niedziela, 29 maja 2022

Szlak Karpacki - część 1: Rzeszów Ustrzyki Górne

Nadeszła wiosna. Właśnie minęła Noc Walpurgi i zaczęło świtać, nastał nowy dzień kiedy zadzwonił mój budzik. 1 maja wyznaczyłam jako datę rozpoczęcia wędrówki Szlakiem Karpackim. Jest to wręcz szlak kultowy, powszechnie uznawany za bardzo chaszczysty, trudno przechodni, biegnący przez kompletne odludzie z dala od cywilizacji. Biegnie w pewnym sensie u wrót dzikich Karpat, z Rzeszowa do Grybowa przez pięć pasm: Pogórze Dynowskie, Pogórze Przemyskie, Góry Sanocko-Turczańskie, Bieszczady i Beskid Niski. Znakowany kolorem niebieskim, jak przystało na szlak dalekobieżny. Ma długość 428 km. 



Oficjalnie szlak nie ma nazwy, jest to po prostu niebieski szlak Rzeszów - Grybów. Szlak Karpacki to jego zwyczajowa nazwa, odziedziczona po przedwojennym Głównym Szlaku Karpackim, którego fragmenty zawiera. Niekiedy fragment wzdłuż granicy ze Słowacją nazywa się Szlakiem Granicznym (ale takich mamy w Polsce więcej), czasem im. Kazimierza Pułaskiego.

Planowałam przejście zmieścić w dwóch tygodniach, gdybym miała taką możliwość pewnie wolałabym zacząć tydzień później, jednak teraz już po wędrówce stwierdzam, że wybór terminu był wręcz doskonały. Nie mogło być piękniej - miałam przyjemność oglądać jak postępuje wiosna, jak zieleń przemienia się z pączkującej i żółtawej w intensywnie zieloną, jak topią się ostatnie śniegi w Bieszczadach, jak więdną ostatnie wawrzynki. Słuchałam jak kukułki zdzierają sobie gardła, znajdowałam turkusowe skorupki ptasich jaj, z których właśnie wylęgły się pisklęta. No i wreszcie spotkałam polskiego niedźwiedzia - a było to wielkie moje marzenie, związane właśnie z tym szlakiem.

Dojazd trwał długo. Z Cieszyna do Krakowa miałam autobus, do Rzeszowa dojechałam już pociągiem. Nigdy nie byłam w centrum Rzeszowa, więc przy okazji postanowiłam zajrzeć. Było bardzo gwarno, weekendowo i galicyjsko. Akordeonista przygrywał pięknie, w każdym zaułku było coś dziewiętnastowiecznego.










Szlak zaczyna się w peryferyjnej dzielnicy Rzeszowa, w Białej. Tam dojechałam miejskim autobusem. Łatwo znalazłam stosunkowo nową kropkę na słupie elektrycznym. Słup jest na prywatnej posesji, ale do kropki można sięgnąć kijkiem. Zaczęłam wędrówkę o 14:25. Tego dnia miałam do pokonania jakieś 18 km.








Większość początkowego odcinka to asfalt, ale z ładnymi bardzo widokami. Parę razy wchodzi się do lasu czy na polną drogę. Oznakowanie było bardzo dobre.












Pod wieczór zaopatrzyłam się w wodę u mieszkańców ostatniej wsi przed większym kompelksem leśnym, w którym chciałam zabiwakować. Zostałam zaproszona na grilla, więc kiedy dotarłam na biwak, byłam już po kolacji. Las był na stoku i długo szukałam płaskiego miejsca. Znalazłam między dwoma dużymi drzewami.




Ranek w maju wstaje wrześnie, więc i ja wstałam dużo przed 6. Ptaki śpiewały intensywnie, a las odbijał echo. Przyjemnie było zjeść śniadanie wśród zieleni. Po wielu miesiącach burej zimy zwłaszcza.






