czwartek, 30 czerwca 2022

Norge på langs: Nesvarden - Rjukan (Agder, Setesdal Vesthei, Ryfelkeheiene, wokol Hardangerviddy)

Poczatek wedrowki Norge på langs wygladal zupelnie inaczej niz to sobie wymarzylam. Pierwsze dni owszem, przebiegly zgodnie z planem, ale potem juz nie wszystko. Sama podroz z Polski odbyla sie bez wiekszych problemow, wyjawszy male opoznienie samolotu do Oslo. Pierwotnie chcialam leciec do Kristiansand, ale z Krakowa obecnie nic tam nie lata. Dlatego na lotnisku przesiadlam sie w pociag, z w centrum Oslo w autobus do Kristiansand. Moglam leciec do Stavanger, ale za pozno przyszlo mi to do glowy. Poznym wieczorem zjawilam sie w Kristiansand i od razu poszlam na pobliskie zalesione wzgorze, gdzie w deszczu rozbilam namiot.




Nastepnego dnia mialam mnostwo rzeczy do zrobienia w miescie. Najpierw poszlam wyslac paczke z druga para butow, potem do biura DNT po klucz do chatek (za kaucja 100 koron). Biuro bylo oficjalnie zamkniete, ale na szczescie byla w nim obsluga i bardzo mila dziewczyna dala mi klucz. Powiedziala, ze gdyby nie mogla dac mi go oficjalnie, na NPL dalaby mi swoj :-) Zrobilam male zakupy, a na koniec w biurze linii autobusowych Agder pozyskalam karte na komunikacje publiczna i doladowalam ja - nie chcialam instalowac kolejnej aplikacji, z bilet w autobusie jest drozszy. Aha, jeszcze kupilam karte SIM w sieci Telia - Telenor ma lepszy zasieg, ale nie sprzedaje kart osobom nie posiadajacym norweskiego dowodu osobistego! Przy tym wszystkim jeszcze rzucilam okiem na miasto, jest bardzo ladne.







Autobusy tak naprawde byly dwa, podroz trwala dwie czy trzy godziny. Do samego konca jechalam tylko ja, kierowca odstawil mnie prawie pod sama latarnie morska na przyladku Lindesnes. Tam wlasnie zaczyna wiekszosc NPL-row. Natomiast skala Nesvarden, najbardziej na poludnie wysuniety punkt Norwegii znajduje sie kilometr dalej. I tam wlasnie sie udalam. Byla sciezka, ale bardzo malo uczeszczana i zadnej informacji. Zrobilam sobie zdjecie na szczycie skaly, nie bedac pewna warunkow pogodowych nazajutrz.






Krajobraz swiadczyl o tym, jakie wichry i ulewy chloszcza wybrzeze. Nie rosly tam zadne drzewa, tylko trawy. Kwitly drobne kwiatki. Znalazlam miejsce biwakowe po ladowej stronie Nesvarden, za wiatrem. W Kristiansand kupilam tasme naprawcza i teraz wzielam sie za przyklejanie daszka do kaptura kurtki przeciwdeszczowej - kaptur bez daszka nie ma racji bytu, bo deszcz zalewa twarz, okulary, a po czapce z daszkiem dostaje sie pod kaptur.






Wieczorem dlugo sie przechadzalam i patrzylam na skaly, morze i latarnie. Wlaczyli ja wreszcie po 22. Myslalam, ze nie wlacza, skoro nie robi sie ciemno. Ale jednak robi sie ciemno, tylko na krotko, w srodku nocy.





Rano spakowalam sie wczesnie, zanim zaczelo padac. Ale moment startu wypadl juz w deszczu. Zaczelam o 7:25. Do samej wody nie doszlam, byloby to zbyt ryzykowne, ale do konca suchych skal tak. Potem poszlam pod latarnie, oczywiscie ja tez chcialam z bliska zobaczyc. W godzinach otwarcia kasy trzeba zaplacic 80 koron, ale poza godzinami otwarcia wstep jest darmowy :-)







Na parkingu jest jeszcze tabliczka, z ktora wedrowcy robia sobie zdjecie. Samowyzwalaczem sie nie dalo, bo z dolu obiektyw nie lapal napisu Nordkapp. Chcialam poprosic Niemcow z campera, ale doslownie mnie przegnali. Zrobilo mi sie przykro... Na szczescie jacys inni ludzie, chyba Holendrzy, zrobili mi zdjecie.



