piątek, 16 sierpnia 2019

Pacific Crest Trail: Fish Lake - Big Lake Youth Camp (Oregon)

Powrot do Oregonu! Coz to byla za radosc. Ale najpierw trzeba bylo ogarnac sprawy logistyczne. Przede wszystkim sniadanie, po polsku - jajecznica na boczku i cebuli, pomidor z hostelowego ogrodka. Dalej zakupy - na tym etapie nie zwracam juz uwagi na wage, no moze z wyjatkiem sloika - przepakowalam lemon curd do plastikowego :-) Grunt to zachowac sily!



W zachowaniu sil pomoglo odeslanie nieszczesnego bear canistra, wazacego wiecej niz moj plecak i namiot razem wziete. Zgin, przepadnij! A potem, tuz po 14, rozpoczelam podroz na polnoc, do Fish Lake, skad pod koniec czerwca wyruszylam na poludnie.




Podroz zajela 25 godzin, a zabralo mnie w sumie 8 kierowcow. Tym razem zdecydowalam sie na szybszy wariant droga 395, przez Carson City i Reno, a nastepnie Alturas. W Reno bylam poznym wieczorem, a moj kierowca (tez hiker sprzed paru lat) wysadzil mnie na ostatnim wjezdzie na autostrade. Bylo to beznadziejne miejsce, ale mialam szczescie spotkac goscia, ktory niedaleko mieszkal, a jego zona zaprosila mnie na nocleg w przytulnym pokoju. W ten sposob spedzilam noc w Nevadzie, 24 odwiedzonym przeze mnie stanie USA.



Gary odwiozl mnie jeszcze kawalek na polnoc, potem jechalam z meksykanskim kierowca ciezarowki, az w koncu zabrala mnie bardzo sympatyczna para, Kelly i Bruce, jadaca juz do Oregonu. Spedzilismy razem wiekszosc dnia, doskonale sie bawiac, zwiedzajac to i owo po drodze. Oboje mieli polskich przodkow, byli w Polsce w latach 90., a Bruce mial nawet plecak Alpinusa, ktory dumnie zaprezentowal.


Ponizej wnetrza starego hotelu w Alturas.






Jeszcze dwie krotkie podwozki i znalazlam sie znow na szlaku! Oregon, choc juz nie wiosenny, a poznoletni, nadal robil przyjemne wrazenie, lesna sciezka bardzo wygodna, wokol mnostwo pachnacych drzew.




Teren nadal wulkaniczny, wiec od czasu do czasu sterczal jakis stozek, zdarzaly sie goloborza i ladne widoki.



No i 1800 mil!



Przed granica Parku Narodowego Crater Lake byla spora polac wypalonego lasu. Nawet i on mi sie podobal, bo przypominal Montane i Idaho z zeszlego roku.




Przekroczylam granice parku i niedlugo doszlam do miejsca, w ktorym przelotnie bylam w czerwcu, probujac wlasnie stad rozpoczac wedrowke na poludnie, ale szybko sie stamtad ewakuowalam z powodu sniegu i ataku giardii. Snieg zniknal, a las byl zielony... Po giardii tez nie bylo juz sladu :-)


PCT w Crater Lake NP poprowadzono bardzo daleko od krateru i slynnego jeziora, jak zawsze trzymajac nas z daleka od atrakcji, jednakze oficjalny szlak wlasnie zamknieto z powodu nadmiernej aktywnosci pum i moglismy oficjalnie powedrowac nad krater.


Crater Lake slynie z urody i blekitnego koloru wody, ale blekit jest tylko przy ladnej pogodzie, a mnie trafila sie niestety brzydka i pochmurna. Naciagalam nogi chcac zdazyc przed nawalnica, bo juz niedaleko grzmialo, a pogoda nie miala sie poprawic przez nastepne dwa dni. Udalo mi sie w kazdym razie zobaczyc jezioro.






Szlak prowadzil samym skrajem krateru przez kilka mil, byl bardzo stromy i piaszczysty, do tego ten odcinek byl pozbawiony wody, wiec plecak nielekki,a tu burza... No ale udalo sie, burza przesliznela sie po scianie krateru i odeszla i tylko chmury sprawily, ze wszystko pograzylo sie we mgle.




Wlasciwe zalamanie pogody nadeszlo dopiero o 4 nad ranem i przelezalam je w namiocie. Rano wszystko ociekalo wilgocia, wiekszosc hikerow nie wysuwala nosa ze swoich schronien, spotkalam tylko konia i jezdzca.