Po burej zimie nie było już śladu. To był właśnie ten moment, kiedy wszystko wzrastało i rozwijało się. W bardziej podmokłych miejscach, nad strumykami, kwitły łany kaczeńców. Ptaki wyrzucały na ścieżkę skorupki jaj, z których właśnie wykluły się pisklęta. Szlak wreszcie trochę zdziczał, prowadził uroczą ścieżką, a po przekroczeniu drugiego z kolei strumienia zdziczałą drogą, która także powoli zamienia się w ścieżkę. Tam były i zawilce, i pierwiosnki.













Wydawało się, że byłam w głębi puszczy, ale kiedy z niej wyszłam, odkryłam, że wokół są pola i wsie. Przechodząc przez Jawornik Polski wstąpiłam do kościoła - drzwi były otwarte. Na zewnątrz znalazłam kran i nabrałam wody. 






Kontynuowałam asfaltem. Widoki były śliczne, niebo trochę przymglone, ale zieleń tak świeża i tyle kwitnących dzikich czereśni.






Zamotałam się nawigacyjnie w okolicy Laskówki, ale niepotrzebnie - należy cały czas iść drogą. Spotkałam wóz z koniem, pozwolono mi go uwiecznić. To już nie taki częsty widok, choć we wschodnich Beskidach jeszcze się zdarza.










Przed Bachórzem trzeba przejść przez potok, ale jako most służy przerzucony stary słup elektryczny, bardzo wąski i bez żadnej barierki. Nie odważyłam się na niego wejść. Nie chciałam moczyć butów, więc poszłam wzdłuż strumienia. Nie było wyjścia jak tylko przejść przez czyjeś podwórko. Właściciele było na zewnątrz, pomachałam i przeprosiłam, ale powiedzieli że nie ma absolutnie problemu. Kawałek dalej była znacznie lepsza kładka z barierką.





Dalej był długi i męczący asfalt do Dynowa. Po drodze nabrałam wody na stacji benzynowej, ale była okropna w smaku i potem na ostatniej stacji w mieście wymieniłam ją. Na też pierwszej stacji mieli jednak otwarte wifi, warto było skorzystać. Na rynku w Dynowie zrobiłam sobie zdjęcie z kropką Szlaku Trzech Pogórzy, który przeszłam dwa lata wcześniej. Szlaki zaraz się rozstały. Niebieski odbił w łąki za mostem na Sanie. Miałam nadzieję na piękny widok z punktu widokowego, ale drzewa wokół podrosły.












Dopiero na szczycie wzgórza ukazała się ładna panorama. Zatrzymałam się tam na chwilę, po czym ruszyłam w  kierunku Dylągowej grzbietem.







Szlak przechodzi skrajem wsi, ale tuż obok domów, więc nabrałam wody na wieczór. Celowałam w biwak w głębi lasu. Okazało się, że mapy.cz nie pokazują właściwej trasy, bo droga którą prowadzi szlak, nie jest zaznaczona w podkładzie mapy - mapy.cz nie mają opcji prowadzenia szlaku poza ścieżkami i drogami, które już są w podkładzie. Ale oznakowanie było bardzo dobre, więc nie było problemu. Znalazłam ładne miejsce wśród drzew, nie bardzo schowane, ale nie spodziewałam się wizyty leśniczego.






Rano trochę pokropiło, ale zaraz przestało. Kurtkę zdjęłam zaraz po tym jak ją ubrałam. Zeszłam do Piątkowej. Za strumieniem zaczynało się dość błotniste podejście. Oznakowanie trochę się popsuło, bo poszłam niewłaściwą drogą równolegle do szlaku. Ale szlak był dość błotnisty i trochę zarośnięty, więc nie żałowałam, a po 100 m i tak do niego dobiłam. Dalsza trasa była wspaniale dzika. W błocie pojawiło się bardzo dużo odcisków wilczych łap. Panowała kompletna cisza, las był ciemny i dostojny. Znalazłam odchody niedźwiedzia i drzewo obdarte z kory - w ten sposób niedźwiedzie oznakowują swoje terytoria.