Poczatek wedrowki to glownie asfalt, ale malo ruchliwymi drogami. Poczatkowo nad fiodrem, potem kawalek slicznej plazy. A potem kazdy idzie inaczej - ja wybralam opcje najkrotsza, gruntowa droga, a potem tzw. kropkowanymi sciezkami, ktore istnieja tylko na mapie. Ale o tym sie przekonalam dopiero na tych sciezkach bedac. Nie byly dlugie, mialy moze po kilometr, ale stracilam mnostwo czasu, drac przez chaszcze, a do tego zlapalam az 20 kleszczy. To mnie na dlugo wyleczylo ze skrotow.














Odpoczelam nad jeziorem, przeszlam 3 km ruchliwego asfaltu, a potem trafilam na fajna szutrowke. Dlugo szukalam biwaku, bo albo stromo i kamieniscie, albo czyjs trawnik przy domku. Dopiero za duzym jeziorem na malym pagorku znalazlam dobre miejsce. Zaczal padac drobny deszcz, wialo, nie bylo zbyt przyjemnie. Domek nad strumieniem to miejsce do trzymania w chlodzie nabialu, taka starodawna lodowka. Nie mial podlogi.









Rano przyszlo mi reperowac plecak - w samolocie na tasmie zrobili male rozdarcie. A pasek od zegarka musialam skleic tasma, bo zapiecie sie urwalo. Bede sie z tym biedzic nastepne 3 miesiace!





Nastepny dzien byl deszczowy, nie szlam zbyt szybko, bo jakos zle sie czulam. Byla niedziela i choc mijalam sklepy, to byly one zamkniete. W Kvås byl piekny wodospad z kaskadami.









W Snartemo byla ekstra wiata i kurhan z VI wieku. Grob byl niezwykle bogato wyposazony, to jeden z najlepszych tego typu kurhanow w Europie podobno. W srodku byl miecz, rzymskie szklo, tkaniny i wlocznia.





Kilka kilometrow przeszlam fajnym szlakiem, poza tym asfaltem. Widoki nawet z drogi byly bardzo ladne, na gory i jeziora. A na drodze spotkalam followersa, ktory mieszka w Norwegii i wracal z weekendu. Podpowiedzial mi fajny nocleg w Skeie - urocza wiate nad jeziorem. Obok byla chatka, ale zamknieta.









Niestety nie wyspalam sie tam, bo zle samopoczucie przerodzilo sie w przeziebienie. Nawet wiem od kogo sie zarazilam - w autobusie ktos za mna okrutnie smarkal. Rano dowloklam sie do sklepu, a jak wychodzilam zaczelo padac. Mnie tymczasem czekalo podejscie serpentynami na 520 m n.p.m.






Z jakiegos powodu uparlam sie zaczac etap gorski w Knaben, a nie Ljosland i w zwiazku z tym zrobilam dosc bezsensowna petle. Teraz bym poszla prosto do Ljosland ze Skeie. A tak 100 km wypadlo w Kvinlog.







Znow nie moglam znalezc dobrego biwaku, ale wreszcie wypatrzylam miejsce parkingowe dla wedkarzy nad rzeka Kvina. Byly tam okropne meszki, musialam ubrac moskitiere na glowe. I znowu padal drobny deszcz. Bylo tak duszno, ze zostawilam otwarty przedsionek mimo deszczu. Plex Solo nie ma zbyt dobrej wentylacji. To oznacza tez niestety spora kondensacje.




Ostatnie 20-pare kilometrow droga wiodla w gore rzeki. Byly i wioski, i wodospady i kwietne laki. Przy kosciele otwarte wc - bylby niezly nocleg. Obejrzalam cmentarz, wszyscy pochowani mieli nazwiska oznaczajace tutejsze wioski.









