowystarczalności, Terhi z dumą opowiadała o tym jak daleko jest do sklepu i że starają się ograniczyć konsumpcję, żyjąc z tego, co daje im natura.






Dostałyśmy do dyspozycji skromny, przytulny pokój na piętrze, mogłyśmy się też wykąpać. Myszkowałam trochę poszukując przedmiotów rzemiosła artystycznego, które zawsze budzą moje wielkie zainteresowanie.





Zregenerowane rano byłyśmy już w gotowości. Pogoda niestety nie sprzyjała - nadeszła śnieżyca. Znałyśmy już jednak właściwą ścieżkę, która wzdłuż linii wysokiego napięcia powinna nas doprowadzić do wieży GSM i prowadzącej do niej drogi, a ta do głównej drogi Inari - Kittilä. Zostawiłyśmy za sobą przyjazne domostwo i dobrych ludzi, a ruszyłyśmy na spotkanie z dziką tajgą...



Ścieżka była dobra, niedawno przejechana skuterem, śnieg jednak padał bardzo gęsty. Ubrałam się dość lekko, nie chcąc się zapocić pod membranową kurtką. Kiedy przystawałam zaczynałam od razu marznąć, a kurtki puchowej nie chciałam ubierać, żeby nie zamokła od mokrego śniegu. Po kieszeniach miałam jak zwykle poupychane jedzenie, tak żeby było pod ręką ciepłe, w ten sposób nie musiałam się zbyt często zatrzymywać. Nie było warunków do postoju, ślad znikał pod grubą warstwą świeżego śniegu, więc darłyśmy do przodu.



Ośnieżony las był bajecznie piękny, cichy pomimo zawieruchy. Wszystkie zwierzęta pochowały się w swoich ciepłych kotlinkach.





Nie było wcale nudno, raz przejechałyśmy przez bagno, później zauważyłam na pniu zadrapania jakie zwykle robią znacząc swoje terytorium niedźwiedzie, jeszcze później na środku szlaku natknęłyśmy się na porzucony skuter śnieżny.




Zasypywało nas na potęgę... Akurat w dniu w którym na trasie nie było żadnej chatki, a dystans do pokonania ponad 20 km.



Pod koniec było już ciężko, ślad był zupełnie zasypany i musiałam go szukać z pomocą instynktu. Liczyłyśmy kilometry do drogi: 6, 3, 2... Liczyłyśmy też słupy, bo były co 100 metrów: jeszcze 32... 29... Aż wreszcie nawigacja w telefonie wskazała ostatnie 500 m, przez mgłę zobaczyłyśmy wieżę i po pokonaniu ostatnich zasp wyszłyśmy na drogę.
Była odśnieżona, choć już miejscami trochę zawiana. Zjazd był gładki, bardzo przyjemny, niżej mniej wiało. Nie wiedziałyśmy tylko gdzie wylądujemy na noc... Nadciągał szarobłękitny zmierzch i Kasia zaczęła lustrować przydrożny gąszcz pod kątem przydatności biwakowej, ale namawiałam ją żebyśmy szły do głównej drogi - a nuż coś tam jednak będzie...




Przeczucie mnie nie myliło, a moja wielka niechęć do biwakowania pod pałatką bez podłogi miała widać moc sprawczą, bo oto na samym końcu zobaczyłyśmy światełko. Zbliżyłyśmy się, zobaczyłyśmy, że pochodzi ono od skutera. Facet na skuterze rozwiązał zagadkę porzuconej w lesie maszyny - była jego, zepsuta, a teraz wracał żeby zabrać ją do samochodu.
Widziałyśmy zaspy wokół, śnieg wciąż padał, miałyśmy świadomość, że przebicie się bez szlaku w dolinę Lemmenjoki byłoby bardzo trudne, wręcz prawie niemożliwe. Jedynie sensownym rozwiązaniem było dotarcie do miejscowości Lemmenjoki, w której zaczyna się szlak narciarski. Ale jak się tam dostać teraz, o zmierzchu, kiedy drogą nikt nie jeździ...? No, jak to jak? Uśmiech i kilka słów zamienionych z nieznajomym sprawiły, że miałyśmy już zagwarantowane podwiezienie, jak tylko właściciel zepsutego skutera wróci z lasu. Musiałyśmy tylko poczekać godzinę czy półtorej, ale czas minął bardzo szybko, bo już wiedziałyśmy, że jakoś to będzie.



Załadowaliśmy skuter, a my wsiadłyśmy do samochodu, który pomknął w głęboką noc. Główna droga niespecjalnie różniła się od tej którą szłyśmy. Po obu stronach czernił się las, nie było żadnych zabudowań. Zgadnijcie dokąd zmierzał kierowca! Do Lemmenjoki! Prosto na camping, który oferował przytulne domki...


Ciąg dalszy i wędrówka po Parku Narodowym Lemmenjoki w następnym wpisie :-)