Po wyjściu z lasu szłam pięknymi łąkami. Wydawało mi się, że w oddali widać było już Bieszczady, ale czy to prawda, nie miałam pojęcia. W każdym razie było bardzo ładnie. W polach były rozrzucone kępki kwitnących drzew owocowych, znak że kiedyś pewnie były tam gospodarstwa. 






Przed zejściem na nową leśną drogę w Paśmie Piaskowej oznakowanie jest nieodświeżone i stary szlak zarósł. Należało iść prosto do drogi, dosłownie 50 m. Droga była okropna, świeżo poszerzona. Drzewa wzdłuż niej wycięto razem ze znakami, a rów polano herbicydami. Zgroza. Zapędziłam się kilkaset metrów za daleko i musiałam wracać. Tam także szlak zarósł kompletnie, ale równolegle prowadziła inna leśna droga, która wyprowadziła mnie na łąki nad Sufczyną, z których zeszłam wprost do wsi. Poprosiłam o wodę w ostatnim domu i zaczęłam piąć się w górę kolejną łąką. Takie na przemian leśne i łąkowe krajobrazy towarzyszyły mi cały czas, z małą przerwą na niezbyt urokliwą (z wyjątkiem błękitnego domku) Hutę Brzuską.









Za to jakieś półtora kilometra za Hutą Brzuską zrobiło się naprawdę cudownie. Za pierwszym wzniesieniem było niewielkie obniżenie, a potem na skraju lasu punkt widokowy ze wspaniałą panoramą. W mojej ocenie jest to najlepszy albo może jeden z dwóch najlepszych widoków na pogórskiej części niebieskiego szlaku.








Miały być niedźwiedzie, ale szlak prowadził potem niezbyt fajną szutrówką. Spotkałam na niej rowerzystę - fakt wart odnotowania, bo na razie na szlaku nie było nikogo.




Za Krzeczkową szlak przez chwilę biegł starą drogą z gałęziami zwisającymi do ziemi, co trochę przypominało mi Chorwację, ale trwało krótko. Potem była łąka, którą należało przeciąć na ukos by wejść do lasu przy wielkiej gruszy. W lesie miałam bardzo fajne spotkanie z koziołkiem, który zaczął na mój widok straszliwie szczekać. Udało mi się to pokazać na filmie - polecam :-)





Tradycyjnie łąkowe zejście było również do Śliwnicy. Łąka przemieniła się na końcu w ogrodzone boisko, na szczęście ogrodzenie okazało się fikcyjne, bo bramka była otwarta.





Myślałam, że teraz pójdę do Krasiczyna wzdłuż zakoli Sanu i nawet chciałam tam zabiwakować nad wodą, ale niespodziewanie acz jednoznacznie znaki pokierowały mnie w przeciwną stronę i kazały przekroczyć most na Sanie. Jak się później okazało, PTTK właśnie zmieniło przebieg szlaku. Most przypomniał mi PCT i Most Bogów na Columbii. Był 3 maja, trzecia rocznica mojego wyruszenia na ostatni szlak Potrójnej Korony.

Pasowała mi właściwie ta zmiana przebiegu, bo dzięki temu mogłam zanocować w lesie na przeciwległych wzgórzach.






Na kolację zafundowałam sobie tuńczyka w oleju doprawionego majonezem i to się okazało bardzo złym pomysłem. Nad ranem obudziłam się z bólem brzucha, a skończyło się na wymiotach. Tak się u mnie często kończy spożycie zbyt dużej ilości tłuszczu na raz. Jak już żołądek się uspokoił zebrałam manatki i zeszłam do pobliskiego Krasiczyna. Właśnie otwarto punkt apteczny, więc poszłam tam kupić rumianek i elektrolity. Farmaceutka była bardzo miła i zaparzyła mi ten rumianek w butelce. Kupiłam też żelki i herbatniki, które miały być moim jedynym prowiantem na cały dzień. Byłam ledwie żywa i nie miałam siły iść oglądać zamek. Siadłam zaraz na pierwszej ławce przy żydowskim cmentarzu. Później kładłam się tak co 5 km. Po takim poranku właściwie należałoby zafundować sobie dzień zero, ale moje ego nie mogło tego znieść.