Zawsze sie zastanawiam czemu tyle osob uwaza, ze sie niezdrowo odzywiam na szlaku? Jak moga liofilizaty i sojowe batony byc lepsze od chleba z serem i oliwkami? Nigdy tego nie zrozumiem.




Wreszcie doszlam do Knaben. To stara osada kopalniana, swego czasu wydobywano tam molibden, ale juz przestano. Teraz dzialki sa wyprzedawane na letniskowe domki, jest stok narciarski. No i wreszcie szlak.




Szybko wyszlam ponad granice lasu i zrobilo sie bardzo ladnie. Sciezka byla troche nawet uczeszczana i dobrze oznakowana. Wial silny wiatr, ale pogoda sie poprawila.






Niestety po kilku kilometrach sciezka przestala istniec, ale na szczescie oznakowanie kopczykami pozostalo. Szlam wiec wolno, ale z nawigacja nie bylo problemu. Znalazlam tez fajne osloniete miejsce na biwak, za skala. Wokol rosly gorskie brzozy, przechadzaly sie owce. Cala poludniowa Norwegia jest pelna owiec, w gorach rosnie trawa a nie tundrowe rosliny, nawet wrzos, troche jak w Szkocji czy innych welnianych krajach.






Wreszcie zaswiecilo slonce. Za to moje przeziebienie powedrowalo do oskrzeli i zaczelam kaszlec. Cieszylam sie, ze chociaz nie jest bardzo zimno...






Przyszlo mi po drodze pokonac pierwsza rzeke do kolan, tempo wedrowki bylo dosc kiepskie. Przed Ljosland pojawily sie drogi, ktore w zimie sluza jako trasy narciarskie. A w dole, glebokim dole, wreszcie Ljosland.






W schronisku jest sklep, w ktorym zaopatrzylam sie na kilka nastepnych dni. Jest on samoobslugowy, ma automatycznie otwierane drzwi za pomoca karty kredytowej. Niezle! W schronisku wzielam prysznic za 28 koron, ale pogoda byla dobra i nie chcialam tam spac, wolalam jeszcze podejsc. Mialam zamiar sie tam zrelaksowac, ale nie bardzo to wyszlo, bo spotkalam goscia, ktory strasznie duzo gadal. Ponoc tez ma zamiar przejsc NPL, ale nie zaczal w Lindesnes, bo nie znalazl autobusu (?). Udzielil mi kilku bezcennych porad w rodzaju: jak namiot to tylko tunelowy, jak kijki to tylko jeden, nie powinnam nic nosic w streczowce, tylko przytroczone u gory i w ogole na pewno mam za duzo jedzenia, jak to poczatkujacy. Sam ma duze doswiadczenie - przeszedl 600 km w zeszlym roku. Ufff...



W dalszej drodze spotkalam dwoch chlopakow, ktorzy wlasnie konczyli NPL, bo szli od marca z polnocy (na nartach). Mieli ogromne toboly, nie podejrzewalam ich o dlugi dystans. Oni mnie tez nie, dopiero pozniej sie dowiedzialam co to za ludzie. Rozbilam namiot w gaszczu nad zapora. Jednak wyjscie ze schroniska nie bylo dobrym pomyslem - kaszel i samopoczucie tylko sie pogorszyly. Ech.



Rano wloklam sie straszliwie. Bylo sporo przewyzszen, ktore wydawaly mi sie ogromne jak w Himalajach. Ciagle przystawalam. A przeciez nie bylo chyba tak zle...






Niespodzianke zrobila mi followerka z instagrama, Iwona z Oslo. Specjalnie przyjechala na szlak zeby mnie spotkac! Z przyjemnoscia siadlam zeby pogadac. Tylko czemu wybralysmy takie wietrzne miejsce? :-)





Najpierw chcialam isc dalej, ale jako zobaczylam pierwsza chatke, Gaukhei, stwierdzilam ze nie mam sily isc dalej. Chatka byla oficjalnie zamknieta, wolontariusze robili remont. Chcialam zapytac czy nie maja syropu na kaszel. Nie mieli, ale stwierdzili, ze wygladam tak zle ze powinnam zostac i odpoczac. Faktycznie tak bylo... Poszlam spac o 19. A rano okazalo sie, ze Iwona spala w pokoju obok, a ja nic nie zauwazylam!






