czwartek, 29 grudnia 2022

Norwegia: Alta i prehistoryczne ryty naskalne

Autobusem z Nordkappu dojechałyśmy z Kathariną prosto do Alty, skąd po dwóch dniach miałyśmy polecieć do domów. Dzięki spotkanej po drodze Ingrid, miałyśmy gdzie spędzić ten czas. Ingrid wysłała nam adres, zanim poszłyśmy do jej domu udałyśmy się do supermarketu po jedzenie kolację. Trudno po jej wyglądzie poznać, że była to uroczysta kolacja, którą świętowałyśmy zakończenie wędrówki. U mnie była smażenina: klasyczne jaja sadzone z białymi warzywami, a Katharina wykonała wegańskie danie z porów, marchewki i fasoli, którego zjadła dwa talerze. Ingrid w ogóle nie było w domu, zostawiła nam karteczkę z gratulacjami. Miałyśmy się czuć jak u siebie w domu, czekał na nas tapczan w salonie, a Ingrid miała się pojawić nazajutrz. Teraz była zajęta w górach, pomagała przy reniferach swojemu chłopakowi.

Po kolacji szybko padłyśmy, nie miałyśmy nawet siły robić prania, więc przełożyłyśmy to zadanie na dzień następny. Zaległyśmy w swoich czerwonych polskich śpiworach - ja w Robertsie (660 g puchu, po prawej stronie), a Katharina w Cumulusie (600 g puchu, po lewej stronie). 






Od początku planowałam, że po zakończeniu wędrówki odwiedzę Altę. Zanim poznałyśmy Ingrid, myślałam raczej, że rozbiję namiot w podmiejskim zagajniku. Cudownie się złożyło, że Ingrid zaoferowała nam nocleg, bo pierwszy dzień pobytu w miasteczku był deszczowy. Alta to stolica powiatu o tej samej nazwie, powiat ten to najludniejszy powiat Finnmarku. Miasto powstało dopiero w 2000 roku z połączenia kilku wsi. Jego najznakomitszym zabytkiem znajdującym się na liście światowego dziedzictwa Unesco i przyczyną mojego zainteresowania są prehistoryczne petroglify (ryty naskalne), mające od 7 do 2 tysięcy lat.

Warto odnotować, że Alta była miejscem egzekucji przywódców antynorweskiego powstania Lapończyków w Kautokeino. 

Deszczowa sobota nie zachęcała, ale trzeba było wywlec się na zwiedzanie miasta. Muzeum było także otwarte w niedzielę, więc sobotę przeznaczyłam na penetrację sklepów i błąkanie się.

Niewiele tam było do spenetrowania. Mieszkańcy okolicznych wsi zjechali się do dwóch galerii handlowych, ale nie było tam niczego takiego, czego nie ma w innych tego typu miejscach na świecie. W księgarni moją uwagę zwróciła książka Marit Bjørgen. Był też sklep Larsa Monsena, słynnego norweskiego podróżnika. To jego film o rocznym pobycie w Laponii zachęcił mnie do odwiedzenia północnej Finlandii po raz pierwszy, przypuszczam że i wielu z Was zainspirował. Firmowany jego nazwiskiem sprzęt turystyczny nie był zbyt ciekawy. Jego główną cechą był jaskrawo pomarańczowy kolor. 

W jednym z zaułków galeryjnych korytarzy znalazłam sklep z "artykułami różnymi", głównie do wyrabiania rękodzieła. Tam spędziłam więcej czasu, wybierając lniano-wełniane tasiemki. Mieli tam włóczki i najróżniejsze drobiazgi. Zanotowałam wszystko w pamięci i poszłam jeszcze obejrzeć resztę miasta. Byłam dość rozczarowana, bo w zasadzie nic tam nie było. W centrum stał nowy kościół, zwany katedrą zorzy polarnej. Wstęp do niego jest biletowany. Gdyby był zabytkowy zastanowiłabym się, ale za nowoczesną architekturę nie miałam ochoty płacić - widziałam wnętrze na zdjęciach. 