Nie robiłam zbyt wielu zdjęć tego dnia... Zajrzałam jednak do Fortu Pralkowice, jednego z wielu fortów Twierdzy Przemyśl. Po drodze prosząc o wodę poprosiłam też o wrzątek do kolejnej porcji rumianku.







Był też i widok na Przemyśl - taki sobie.





Wiata beznadziejna, z nieszczelnym dachem i krzywymi ławkami. Ale kolejny przystanek.




Powoli wracała mi przytomność, a okoliczności przyrody zachwycały. Szlak prowadził przepiękną ścieżką przez dziką buczynę. Niestety bardziej błotniste miejsca były już rozjeżdżone przez rowerzystów, którzy najwyraźniej upodobali sobie ten bliski miasta odcinek pieszego szlaku.






Ścieżka nagle się urwała na placu do gromadzenia drewna. Las przerżniętego szeroką drogą do wywozu ściętych drzew. To oczywiście było gorsze niż koleiny.




Potem się trochę poprawiło i znów był las. Nagle się urwał za szczytem Szybenicy, a przed oczami miałam tą drugą najpiękniejszą pogórską panoramę, przed łąkowym zejściem do Koniuszy. W Koniuszy nie ma zbyt wielu mieszkańców, ale tuż obok zachowanej jakimś cudem cerkwi mieszka pani, która ma kran na ścianie - pogadałyśmy chwilę, dowiedziałam się że szlak już nie ma tu starego przebiegu, bo nowy właściciel terenu postawił ogrodzenie. Należy iść po prostu pod górę łąką, znaki znajdą się w lesie.






Nie był to rewelacyjny las, było dużo jeżyn, ale znalazłam dobre miejsce pod namiot. Zdecydowałam się ugotować obiad - ryż z jabłkami. Bardzo dobrze się po nim poczułam. Wcześnie się położyłam i spałam bardzo twardo.





Kolejny dzień zapowiadał się ślicznie. Forma wracała, z radością postawiłam stopę na szlaku. W Gruszowej była fajna kapliczka, kto wie czy nie dałoby się w niej przespać. Mapy.cz pomogły skręcić we właściwym kierunku i sunęłam dalej lekko zroszoną o poranku trawą.








Sądząc, że w Kalwarii Pacławskiej będzie jeszcze sklep nie wstąpiłam do sklepu w Huwnikach. Tymczasem w Kalwarii sklepu nie ma i następny jest dopiero w Ustrzykach Dolnych - miejcie to na uwadze. Po przekroczeniu Wiaru polną drogą weszłam na wzgórze z kolejnym wspaniałym widokiem. Widać było, że dawniej lasu tu było dużo mniej, a góry pokrywały pastwiska. Porzucone po wysiedleniu lokalnej ludności rusińskiej w latach 40. pozarastały. W krajobrazie najbardziej widoczna była właśnie ta pustka.








W Kalwarii Pacławskiej, ośrodku pielgrzymkowym, było też dość pusto, ale to chyba chwilowe. Obok sanktuarium jest dom pielgrzyma, chyba jest tam też restauracja. Ale właśnie nie ma już sklepu. Zajrzałam oczywiście do kościoła, był ładny i miał księgę gości, do której się wpisałam. Tzn. była to raczej księga modlitw do niejakiego ojca Wenantego Katarzyńca. Nigdy o nim nie słyszałam, ale niestety nigdzie nie było życiorysu. Był za to konfesjonał, w którym zakonnik miał po raz ostatni spowiadać w 1921 roku. 











Warto odnotować, że w kompleksie sanktuaryjnym znajduje się odobny budynek z wc i prysznicami (wszystko płatne, prysznic 7 zł). Wzięłam stamtąd wodę.