Zebralam sie w miare wczesnie, chcac przed zapowiadanym deszczem dojsc do nastepnej chatki. Choc czulam sie juz lepiej to nadal sie wloklam. Teren nie pozwalal sie rozpedzic. Dwa strumienie po drodze byly dosc spore. Deszcz zaczal kropic juz o 11, o 13 rozpadalo sie na dobre, a do chatki dotarlam dopiero po 15. Ale chatka to chatka, moglam sie ogrzac i osuszyc.






To domek pasterzy owiec, zamkniety.













Myslalam, ze bede sama, ale o 20 przyszly trzy osoby z pobliskiego parkingu. Poprosili grzecznie zebym wyniosla sie do drugiego pokoju dla ludzi z psami. Nie chcialam nikogo zarazic, wiec sie zgodzilam i dobrze zrobilam, bo ktos u nich strasznie chrapal. Rano przestalo padac i zrobilam zdjecie z 200 km pod chatka.



Od razu nabralam opoznienia, bo poszlam do mostu, ktory byl zawalony. Nalezalo obejsc jezioro droga.



Szlak w kierunku Taumevatn byl znacznie bardziej sniezny. Bardzo duzo bylo lat, znow dwa spore strumienie i kiepskie tempo. Ale przede wszsytkim straszna wichura, a po poludniu przelotne deszcze, a nawet krupy sniezne.










W chatce Taumevatn bylo duzo ludzi (sobota), wiec po namysle poszlam do nastepnej, Storevatn. Caly czas pod gore i z przelotnymi opadami, wiec dotarlam dopiero po 21. W glownym budynku byla wycieczka, ale ulokowalam sie w drugim. Rozpalilam w piecu, ugutowalam obiad i herbate. Rano mialo lac, wiec nie planowalam wczesnie ruszac, a wrecz przeczekac deszcz. Stwierdzilam, ze nic mi sie nie poprawia i taki deszczowy dzien to idealny moment na dzien zero w chatce i podreperowanie zdrowia. Odkrylam kartke z napisem, ze na pagorku nad chatka jest zasieg, wiec nawet byl kontakt z cywilizacja.



Pierwszy most na trasie! Co za ulga!








Dzien zero bardzo pomogl, a nastepnego dnia byla piekna pogoda, ktora chcialam wykorzystac. Snieg byl, ale nie bardzo duzo, szlak wiodl raczej w kierunku cieplejszej doliny. Bylo naprawde pieknie, szczegolnie tam gdzie na brzozkach byly juz zielone listki.








Zludne to bylo, ale dalam sie nabrac i szlam dalej wedlug planu. Rozwazalam zejscie do drogi, ale zrezygnowalam. Pozniej przyszlo mi tego zalowac, ale poki co szlo sie bardzo dobrze. Szeroka rzeka okazala sie latwa do przejscia bo plytka, cho naprawde lodowata. Potem udalo mi sie znalezc nizszy wariant szlaku, prawie bez sniegu. I tak az do zapory Blåsjo.







Od zapory biegnie szutrowa droga, myslalam, ze nia pojde i z latwoscia pokonam nastepnego dnia 28 km. Tymczasem okazalo sie ze droga jest pod sniegiem i nie ma mowy nawet o podejsciu na korone zapory. Trzeba isc dalej szlakiem z drugiej strony jeziora. Podeszlam jeszcze kawalek i rozbilam namiot w zacisznym miejscu. 




