Witajcie! Musialam pokonac prawie 500 km zeby trafic na otwarta biblioteke. Szlam tylko przez malutkie miejscowosci, w ktorych godziny urzedowania byly przedziwaczne, a w jedynym duzym miescie bylam w niedziele... No coz, tak bywa, pewnie juz sie do tego przyzwyczailiscie.
Od czego zaczac opowiesc... Ano pewnie najlepiej od poczatku. A poczatek to podroz z Cieszyna do Swinoujscia, ktora niespodziewanie sie skomplikowala na skutek mojego gapiostwa. Otoz wysiadajac w Szczecinie zostawilam w pociagu mouj bounce box, cale pudlo z butami, mapami itd... Odjechalo, ale nikt nie wiedzial gdzie. W poszukiwaniach wsparla mnie Kasia Nizinkiewicz, ktora wpadla na stacje sie ze mna zobaczyc, a ostatecznie przygarnela na noc i przejela dowodzenie w zakresie negocjacji. Cala sprawa odzyskiwania paczki i blagania tego, kto sie nia "zaopiekowal" zeby oddal zgube przeciagnela sie do poznych godzin nocnych. Tymczasem odjechal moj bus do Swinoujscia i prom do Ystat (ale ten akurat udalo sie przebukowac). Skonczylo sie wiec na zwiedzaniu Szczecina i kursie obslugi nowego aparatu nastepnego dnia. No i poczatek wyprawy sie przesunal na 2 czerwca. Pod wieczor wsiadlam do Przewozow Regionalnych (jeszcze z adrenalina, bo oto terminal nie dziala, a jak nie mam gotowki zeby kupic bilet... pani w kiosku wydala mi "reszte"). Pomachalam Kasi i oddalilam sie w kierunku polnocnym, kierunku, ktory bedzie mi towarzyszyl jeszcze jakis czas.
Juz w Swinoujsciu czerwcowy wieczor byl o wiele dluzszy niz w Cieszynie. Slonce powoli zsuwalo sie z niebosklonu, kiedy siedzialam sobie na nabrzezu i patrzylam jak kursuje prom Bielik (jedyny raz kiedy nim plynelam to podczas przejscia Szlaku Nadmorskiego zima 2017). Czulam juz zapach morza i zapach przygody, czas wlasnie zaczal poruszac sie w innym trybie.
Okazalam bilet, pobieznie sprawdzono mi temperature i zaszylam sie w kajucie. Nie bylam sama, plynelam ze Szwedka, ktora wyznala mi, ze ma zamiar isc spac - upewnilam ja, ze mam identyczny zamiar co ona. Ponoc nie jest to taka oczywista sprawa noca na promie...
O 6:30 doplynelismy do Ystad. Udalam sie najpierw pod biblioteke zapolowac na wifi, zjadlam sniadanie, po czym udalam sie do sklepu (poczta w tym kraju znajduje sie w sklepach) w celu nadania paczki w umowione miejsce. Moglam juz przestac jej pilnowac!
Pozniej nie pozostalo mi juz nic innego jak tylko udac sie na miejsce startu - autobusem do Smygehamn, gdzie na cyplu w porcie, w miejscu zwanym Smygehuk znajduje sie najdalej na poludnie wysuniety punkt Szwecji. Poczatek wedrowki jest tak samo wazny jak koniec i powinien byc szczegolny. Taki tez byl - byl drogowskaz, betonowe plyty z kierunkami, platforma widokowa. Odleglosc w linii prostej to dokladnie polowa dystansu, jaki mam do pokonania.
Tradycja wedrowek, ktore sie zaczynaja nad morzem jest wejscie do wody - pogoda sprzyjala, wiec nie wahalam sie zamoczyc nog w Baltyku. Brzeg byl kamienisty, wiec usiadlam na glazie i przez pol godziny kontemplowalam okolicznosci. Przechodzilo sporo osob, byla i wycieczka szkolna.