W Pacławiu, w który Kalwiaria płynnie przechodzi było jeszcze dużo starych drewnianych budynków. Nie tylko mieszkalnych - przy drodze stał też przepiękny acz zrujnowany budynek, który wybudowano przed wybuchem II wojny światowej jako świetlicę wiejską.







Miały być dalej znowu łąki, na mapach.cz szlak prowadził naokoło szczytu Żytnego, ale nie było znaków w terenie i wersja mapowa aktualnie była rozryta przez maszyny leśne, dlatego poszłam prosto na szczyt. Była tam wiata (oznaczona jako teren prywatny) i fenomenalny widok, zwłaszcza w kierunku Ukrainy. Widać było jak teren powoli się obniża, a wzgórza łagodnieją. Jest więcej wsi i pól.





Po polskiej zaś stronie pustka, powiem szczerze przerażająca. Żniwo Akcji Wisła i wysiedleń było tutaj ogromne. Nigdzie w polu widzenia nie było żadnego domu, choć kiedyś była to gęsto zaludniona okolica. Na skraju Paportna, nie wiedząc jeszcze i tylko przypuszczając, że musiała tam być wieś, znalazłam liście żonkili, które ktoś kiedyś miał w ogrodzie. Kawałek dalej było cerkwisko i cmentarz, które potwierdziły moje przypuszczenia. Ścieżka była ledwo wydeptana, ale zachowało się sporo nagrobków.












Szlak zbliżył się do granicy Ukrainy po czym skręcił. Prowadził drogą w bardzo sztucznym lesie. Dopiero wyżej była znów buczyna. To właśnie w tym miejscu planowano utworzenie Turnickiego Parku Narodowego, mającego chronić dobrze zachowaną Puszczę Karpacką. Niestety, trwa tam teraz bardzo intensywna wycinka. Najwyraźniej Lasy Państwowe chcą wyciąć w pień całą tą puszczę, żeby móc potem powiedzieć, że park nie ma racji bytu, bo nie ma tam już żadnego lasu. W pobliżu jest wiele rezerwatu i dodanie fragmentu dotąd niechronionego pozwoliłoby na utworzenie chronionego obszaru o dużym areale. Po kolejnych odchodach niedźwiedzich poznałam, że miejsce to stanowi matecznik dla okolicznej zwierzyny. Ale chciwość ludzka nie zna granic.







Ostatnią miejscowością tego dnia była Jureczkowa. W jednym z domów poprosiłam o wodę, a zostałam dodatkowo zaproszona na pyszną zupę przez panią Beatę i pana Grzegorza. Wspominali, że kiedyś jacyś wędrowcy spali u nich w ogrodzie w namiocie.







Miłą wizytę trzeba było w końcu zakończyć. Przeszłam przez dawny park dworski, a raczej to, co z niego zostało i weszłam na kolejne wzniesienie. Widać z niego było doskonale masyw Turnicy. A dalej był najpiękniejszy rezerwat, przez którego środek prowadził szlak. Słońce zachodziło, ptaki śpiewały donośnie i jeszcze ta zieleń... Miło tu było odetchnąć.










Szlak miał teraz prowadzić grzbietem, po drugiej stronie widać było ślady wycinki, więc doszłam do wniosku, że tam już rezerwatu nie ma i tam rozbiłam namiot. Było to fenomenalne miejsce. Zanim się rozbiłam spłoszyłam stado jeleni i kilka saren, najwyraźniej wszystkie się tu zgromadziły z dala od turnickiego niedźwiedzia. A ptactwo! Cóż to był za śpiew który słyszałam rano. I pogoda wciąż była idealna, ciepło i bezwietrznie.






Idylla skończyła się prędko, zaraz za granicą rezerwatu mnóstwo zwalonych drzew, także na szlak. A na końcu informacja o zakazie wstępu. Zakaz wstępu był również na dalszy ciąg szlaku, biegnącego na wzniesienie Mosty, ale go zignorowałam. Musiała też być tam wieś i pewnie cerkiew, tam gdzie teraz stoi krzyż. Niedługo mogą być problemy z przejściem, bo teren został wykupiony i coś tam się dzieje.