Slonce w Norwegii nie moze swiecic dlugo. O tym przekonalam sie rano... Mgla i mzawka to bylo to co mnie czekalo dalej. I coraz wiecej sniegu. Powyzej 1000 m pod sniegiem bylo 40% szlaku, powyzej 1100 60%, a powyzej 1200 m 90%. Na razie byla ta latwiejsza wersja. Balam sie jakichs dziwnym mostkow na jeziorze na mapie, ale okazalo sie ze to kamienne zapory. Najgorszy byl brak widocznosci, wszystko bylo szaro-biale, kopczyki ledwo widoczne i strome nawisy sniezne. O strumieniach nie wspominajac - jak jest nizsza woda to latwiej rpzeskoczyc, Norwegowie sa wysocy i tak tu prowadza szlaki ze czesto na wyplywie trzeba przeskoczyc w najwezszym miejscu. Albo jest wyplycenie, ale o tej porze roku nie takie plytkie. Szczesliwie najwieksza rzeka miala most, widzialam go na mapie, ale zawsze stres czy na pewno bedzie, czy jest letni i jeszcze nieustawiony.







Przeszlam tylko kilkanascie km, ale nie bylo mowy zeby isc dalej niz do chatki. Czekala tam we mgle, pusciusienka. Miala telefon alarmowy, drewno, sklepik z jedzeniem i wtyczki USB z panelu solarnego. Wieczorem siedzialam i planowalam alternatywna trase - juz wiedzialam ze w takich warunkach o Hardangerviddzie moge pomarzyc (1500 m npm).








Kolejny dzien to bylo tylko 12 km chyba, ale z najwieksza iloscia sniegu. Szczesliwie widocznosc sie poprawila, wiec latwiej bylo nawigowac i nie bylo tak ponuro. Wieksza rzeka byla tylko jedna (reszta pod sniegiem), ale za to byla dosc stresujaca. Nie podobalo mi sie oficjalnie oznakowane przejscie, bo byly tam duze kamienie, a zaraz potem jezioro, a nurt szybki, z falami. Poszlam pare metrow w gore, gdzie konczylo sie jezioro. Bylo tam znacznie glebiej, ale nurt znacznie slabszy i kamienie bardziej plaskie. Tam mi sie udalo przejsc, ale woda siegnela do pol uda. Chcialam to miec za soba szybko i nie zdjelam stabilizatorow ani nie wyjelam mapy z kieszeni - potem wszystko bylo mokre. Ale mialam wodoodporne skarpety i nie bylo tak zimno. Choc oczywiscie nalalo sie od gory. Potem jeszcze musialam obejsc pagorek druga strona, po szlak byl pod nawisem snieznym, ktory spadal bezposrednio do jeziora.







Na wytopionych miejsach tokuja pardwy i kwitna male rozowe kwiatuszki - nie moga doczekac sie lata.








Upragniony widok - chatka Krossvatn. Tez pusta. Juz 4 dni nikogo nie spotkalam, dzialalo mi to juz nawet troche na nerwy. Az tu wieczorem pojawila sie dziewczyna z dwoma psami. Szwedka, tez nie spodziewala sie az takiej ilosci sniegu. Byla bardzo zmeczona, psy ja ciagnely, a plecak ciezki. Planowala dzien zero. Mowila ze dalej wszystko pod sniegiem, ze ma tylko tarp i 16 godzin przeczekiwala sniezyce miedzy glazami. Jeszcze zanim przyszla, od razu jak doszlam do chatki poszlam zobaczyc jak wyglada przejscie przez wyplyw z jeziora. Okazalo sie, ze jest tam most, ktorego nie ma na mapie. Co za zbawienie, nie wyobrazacie sobie jak sie cieszylam.








Kolejny dzien mial juz byc ostatnim w sniegu - postanowilam zejsc do drogi. Widocznosc byla z poczatku fatalna, taka ze zostawiajac za plecami jeden kopczyk nie widzialo sie drugiego. Ale po paru gidzinach sie poprawilo, cale szczescie. Jednoczesnie bardzo nie chcialam zeby wyszlo slonce, bo bylam na tyle niemadra, ze zostawialam w domu nakladki przeciwsloneczne i slonce mnie oslepialo. Nie wiem czemu ich nie zabralam! W miedzyczasie dalam ogloszenie na instagramie z zapytaniem czy ktos nie leci do Norwegii i nie zabralby przesylki. Zaraz znalazla sie ochotniczka, ale to musialo troche potrwac.