Wyruszylam o 10:50, lecz daleko nie zaszlam - tak naprawde dopiero o 11:20 zaczelam wedrowke, bo wsiaklam w informacji turystycznej (stamtad wrzucilam zdjecie na Instagrama), pogadalam z pracujaca tam kobieta, sugerujac zeby zalozyli dziennik wyjsc - teraz niestety nie mozna sie bylo nigdzie wpisac.
Pierwsze kilkanascie kilometrow nie bylo moze szcdzegolnie przyjemne, bo w 99% asfaltowe. Krajobraz roztaczal sie plaski, rolniczy, zupelnie jak w Danii - historia Skanii jest scisle z Dania zwiazana, glownie wojnami... Ale wplywy dunskie sa bardzo widoczne, zwlaszcza w architekturze: domy sa murowane i tynkowane na bialo, czego sie spotyka sie w pozostalej czesci Szwecji.
Po poludniu w Fru Alstad wpadlam wreszcie na pomaranczowe znaki szlaku Skåneleden Nord till Syd (w moim przypadku Syd till Nord), ktorymi mialam odtad sie kierowac. Biegl tez tamtedy szlak pielgrzymkowy, a w starym kosciele na filarach byly wyryte znaki przez dawnych pielgrzymow.
Bylo bardzo goraco, od razu sie spieklam, wiec cieszylam sie z zachmurzenia. W oddali przesuwala sie burzowa chmura, ale poszla bokiem.
Od razu pierwszego dnia, w Svedala, byl sklep spozywczy, tymczasem mialam ze soba tone zapasow z Polski...
Dosc wymeczona o 21 dotarlam do wiaty. Byla to wiata piknikowa, a nie do spania, ale wystarczyla. Spotkalam tam sympatyczna ekipe, ktora palila ognisko, obdarowala mnie woda (mialam wode z ohydnego jeziorka). Dzieki dymowi komary nie dokuczaly - to na razie jedyne miejsce, w ktorym bylo ich pelno.
Rano nie spieszylam sie przesadnie i rozpoczelam wedrowke w spokojnym tempie, podziwiajac wiejskie widoczki.
Stawow w tej okolicy bylo wiecej, a w nich kumkajace zaby. Podspiewywalam szwedzka piosenke o wesolych zabkach "små grodorna" - jest bardzo zabawna i ma refren skladajacy sie z "qua qua qua" :-)
Szlak byl czesciowo drogowy i czesciowo sciezkowy, sciezki byly przyjemne. Uczeszczane przez day hikerow, czasem rowerzystow, choc mieli oni swoje single tracki. Byli tez jezdzcy - okazuje sie, ze jezdziectwo jest tu bardzo popularne.
Spotkalam sie tez i ze szlakiem E6, prowadzacym z Grecji do konca Finlandii. To wlasnie nim wedrowalam az do tej chwili, choc oznakowanie wystapilo w liczbie dwoch sztuk w sumie.
To piekne gospodarstwo to schronisko turystyczne, ale teraz zamkniete z powodu Covid 19.
Plaski byl tylko sam poczatek, pozniej robilo sie stopniowo coraz bardziej pagorkowato. Byly nawet odcinki skaliste. A ze wzgorz widoki. Wieczorem w wiacie spotkalam dwoch chlopakow, ktorzy wedrowali jakims odcinkiem Skåneleden. Palili ognisko, jeden spal w hamaku, a drugi pod wiata. To byl jak dotad jedyny przypadek, ze dzielilam z kims wiate.
Duzo bylo odcinkow przez pastwiska. Czasem mialam tam problemy z krowami, ktore nie chcialy mnie przepuscic. Pastwiska to czesto rezerwaty, rezerwaty kulturowe - maja pokazywac jak dawniej sie gospodarowalo. Trafilam raz na storczyki.