Najbardziej rozczarował mnie brak w przestrzeni publicznej elementów związanych z kulturą lapońską. Nie było ani jednego sklepu z rękodziełem - to było zadziwiające. We wszystkich krajach nordyckich, w których Lapończycy żyją istnieją jeszcze napięcia na tle rasowym, dopiero niedawno Lapończycy odzyskali część praw, jednak choć w Norwegii żyje ich najwięcej, tylko tu wydają się zamieceni pod dywan. Spodziewałam się, że będzie odwrotnie, że wszędzie będą tablice informacyjne, muzea, sklepy z pamiątkami - w końcu można na tym dobrze zarobić - ale tak nie było. Poza miastem znajdowało się centrum kulturalne, gdzie można było wykupić miejsce na warsztatach albo zjeść obiad w restauracji. Było za daleko, a Ingrid mówiła, że nie znajdę tam tego, co bym chciała, więc tam nie byłam.

Spotkałam na mieście Katharinę i poszłyśmy razem z powrotem do sklepu rękodzielniczego. Tam zauważyłam jedną Laponkę w charakterystycznym stroju. Zakupiłam tasiemki, a Katharina zrobioną na drutach sukienkę. Potem się znów rozdzieliłyśmy, a ja poszłam zobaczyć stary kościół. Niestety był zamknięty.







W drodze powrotnej zajrzałam do małego lasku, który porastał skaliste wzniesienie sąsiadujące z fiordem. Rosły tam jeszcze brusznice i przejrzałe borówki. Nazbierałam podwójną porcję, z zamiarem spożycia jagód z waniliowym jogurtem. Wieczorem zjawiła się Ingrid, ale długo nie zabawiła. Starczyło nam jednak czasu na wspólne zdjęcie.







Następny dzień planowałam w całości spędzić w muzeum miejskim. Katharina też się wybrała. Poszłyśmy pieszo, bo autobus był bardzo drogi. Miałyśmy po prawej piękny widok na jesienny fiord. Doszłyśmy jeszcze przed otwarciem, ale nie my jedne czekałyśmy - atrakcja jest tak duża, że zwiedzający są nawet poza sezonem.






Ekspozycja dotyczy rytów naskalnych, ale też historii miasta i gospodarki. Tu wreszcie było też kilka tablic dotyczących historii Saamów, głównie konfliktu z Norwegami o elektrownie wodne i wielkich protestach jakie się z tego powodu odbywały. Sukces był połowiczny, bo zaporę pod Kautokeino i tak wybudowano, ale udało się uratować część doliny, m.in. nie zalano Máze. Było też kilka przedmiotów sztuki użytkowej.

Na początek była tymczasowa wystawa o lapońskich drapieżnikach. Wypchane zwierzęta były bardzo realistycznie upozowane.

Zdjęcia rzeczy w gablotach było bardzo trudno zrobić, bo obraz odbijał się w szybach.





Materiał na haczyki na ryby.




Model łodzi, jakiej prawdopodobnie używali pierwotni mieszkańcy Alty.




Właściwe petroglify nie znajdują się oczywiście wewnątrz muzeum, tylko na skałach na wolnym powietrzu. Prowadzi do nich ścieżka, z której widać fiord. Widok rozbudza wyobraźnię - podobnie musiało to wyglądać w czasach, kiedy ubrani w reniferze futra ludzie łowili z otwartych łodzi ryby w zatoce.






Ryty skalne w Alcie nie są jedyne, jest ich więcej w bliższej jak i dalszej okolicy, podobne są w kanionie Reisy i w Finlandii. W Alcie jest ich jednak największe skupisko - aż 6000. 

Ludzie, którzy je wykonali byli myśliwymi i zbieraczami, dotarli tu wzdłuż wybrzeża po ustąpieniu lodowca i byli przodkami dzisiejszych Saamów. Ich kultura nie zmieniała się znacznie na przestrzeni tysiącleci, tematy rysunków jak i ich styl są dość podobne, ulegały tylko stopniowej ewolucji.