Przed Dźwiniaczem Dolnym sporo wycinki i rozjeżdżonej drogi, a na sam koniec droga rozryta przez konie. Na potoku nie było kładki, ale zebrałam kilka sporych kamieni i wrzuciłam do wody, tworząc prowizoryczną przeprawę. Ciekawe jak długo wytrzymała.









W Dźwiniaczu znów poprosiłam o wodę, bez problemu dostałam i jak zwykle, już po raz milionowy zostałam zapytana czy nie boję się tak chodzić sama po lesie. Szlak poprowadził wzdłuż strumyka, który też należało pokonać w bród, ale był bardzo płytki. Bez problemu przeszłam po gałęzi i wciąż miałam suche buty, co zawsze jest miłym akcentem. Czekało mnie pierwsze na szlaku poważne podejście na Kamienną Lawortę. Było faktycznie dość strome. Na szczycie była tablica z rusińską legendą o księżniczce, której rodzinę napadli zbójcy. Zostali oni zamienieni w czosnek niedźwiedzi, ale jeśli by ktoś zerwał jego kwiaty, księżniczka zamieniłaby się w kamień. Tak się w końcu stało i cała góra okryła się kamieniami.








Blisko już było do Ustrzyk Dolnych. Było tam obejście szlaku z powodu wycinki, ale zignorowałam je i poszłam zwykłym przebiegiem.






W Ustrzykach poszłam na pocztę skorzystać z wifi i do sklepu. Restauracja Niedźwiadek okazała się zbyt droga.





Przejście przez Strwiąż w Ustrzykach oznaczało jednocześnie przejście granicy między Górami Sanocko-Turczańskimi a Bieszczadami. Na to pasmo oczywiście cieszyłam się ogromnie. Na początek zaserwowało dość intensywne podejście na Gromadzyń, po którym nastąpiło zaraz zejście do Równi. Tymczasem na niebie zebrały się chmury, zaczęło grzmieć i wyglądało na to, że zaraz lunie. Jednak choć lało wszędzie wokół, na mnie spadło tylko kilka kropel. W Równi poszłam obejrzeć piękną cerkiew z trzema kopułami. W związku z tym, że burza poszła bokiem, żwawo ruszyłam na Zawał. Nieźle się zasapałam... Tylko po to żeby znowu zejść w dolinę. Ostatni kawałek do Teleśnicy Oszwarowej (ogromnie podobała mi się ta nazwa) był asfaltowy, a na końcu był sklep. Nie wiedziałam że jest, gdybym wiedziała, nie niosłabym prowiantu z Ustrzyk. 









Las był już mokry, widać było że przed chwilą lało. Droga zrobiła się błotnista, słychać było szelest kropli spadających z drzew. Zaczęłam się ślizgać i nie szłam tak szybko jak bym chciała. Na drodze znów trafiłam na odchody niedźwiedzia, leżały w równych odstępach jak słupki graniczne.





Powoli zaczęło się ściemniać. W międzyczasie wysłałam do Krzyśka z kanału "I gdzieś tam się idzie" zapytanie czy w okolicy nie ma jakiejś ambony myśliwskiej, bo nie chciałam się rozbijać w mokrym lesie. Dostałam odpowiedź, że ambona jest, ale dość daleko. Musiałam więc jakiś czas iść z czołówką. Ale faktycznie, na dużej polanie w ciemności wypatrzyłam coś, co miało kształt ambony. Konstrukcja wyglądała obiecująco. Weszłam po stromych schodach, otworzyłam drzwi, a tutaj prawdziwy hotel. Ściany obite wykładziną, okienka, szeroka ławka - idealnie. Długość akurat dla mnie, dla osób powyżej 175 cm byłaby za krótka. Po kolacji położyłam się spać, spodziewając się obfitego deszczu rano - tak zapowiadała prognoza.