Tajemniczy wyplyw spod sniegu to chyba wyjscie kanalu ze spietrzonego jeziora. Jedno z miejscu, w ktorym bardzo przydaly sie raczki.




Jeszcze tylko ta przelecz i koniec sniegu... Akurat ona nie byla bardzo trudna, a rzeka ktora nalezalo przejsc dwukrotnie miala jeszcze mosty sniezne.







Ze szczytu zobaczylam, ze dalej juz nie ma sniegu! Teraz naprawde mi sie pdobalo :-)








Gdyby caly czas byla taka dolina byloby super! Takiego samego zdania byl Ola, moj znajomy z Instagrama, ktorego wyczekiwalam - mial przyjsc z przeciwnego kierunku. Przyszedl z opoznieniem, mowil ze dalej potworny snieg. Nogi mial cale podrapane od zapadania sie w sniegu i podbite oko. Upadl, zjechawszy ze stromego sniegu na brzegu zapory. Ola konczy Norge på langs sprzed dwoch lat, kiedy musial przerwac w Haukeliseter. Przeszedl tez w dwoch porcjach Szwecje w tym samym roku co ja, ale sie nie spotkalismy.







Zejscie w doline bylo dlugie, ale zwienczone noclegiem w chatce. Byl tam juz Francuz z Pirenejow, ktory podszedl na przelecz i zawrocil - szlam po jego sladach na ostatnim odcinku. A potem... Przyszedl Ola. Nie chcial biwakowac w sniegu, stwierdzil ze woli dobre towarzystwo!





Niesamowicie bylo byc w zielonej dolinie z dala od sniegu. Wyszlismy dopiero o 11. Ja mialam przed soba 27 km droga, wiec wiedzialam ze dam rade. Niedaleko wypadalo 300 km, bardzo wymeczone i opoznione. A z jakim widokiem!









W Nesflaten zrobilam zakupy i poszlam dalej. Tunele mialy obejscia stara droga z poczatku XX wieku. Na zdjeciach urwiskami przejezdzaly stare automobile. A teraz moga przejsc piesi i rowerzysci.








Dzien byl piekny, ale pod wieczor zrobilo sie wietrznie, a nastepnego dnia mialo padac. Szuakalm biwaku, a niespdoziewanie znalazlam otwarta stara stodole, a w niej przytulny pokoik. Pozwolilam sobie skorzystac z tego daru losu. Padalo jeszcze nad ranem...





Od rana zas bardzo parno i burzowo, ale przejasnilo sie kolo poludnia. Szlam sobie dalej droga, tylko 20 km do Røldal. Byla sobota i mialam nadzieje, ze w niedziele bedzie nabozenstwo w starym kosciele, ale okazalo sie ze pastor przyjezdza tylko co dwa tygodnie, a akurat mieli duza impreze pielgrzymkowa w poprzednim tygodniu. Kosciol jest wyjatkowy, mozna zwiedzac go co dzien turystycznie za 80 koron. Drewniana budowla pochodzi z XIII wieku, podobnie jak magiczny krucyfiks, ktory sie w wewnatrz znajduje. W renesansie zamalowano wiele sredniowiecznych malowidel, a w okresie reformacji z kolei zamalowano renesansowe. Teraz przywrocono wersje renesansowa. Z krzyzem wiaze sie legenda o o ojcu i synu, rybakach ktorzy wylowili go z jeziora, a on stal sie lekki na wiesc o kosciele w Røldal, bo wlasnie tam chcial sie znalezc. Pielgrzymowano do niego juz w XIV wieku. Jezus na krzyzu mial sie pocic w dniu przesilenia letniego, a chorzy przykladali chustki do figury, po czym okladali nimi swoje chore czesci ciala i zdrowieli - takie w kazdym razie mieli przekonanie.











Bardzo podobala mi sie galeria pastorow!





Oryginalne drzwi byly przez kogos uzywane jako skladany stol, ale zostaly odzyskane. Sa pelne starych rysunkow, dlubanych przez wieki.