Innym razem, i to nie tylko raz, szlak prowadzil dawna linia kolejowa. Niestety czesto sa one zalane asfaltem jako sciezki rowerowe.
W poludniowej Skanii jezior jest malo nie sa nieapetyczne. Z woda tez nienajlepiej, przy niektorych wiatach sa tylko studnie z obrzydliwa ciecza. Na szczescie zawsze ktos mnie poratowal - w tym przypadku wolontariuszka zajmujaca sie malowaniem wiat. Pytala o losy Puszczy Bialowieskiej...
Haha - bardzo szwedzki znak :-)
No i moja peregrynacja od biblioteki do biblioteki. Byly w kazdej miejscowosci, ale zawsze otwarte o innej godzinie, w innym dniu... Za to zawsze bylo wifi. A i sklepy sie trafialy, wiec drobne zaopatrzenie robilam, choc plecak wciaz byl obciazony ogromna iloscia jedzenia.
W tym kulturowym krajobrazie rzeczywiscie ciekawe bylo jak ludzie mieszkaja, jakie maja ogrodki. Podobalo mi sie, ze wszystko trzyma sie raczej naturalnie, a wszedzie mnostwo dzikich lubinow. Jedynie dziwaczna mania jest koszenie trawnikow kosiarkami-robotami, ktore w nocy sie laduje, a potem same jezdza w dzien. Nie widzialam jeszcze zcegos takiego! Ale sa bardzo ciche.
Mniej wiecej tak jak w Estonii szlak kluczy laczac rozsiane w terenie ciekawe rezerwaty. W Skanii jest duzo buczyny, tutaj klimat jest jak na Pomorzu u nas, a wiec dlatego to taki lakomy kasek, tereny nadajace sie pod uprawy. Lasu wiec nie jest bardzo wiele i ten ktory sie zachowal jest cenny. Czesto to tylko skrawki miedzy polami albo jakis wawoz. Tymczasem pierwsza setka - pod sama wiata :-)
Tej nocy pierwszy raz padal deszcz, na szczescie rano przestal, ale potem trawy byly mokre i w 10 minut przemoczylam nie tylko buty, ale i spodnie do pasa! Las przypominal wilgotna dzungle.
Kolejnego dnia troche sie pogubilam, robiac dodatkowa petle z powodu zmiany przebiegu szlaku. Ale ladny to byl odcinek.
Ciagle planowalam odcinki od wiaty do wiaty, co nie bylo trudne, bo wiat bylo bardzo wiele i mozna sobie bylo wybierac. W jednej rezydowala zarloczna mysz, ktora zezarla mi pol opakowania pod Goracym Kubku...
Tej nocy rowniez padalo, sadzilam ze w dzien nie bedzie, ale pogoda byla bardzo burzowa i przechodzily ulewy z gradem, przed ktorym chowalam sie pod drzewami. Do tego bolal mnie brzuch, na szczescie w koncu przestal. Ale nie byl to mily dzien i z ulga zwalilam sie pod wiata. Byla to sobota i przy plazy bylo kilka namiotow, ktore rano tonely w kondensacji.
Nie wiedzialam, ze rosnie tu tyle lubinow, a sa naprawde przesliczne. Maja rozne kolory, glownie fioletowe, ale i rozowe i kremowe i pomieszane. Im dalej na polnoc tym czesciej zaczely wystepowac tez tradycyjne czerwone domki - a wiec coraz mnie wplywow dunskich.
Kolejny rezerwat i ktos sobie robil zarty... Jak zywe, prawda?
Wsrod stawow szlak poprowadzil do Hässleholm, najwiekszej miejscowosci po drodze. Byla niedziela, ludzie relaksowali sie w parku. Tez tam wyladowalam, po wiekszych zakupach. Za starym palacem byla turystyczna wiata, w ktorej sie rozgoscilam. Wieczorem przyszla halasliwa grupa, ale na szczescie szybko sobie poszli.