Las jeszcze wyladnial po deszczu, ale to by wystarczylo. Niestety na horyzoncie wkrotce pojawila sie kolejna chmura burzowa i znow lunelo. Trawersowalam wlasnie masyw Mt Thielsen, ale szlak trzymal sie lasu, kiery pioruny walily w skalisty wierzcholek. Wkrotce burza minela.





Przeszlam przez najwyzszy punkt PCT w Oregonie i Waszyngtonie razem wzietych, choc jeszcze 150 stop wyzej wspial sie szlak alternatywny wokol krateru, ktorym szlam. Wysokosc tak czy owak bardzo mizerna.





Oregon mija szybko, jest dosc plaski i nawet w tak paskudny dzien mozna bylo zrobic 25 mil i zalec w namiocie przed kolejna fala deszczu.





Wreszcie wypogodzilo sie i ukazaly sie widoki. Okolica lesista, nakrapiana jeziorami, jedna z najpiekniejszych dotad widzianych w moim odczuciu, aczkolwiek wiekszosc hikerow gleboko pogardza Oregonem.







Czasem wynurzalam sie z lasu by musnac sciane jakiegos wulkanu, czesciej szlam lasem i to zamotana w moskitiere, bo komary tutaj daja sie we znaki. Sa inne niz w Californii, wieksze i chrupia, kiedy sie je rozdusza...



1900 mil! Ostatnia 100ka z 1 z przodu!


Odell Lake to jedno z wiekszych jezior, nad ktorym byl polozony camping z malym sklepem. Wszyscy hikerzy tam podazali, choc skrotem, a ja szlam szlakiem i zlapalam stopa na camping.




Po przejsciu Sierry odnotowalam znaczny ubytek wagi, a plecak zaczal mi zjezdzac z tylka. Musialam cos z tym zrobic i jak to mowia na szlaku "trail provides" - znajdziesz na szlaku to, czego potrzebujesz - znalazlam w hiker box'ie karimate do siedzenia, sznurek, plaster i zmniejszylam obwod pasa biodrowego przymocowujac to wszystko do plecow plecaka. 70 g wiecej do noszenia, ale duzo wygodniej.






Wiele mil juz tego dnia nie wycisnelam, zwlaszcza ze zrobilam dwie dodatkowe wracajac biegiem po zgubiona moskitiere (znalazla sie). Nocleg za to wypadl w narciarskiej chatce - rewelacja! Bylo nas z 10 osob, ale wiekszosc SOBO. Jest teraz bardzo duzo SOBO (wedrujacych z polnocy), codziennie ponad 20 osob. W chatce obowiazywal podzial klasowy - NOBO w jadalni na dole, a SOBO na pieterku.





Nastepnego ranka spotkalam starego znajomego, Ricky Bobby'ego z Big Bear. To juz nasze ostatnie spotkanie na szlaku, pozostaje instagram.


Ciag dalszy modyfikacji sprzetowych - i gaiterki zrobily sie za luzne, a szlak piaszczysty, wiec zrobilam zaszewki w celu ich zwezenia. Zadzialalo!



Na szlaku kiepsko z woda pitna, bardzo malo wod plynacych, same jeziora, nie bardzo nadajace sie do picia, wiec musze nosic duze zapasy ze soba.






Sporo ptactwa, rabus ponizej probowal zwinac mi kanapke przy sniadaniu, bylo tez sporo kaczek.



Odmiana w krajobrazie byla zasluga kompleksu wulkanow Three Sisters, bardzo wybitnych, z lodowcami.







Dzieki temu ze szlak wyszedl wyzej, moglam ogladac piekny zachod slonca.




Jeszcze jedna ciekawostka byl wystepujacy w tej okolicy obsydian, czarny szklisty mineral pochodzenia wulkanicznego.






Wyglada na to, ze wulkany beda mi jeszcze towarzyszyc przez jakis czas, widac ich na horyzoncie caly szereg.






Wedrowka po okruchach lawy przyjemna nie jest, humor mialam fatalny, a tutaj trail magic! Panowie hikerzy z zeszlego roku postanowili zrobic innym frajde i przywiezli mase jedzenia, robili hot dogi i zapewniali dobry nastroj.



Reszta pola lawowego minela dzieki temu szybciej.






Wieczorem dotarlam do letniego obozu Adwentystow Dnia Siodmego, ktorzy oferuja posilki, prysznice, pranie i internet przechodzacym hikerom. Tu wlasnie spedzilam noc, zjadlam sniadanie i zaraz ruszam w dalsza droge :-)