Tak kosciol wyglada z zewnatrz. W sredniowieczu nie mial tych wszsytkich dobudowek.




Ostatnio kupuje tylko zolte jedzenie :-)




Rozwazalam dalsza wedrowke, ale poniewaz znalazlam taka znakomita wiate, zostalam na noc.




Kolejny dzien mial byc znow deszczowy, ale deszcz odsuwal sie w czasie. Szlam glowna droga, ale miala ona kilka dlugich obejsc tuneli. Chyba chca powiekszyc zapore i mieszkancom sie to nie podoba.






Pozostalosci po starej drodze przez Haukelifjell.





Ale fajnie bylo isc po odsniezonym!





Wedlug oryginalnego planu mialam przyjsc z gor ponizej, a nie obchodzic je przez Røldal, ale ani przez sekunde nie zalowalam. 





Po poludniu osiagnelam Haukelister, schronisko w ktorym planowalam nocowac. Poszlam do recepcji, a tam sie okazalo, ze Iwona juz zarezerwowala i oplacila mi lozko! Choc jeszcze nie bankrutuje, to bardzo docenilam ten gest, dziekuje! Deszcz zaczal padal zaraz po tym jak rozlozylam swoje rzeczy w pokoju. Wzielam cieply prysznic, zrobilam male pranie. Rozpetala sie prawdziwa ulewa, ale ogladalam ja przez okno. To bylo cudowne! Usmazylam sobie kielbaske z cebulka, popijalam herbate...









Deszcz rano padal nadal. Myslalam, ze przestanie, ale nie chcial. W przydroznym WC predko nalozylam wodoodporne skarpety i lapawice. Ale po poludniu w koncu przestalo padac i popedzilam w kierunku wsi Haukeli, zeby zdazyc przed kolejna nawalnica.





Zdazylam! Znowu zolte zakupy, ale przedtem jeszcze bardzo mile spotkanie. Pod sklepem poznalam Marjit, dziewczyne ktora wlasnie jechala autobusem na festiwal muzyczny, ale zaprosila mnie do swojego pustego domu. Nawet nie zdazylysmy sobie zrobic zdjecia. Bardzo mi bylo milo, ze wzbudzilam zaufanie. Jej ciotka i wujek przyszli sprawdzic co i jak, ale chyba tez nie mieli zastrzezen. Usmazyulam sobie potrawke warzywna z kielbaska i walnelam spac w lozku Marjit. Ale super! A za oknem calo jak z cebra. Marjit jest na zdjeciu po prawej, pozwolila mi umiesic je w internecie. Ktos z jej rodziny hodowal renifery, fajne zdjecie.










Okazalo sie, ze Marjit mieszka przy szlaku pielgrzymkowym do Røldal. Ale byl tylko jeden taki znak... A mnie minelo 400 km!





Po deszczu wyszlo slonce i w calej okazalosci moglam podziwiac krawedz Hardangerviddy. Postanowilam obejsc czesc zachodnia i centralna i dojsc droga do szlaku w Rjukan. We wschodniej Hardangerviddzie nie ma juz sniegu wcale. Zachod dostaje o wiele wiecej opadow i tam snieg topi sie najwolniej - o wiele wolniej niz sie spodziewalam. Ale tez jest go w tym roku wyjatkowo duzo. Powinnam byla zrobic lepszy research... Na mapie snieznej ubywalo go szybko, ale wcale nie az tak.










W dolinie w kazdym razie bylo bardzo przyjemnie i fajnie bylo obejrzec stare farmy. Zabudowania gospodarcze, jakie ocalaly z dawnych czasow miewaja po kilkaset lat.





Byla tez stara farma (nie jestem pewna czy oryginalna), w ktorej mieszkal slynny skrzypek ludowy Targjei Agundsson, zwany Myllarguten (Mleczarz). Grywal dla krolow i stal sie legenda, ale nie zarobil kokosow i zyl z zona w biedzie.