Rano ruszylam w sloncu wzdluz jeziora, zapomnialam jak sie nazywalo, ale w poblizu jego brzegow znaleziono najstarsze slady przebywania ludzi w Szwecji, sprzed 14 tysiecy lat. Polowali tam na renifery, kiedy lodowiec sie wycofal.
200ka wypadala na asfalcie, wiec podeszlam troche zeby miec lesny widok w tle :-)
W kolejnym, bardzo przyjemnym rezerwacie spotkalam poczatkujacego wedrowca, ktory byl pierwszy raz na trekkingu. Opowiadal mi, ze w niedalekiej wiacie przez miesiac mieszkal pewien Francuz i przeczekiwal epidemie. Wydrapywal znaki oznaczajace uplyw kolejnych dni jak Ribinson Cruzoe na bezludnej wyspie. Nie udalo mi sie niestety tych znakow znalezc.
I tak na zmiane, rezerwat i wioski, drogi przez lasy gospodarcze. W niektorych domach udostepniaja wode dla wedrowcow, zdaje sie, ze gmina im za to placi, tak samo jak za mozliwosc poprowadzenia szlaku przez teren prywatny. Woda bardzo pozadana, bo naturalne cieki nie sa zbyt czyste i zdarzaja sie rzadko, a upal wielki - kto by sie tego spodziewal na Polnocy!
Tak dotarlam do konca Skåneleden Nord till Syd i przesiadlam sie na Kust till Kust, na dwa dni bodajze.
Na pastwiskach wszedzie sa jakies kopce, czasem kurhany, ale czesciej po prostu kupy kamieni, usypywane przez setki lat. A w lesie konwalie, mnostwo konwalii ktore pachna oblednie. Najpiekniej pachnie o poranu, szczegolnie jesli jest rosa. Nawet ktos kto ma slaby wech, jak ja, bedzie czul aromat kwiatow i mlodych pedow, tak piekny, ze gdyby sprzedawali taki szampon zamowilabym dozywotni abonament.
Coraz bardziej pagorkowato, widok jak w Pennsylvanii :-)
Z racji ze poludnie jest dosc cieple i na ogol wilgotne dobrze rosna rododendrony i wiele gospodarstw ma je w ogrodach.
Bylo tez bagienki, torfowisko z kwitnaca welnianka. Przesliczne. A w ostatniej wiacie na Skåneleden byla wreszcie ksiega gosci - pierwsza, do ktorej moglam sie wpisac.
Duzo jest takich glazow granicznych, pewnie jeszcze po jakichs zmianach terytorialnych (choc glowna wojna z Dania o Skanie miala miejsce w drugiej polowie XVII wieku).
Dotarlam do pierwszej granicy "län", czyli tutejszego wojewodztwa. Pozeganalam Skanie i przywitalam Halland, a wraz z nim nowy szlak, czyli Hallandsleden.
Okazal sie jeszcze duzo bardziej drogowy, niestety... Szutru nie brakowalo, a takze tlucznia. Jesli narzekalam na tluczen na Szlaku Trzech Pogorzy to w pelnej nieswiadomosci ile mnie tego czeka w Szwecji. Coz, surowca z granitowych glazow narzutowych im nie brakuje. Tak czy owak - 300 km.
Wiaty na tym szlaku tez rzadko rozmieszczone i na dodatek pozbawione wody. Chcac spac przy wodzie rozgoscilam sie w stodole domku narciarskiego. Domek wspaniale wyposazony, ale zamkniety. Po 9 dniach wymagalam juz kapieli, a ze moglam skorzystac z kranu no to skorzystalam...
Szybka przerwa w Knäred na drugie sniadanie :-) Przechodzil jakis front i ledwo sie wloklam, choc z zamiast deszczu nadszedl tylko jeszcze wiekszy upal.