Kiedy obudziłam się rano deszczu nie było. Wyjrzałam przez okno jeszcze bez okularów i zobaczyłam bure zwierzę na polu po kukurydzy. Pomyślałam, że to coś jeleniowatego, ale na to było zbyt okrągłe. Założyłam okulary: niedźwiedź! Swobodnie się zachowywał, nie zdając sobie sprawy z mojej obecności. Obserwowałam go przez godzinę! Zobaczenie niedźwiedzia to było moje marzenie na tym szlaku i oto się spełniło. Zaniepokoił się dopiero kiedy odpaliłam kuchenkę żeby podgrzać wodę na kawę. Powęszył i oddalił się.








U wejścia do ambony znalazłam stare ptasie gniazdo.





Poranek był bardzo mokry i mglisty, więc nocleg był naprawdę doskonały. Zeszłam do Polany, tam zaopatrzyłam się w wodę i po przejściu mostu na Czarnej rozpoczęłam podejście na Pasmo Otrytu. Było bardzo parno i ciepło. Ktoś postawił ławeczkę w dogodnym miejscu - nie omieszkałam skorzystać. 










W głębi lasu był taki jakby ośrodek wypalania węgla drzewnego w retortach. Obok była chatka wypalacza, otwarta, ale wyglądało to tak, jakby wyszedł tylko na chwilę.





Na grzbiecie, na zejściu z drogi na grzbietową ścieżkę stała mała wiata. Ku mojemu zaskoczeniu siedział tam wędrowiec. Daniel również szedł Szlakiem Karpackim z Rzeszowa, zaczął dzień przede mną. Tego dnia czuł się fatalnie, bo miał problemy żołądkowe. Poszliśmy dalej razem, choć mieliśmy inne tempo, ale zaczekałam na kolegę na Otrycie. Wstąpiłam na chwilę do Chaty Socjologa, w której kiedyś byłam i przywitałam się z Baltazarem, gospodarzem.













Zejście z Otrytu jest krótkie, ale kamieniste i strome. A na koniec złapała nas ulewa. Tutaj pożegnałam się z Danielem, który załatwił sobie nocleg w agroturystyce czy pensjonacie. Mnie czekało bardzo miłe spotkanie z Piotrem "DonGore" Kurowskim, tym samym który był w ekipie, która w 1980 roku jako pierwsza przeszła Łuk Karpat. DonGore mieszka niedaleko i zechciał mnie przenocować. Miło było spędzić ten mokry i zimny wieczór w fajnym towarzystwie. 






Nazajutrz wróciłam za most, odwieziona przez DonGorego i ruszyłam dalej. Rozpoczęłam od zwiedzenia kościoła w Dwerniku. Jest to dość nietypowa konstrukcja, po materiał częściowo pochodzi z rozebranej cerkwi z Lutowisk. Jednak cerkiew nie ma kopuł, tylko nową wieżę. Zapach i wygląd tej świątyni przypominały mi raczej kościoły protestanckie, np. takie jak widywałam w Szwecji. Spotkałam tam znów Daniela, który nadal źle się czuł i postanowił na skróty dojść do Ustrzyk Górnych.






Za Dwernikiem jest najbardziej zniszczony przez prace leśne odcinek. Dobre 3 km są kompletnie rozryte i trudne do pokonania. Jest obejście, ale nie poszłam nim, bo była niedziela i drwali nie było.





Pod Magurą Stuposiańską zrobiło się naprawdę ślicznie. Tu wiosna była jeszcze wczesna, ale dzięki temu kwitł jeszcze wawrzynek wilczełyko. Las był też naturalny, okolica niezwykle odludna. Ukazał się też widok na połoniny, a na zboczu znalazłam świetne źródełko. Zejście do Widełek było chwilami dość błotniste i bardzo strome.