Czerwiec to Pride Month i w Norwegii wszsycy go obchodza, teczowe flagi wisza w miasteczkach i na wsiach, nawet na farmach. Kiedy sie czegos takiego doczekamy w Polsce? Chyba za 500 lat.








Wieczorem zblizylam sie do Rauland, ale nie szlam do centrum. Myslalam o noclegu w przykoscielnym wc, ale bylo zamkniete. Tam keidys tez byl drewniany sredniowieczny kosciol, ale zostal rozebrany na poczatku XIX wieku, a zamiast niego postawiono nowy. Nowy nie jest zly, no ale nowy. Na cmentarzu lezy Augundsson i jego zona, choc zona ma znacznie skromniejszy nagrobek i wcale nie leza obok siebie - znalazlam przypadkiem, a identyfikacje umozliwila mi znajomosc szwedzkiego :-) Szwedzki i norweski sa bardzo podobne, przynjamniej w pismie. Mowionego norweskiego nie rozumiem prawie wcale, ale za to przeczytac to i owo moge.








Myslalam, ze jestem skazana na biwak, a znalazlam fajna wiate z tapczanem!



W calej Europie jest teraz fala upalow, dotarla wreszcie i tutaj. Bywa nawet +23 stopnie! I bezchmurne niebo, kto by pomyslal!






To brzeg Hardangerviddy, ale niestety tu nie ma zadnych szlakow, dopiero w Rjukan. Zajrzalam na chwile do parkowego muzeum, mieli ladny oszklony punkt widokowy.





Z przystani mozna poplynac kilkadziesiat km promem do szlaku, ale tego nie chcialabym robic, dopoki jest wybor, ide pieszo.




Wczorajszy nocleg w szopie... Na mapie byla chatka, jak sie okazalo to pierwsze schronisko DNT z 1873 roku, juz de facto nieczynne, otwierane tylko na specjalne okazje. Dlatego chatkowy klucz nie pasowal do klodki. Ale przynajmniej ta szopa byla otwarta i spalo mi sie tam calkiem dobrze.







Wszystkie duze jeziora ktore mijam to sztuczne zabiorniki. Na poczatku XX wieku trwaly tu wielkie prace inzynieryjne, wszystkie rzeki pospietrzano, powstaly elektrownie, nawet jakas utopijna fabryka azotu do nawozow, o ktora byla wielka bitwa w czasie II wojny swiatowej. Przy okazji zniszczono przyrode. Ponizej jest nieistniejacy juz wodospad. Kiedys byl wielka atrakcja, wlasnie z powodu niego powstalo schronisko. Ale wode tunelami sprowadza sie do elektrowni, a w wodospadzie nie ma juz wody.





Kawalek sciezki sabotazystow, tak sie ona nazywala.




Dzis pokonalam tylko 8,5 km do Rjukan. Mialam w planie wejsc juz na Hardangervidde, ale kiedy zjawilam sie na poczcie z zamiarem odebrania przesylki z nakladkami przeciwslonecznymi okazalo sie, ze jeszcze nie doszla i nastepna dostawa poczty bedzie dopiero jutro. Wiec ten piekny dzien spedzam niestety w miescie. Dzien nero zawsze fajna rzecz, ale mam nadzieje, ze jutro juz odbiore paczke i bede mogla isc dalej! Rjukan jest bardzo ladne, widac ze przemysl dal mieszkancom zysk. Sa tu piekne domy robotnicze i drewniane wille. Sama architektura przemyslowa jest niesamowita. Troche przypomina Sudety.







Kino!


A to biblioteka, w ktorej wlasnie siedze i pisze bloga :-)



Teraz przejde sie po miescie, zrobie zakupy na nastepne dni i znajde sobie jakies miejsce do spania - jeszcze nie wiem co to bedzie :-)

Ola wlasnie dal znac, ze dotarl do asfaltu, ale warunki mial jeszcze gorsze, bo najpierw przyszly ulewy, a potem sie ocieplilo. Woda w najglebszej rzece siegala mu po pachy. Jak tam przeszedl nie wiem, ale twarda z niego sztuka! 

Pozdrawiam i do nastepnego razu!