W tym zaduchu i upale czekala Tral Magic z prawdziwego zdarzenia - kilka butelek babelkowych napojow! Wsunelam oranzade. A namiot rozbilam w lesie, wiaty byly zbytnio od siebie oddalone. Byl to moj pierwszy biwak na SPL.
Rano wodospad Danske Fall, czyli dunski.
O 10 bylam w Simlångsdalen, w sklepie. Rozsiadlam sie na ladowanie baterii, a tu z przeciwnego kierunku nadszedl wedrowiec, Thorsten z Niemiec. Wedruje E6 ze Sztokholmu do Malmö, czyli calym odcinkiem szwedzkim. Po butach sadzac myslal, ze jestem Amerykanka, okazalo sie ze ma na koncie Te Araroa. Radzil mi zebym szla na skroty, a nie szlakiem... Ha!
Nic mnie oczywiscie nie zmusza do wedrowki szlakiem, ale tak jest z reguly najlepiej, zwlaszcza dla stop, bo omija sie asfalty. Tego dnia jednak rzeczywiscie musialam odrobine skrocic, chcac przenocowac pod wiata. Po drodze znow sliczne czerwone domi i kwitnace lubiny... Ach jak chcialabym tak pomieszkac!
Dobilam do wiaty wilczo glodna, oto kilka tutejszych przysmakow :-) A moim najnowszym wynalazkiem jest zupa szparagowa (Gorocy Kubek) z kuskusem, dodatkowo z wedzonym lososiem w tym przypadku.
Zachod slonca przechodzi plynnie we wschod - 3:45 rano...
Tym razem glazy opisane jako kamienny krag i kamienny trojkat ku czci skandynawskich bogow, poczatek naszej ery.
Kon ma na sobie wdzianko przeciw insektom.
Koniec Hallandsleden przywitalam z ulga. Nastepny szlak to Gislavedsleden, ktory tez sie okazal dosyc drogowy, ale za to z duza iloscia jezior.
Nowy län - Jönköpingslän! To juz jesli sie nie myle Smålandia, region kulturowy. I mniej wiecej w tym samym miejscu 400 km!
Klimat i okolicznosci powoli sie zmieniaja, pojawily sie jeziora i w lesie zniknely buki, zastapily je sosny, swierki i brzozy - klasyczny szwedzki las jaki najbardziej lubie. Przy sobocie wiata nad jeziorem okazala sie zajeta, rozbilam wiec namiot w pewnej odleglosci. Mialam dla siebie mala piaszczysta plaze. Wykapalam sie, co bylo wielka ulga po upalnym dniu. O zmierzchu pojawily sie miliony meszek, wiec zniknelam w namiocie...
Wode pitna mozna bylo pobrac przy pieknym starym kosciele polozonym na cyplu tego samego duzego jeziora. Wszedzie pelno roznych staroci, Szwedzi sie w nich lubuja i eksponuja.
Kolejne jezioro, nad ktorym przenocowalam pod wiata - to bylo dzisiaj. Poranek juz byl goracy, a dzien wiadomo, jeszcze bardziej. Goretexy i cieple ubrania siedza w plecaku, a ja sie juz dorobilam niezlych oparzen slonecznych :-/
Wczorajszy dzien dal mi w kosc szutrami, a to znowu takie cos...
Wioski, wioski i naciagalam nogi zeby pojawic sie w pore w miejscowosci Hestra, mialam bowiem info, ze dzis jest otwarta biblioteka po poludniu :-)
Do miasta jednak szlam szlakiem nie skrotami, zeby jeszcze obejrzec stary kosciol. Zauwazcie malowanie na "pseudo marmur".
W tym miejscu pozegnalam E6. Teraz czeka mnie 60 km wedrowki drogami do Bottnaryd, gdzie spotkam sie ze szlakiem E1. Nie moge sie doczekac!
Tu wlasnie jestem :-)
Pozdrawiam i trzymajcie dalej kciuki :-)