W Widełkach uiściłam opłatę za wstęp do Bieszczadzkiego Parku Narodowego i przeszłam potok Wołosaty. To nie był żaden potok, a prawdziwa górska rzeka. Zbierało się znowu na deszcz, zaczęło kropić i nawet padać gęściej, ale schroniłam się pod świerkiem i przeczekałam krótki opad. Im wyżej szłam, tym mniej było zieleni, ale więcej wiosennych kwiatów, które się w Polsce niezmiernie rzadko spotyka: cebulicy i śnieżycy. W najbardziej zacienionych miejscach leżał jeszcze śnieg.

















Po posiłku w parkowym deszczochronie wylazłam na połoniny. Widok był oczywiście znakomity, ludzi mało. Ale zawsze jak jestem na połoninach to myślę o tym jak wyglądał tutaj las zanim pojawili się ludzie i go wycięli, tworząc te połoniny. Las powoli odrasta, ale bardzo powoli. Zresztą gdyby naprawdę miał odróść ludzie pewnie znów by go wycięli, bo szkoda widoku...





Resztki śniegu, szumiące w dole strumienie, trawy, to wszystko jakoś mi przypominało Colorado. Wpadłam więc w doskonały nastrój, szczególnie że miałam tego dnia do pokonania bardzo dużo przewyższeń, ponad 34000 m, a to zawsze wiąże się z większą ilością wędrówkowych endorfin.








Z rozpędu przegapiłam szczyt Bukowego Berda, najwyższy na całym szlaku. Wspominałam swoją pierwszą wędrówkę Głównym Szlakiem Beskidzkim, jak mi się podobały wtedy Bieszczady i jak marzyłam o długich dystansach, szczególnie o Appalachian Trail A teraz byłam tu znów, mając na koncie 100-razy więcej kilometrów niż wtedy i na sobie pamiątkową czapkę z AT. Radość ze spełnionego marzenia aż ze mnie tryskała.











Było już po południu, więc nieliczni turyści się porozchodzili. Nie wyobrażałam sobie żebym mogła nie wejść na Tarnicę, choć nie jest ona na niebieskim szlaku. Weszłam więc i ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu byłam tam zupełnie sama. Podobno turystów nie ma, bo boją się, że na Bieszczady spadnie bomba atomowa...









Miałam jeszcze kawał drogi przed sobą i bardzo wiele schodów. W ogóle pojawiło się bardzo wiele schodów - ostatni raz w Bieszczadach byłam jeszcze zanim powstały. Ale bardzo dobrze że powstały, widać było w terenie że bardzo pomogły walczyć z erozją. Przedtem tłumy turystów rozdeptywały całe zbocze, tworząc kolejne ścieżki i rynny. Wielu osobom wydaje się, że schody to ułatwienie dla niewprawnych turystów, tymczasem ich funkcją jest ochrona przyrody. Podobną funkcję pełnią drewniane kładki w miejscach podmokłych. Gdyby ich nie było, turyści rozdeptaliby kilkadziesiąt metrów wokół.




W Wołosatym przywitałam się z kropką Głównego Szlaku Beskidzkiego. Mamy jeszcze porachunki :-) Zdążyłam na ostatnie blaski zachodu słońca, a większość asfaltu do Ustrzyk Górnych pokonałam już po ciemku. Ale noc była jasna. Na skrzyżowaniu stała straż graniczna, ale tylko na mnie popatrzyli. Udałam się do schroniska PTTK Kremenaros z zamiarem zanocowania w parku na legalu. Zdążyłam do PTTK-owskiej restauracji na kilka minut przed zamknięciem. Oprócz łóżka w wieloosobowym pokoju, które miałam tylko dla siebie, dostałam też rosół i pierogi. Woda pod prysznicem niestety była chłodna, a schronisko przesiąknięte było aromatem stęchlizny... Ale i tak fajnie było pod dachem. Walnęłam się do łóżka, ciesząc się już na kolejny etap.









Film z pierwszej części wędrówki: https://youtu.be/aAoCAq-d4a8