Na skałach znajdują się tylko ryty, a nie rysunki - zostały one wyżłobione w podłożu skalnym za pomocą kamiennych narzędzi i nie były malowane. Obecnie część z nich jest pomalowana czerwonym kolorem. Dokonano tego na początku drugiej połowy XX wieku żeby turyści mogli lepiej widzieć. Część farby została usunięta i rozważa się usunięcie reszty.

Najstarsze ryty znajdują się najwyżej na skałach. Półwysep Skandynawski ulegał (i nadal ulega) wypiętrzeniu, przez co coraz niższe warstwy skał znajdują się nad samą wodą. Prehistorycznym myśliwym zależało na tym, żeby wyłaniały się z wody. Skały tuż nad wodą mają czerwony żelazisty osad, który z czasem znika, jeśli skała nie jest już omywana wodą. Na czerwonych skałach białe żłobienia były najlepiej widoczne i robiły na pewno niezwykłe wrażenie.

Zwiedzając zaczyna się od serii bardzo starych rytów, na których widoczna jest przede wszystkim zwierzyna, na dalszych także myśliwi i niedźwiedzie oraz ich ślady. Niedźwiedzie w wielu kulturach paleolitycznych były najważniejszymi postaciami, najgroźniejszymi zwierzętami i przedmiotami kultu.








Kilka kolejnych paneli jest pomalowanych. Łatwo wtedy znaleźć każdy obraz, ale tajemniczy urok wyobrażeń gdzieś się ulatnia. 









Nikt nie wie co przedstawiają te petroglify. Czy są to naszyjniki, pułapki na ryby czy instrumenty używane w tańcu?







Poniżej widać raczej na pewno osobę polującą z łuku i rybaka z parą sieci.




Jeden z najciekawszych obrazów przedstawia połów halibuta z łodzi, halibut wisi na długiej lince.






Dalej szlak sprowadza turystów na brzeg morza, przez brzozowy zagajnik. Można usiąść na ławce, ogrzać się w słońcu, jeśli akurat świeci i posłuchać plusku fal.








Po drugiej stronie zatoczki są kolejne odsłonięte płaszczyzny. Widać kolejne renifery, niedźwiedzie, jest też coś geometrycznego.






Bardzo ciekawy panel z całym skupiskiem zwierząt i ludzi w różnych pozach.




Skały zostały przez archeologów odczyszczone z torfu, ale też z wszelkich porostów. Można porównać ze skałą obok.






Światło i cienie wpływają na to jak prezentują się petroglify. Jedne widać wyraźniej wieczorem, inne kryją się w cieniu. Znaczenie ma też to czy skała jest mokra czy sucha. 

Wracając jeszcze raz obeszłam wszystkie zabytki. Stanęłam jeszcze raz przy pomalowanych, które teraz inaczej wyglądały. Renifery miały pasy jak zebry, przyjrzałam się jeszcze raz owalnemu kształtowi - podobno mogła to być brama do zaświatów. Obok pokazane było ogrodzenie do polowania na renifery.








Wracając (także pieszo) z muzeum rozmyślałam o szczęśliwych czasach paleolitu. Ze wszystkich zmian wydał mi się wtedy najgorszy hałas - w dawnych czasach w zatoce brzmiały tylko naturalne odgłosy. Teraz szłam w złowrogim ryku samochodów i w kłębach spalin. Zaraz miały się zapalić sztuczne światła. Z drugiej strony, nie musiałam nawet krzesać ognia, w mieszkaniu Ingrid było cieplutko.

Cały wieczór pakowałyśmy się, rano ostatecznie załadowałyśmy rzeczy do plecaków. Katharina zdecydowała się zabrać rogi renifera jako dodatkowy element bagażu podręcznego. Na lotnisku się na to zgodzili. Ja miałam oprócz poroża dwie zakupione od Ingrid skóry reniferów. Nie mieściły się w plecaku, więc zabrałam je jako "płaszcz". Poroże przytwierdziłam do plecaka i owinęłam folią spożywczą.