niedziela, 19 października 2014

Zimowy Beskid Niski i Bieszczady

W ramach tegorocznych ferii zimowych dołączyłam do Krzyśka, Oli, Zbyszka i Jacka – był to tydzień włóczęgi po Beskidzie Niskim i Bieszczadach. W niedzielę 2 lutego po lekkim zamieszaniu komunikacyjnym zjawiłam się w Rymanowie Zdroju. Od razu zostałam obrzucona ciekawymi spojrzeniami, ten i ów zagadnął gdzież to się wybieram z takim plecorem, czasem ktoś stanął na środku drogi w celu gapienia się na pieszą turystkę. Przebyłam park zdrojowy i znalazłam się na znajomym szlaku znakowanym na czerwono. Dwie panie w średnim wieku postanowiły dotrzymać mi towarzystwa aż do polanki z drewnianymi rzeźbami. Potem już miały dość, a ja ruszyłam dalej przez cichy las. Ze szczytu rzuciłam okiem na ośnieżoną panoramę, a następnie znów zagłębiłam się w las.


W gąszczu mignęły mi dwie sarny. Tuż po 16 dotarłam do bazy namiotowej Wisłoczek – tutaj byliśmy umówieni o zmierzchu. Ekipa dotarła z opóźnieniem, już o czołówkach (szli z Iwonicza, przez łąki).

Po powitaniu przystąpiliśmy do czynności obozowych. Za sprawą Zbyszka zapłonęło ognisko, a z ogromnych plecaków wyłoniły się całe pudła rozmaitych prowiantów. Nie zabrakło kiełbasy, kisieli ani zupek w proszku… Z moich skromnych zasobów wydobyłam puree ziemniaczane z domową pietruszką, wzbogacone o dwie parówki.

Uznawszy wiatę za niewystarczająco przestronną, rozbiłam swój namiot w pewnym oddaleniu. Leżąc już w puchowym wdzianku nasłuchiwałam pohukiwania puszczyka. Ocknąwszy się o poranku zauważyłam sporą dawkę szronu w szczytowej partii namiotu, a także kilka igiełek na powierzchni śpiwora. Dzień wstał słoneczny, powiewał też wiatr, więc śpiwór szybko wysechł i odzyskał loft. To doświadczenie nakazało mi w przyszłości stosować raczej większą niż mniejszą wentylację, kosztem napływu chłodnego powietrza.


Po mniej lub bardziej obfitym śniadaniu rzuciliśmy okiem na wodospad (oraz jego potencjał wspinaczkowy), zwinęliśmy manatki i podążyliśmy asfaltem do Puław.



Na skrzyżowaniu odbiliśmy jednak ze szlaku i wiejską drogą maszerowaliśmy aż do pętli, gdzie wystąpiła konieczność przekroczenia rzeki. Z uwagi na wysokie temperatury przeprawa była nieco ryzykowna. Lód zaczął pękać, szczególnie pod niektórymi uczestnikami wycieczki. Jednak szczęśliwie przedostaliśmy się na drugi brzeg Wisłoka.


Przeszliśmy wzdłuż jego brzegu do kolejnego brodu o podobnej skali trudności, podziwiając po drodze zabudowania Wernejówki i skały przełomu Wisłoka. Dalej szliśmy gruntową drogą, biegnącą z grubsza terasą zalewową.


Po przekroczeniu Potoku Surowicznego zdecydowaliśmy się pójść w górę jego biegu do bazy na Polanach Surowicznych. Po drodze widzieliśmy mnóstwo śladów zwierząt, a także tama bobrów. Rozlokowaliśmy się w wiacie, na klatce schodowej oraz w namiocie (ja). Spożyliśmy obiad, a potem siedzieliśmy przy ciepłym ognisku zastanawiając się przez cały wieczór który z wielu widocznych zestawów gwiazd jest małym wozem.



Nocą znów słyszeliśmy sowy (ornitologów-amatorów i entuzjastów wśród nas nie brakowało). Było zimno, ale tym razem obyło się bez szronu. Obudziliśmy się późno, późno też wyszliśmy. A zaszliśmy… niedaleko. Zdążaliśmy w kierunku Moszczańca, trzymając się wiejskich dróg. Świetlisty zimowy krajobraz towarzyszył nam aż do głównej drogi.

 

Asfalt wymęczył nad okrutnie, także z przyjemnością zasiedliśmy pod moszczaniecką wiatą. Zapadła decyzja o wycieczce do sklepu, dwaj przedstawiciele naszej drużyny – Krzysiek i Jacek – pojechali po zakupy autobusem. Trwało to wszystko bardzo długo, więc oczekując zdążyliśmy solidnie zmarznąć. Kiedy się pojawili słońce już zaszło, więc skonsumowaliśmy co cięższe nabytki i ruszyliśmy zielonym szlakiem, trzymaliśmy się jednak głównej drogi. Ściemniało się, więc kiedy napotkaliśmy opuszczone zabudowania dawnej gajówki Moszczanica długo się nie wahaliśmy. Po rozważeniu możliwości rozbiliśmy namioty w stodole. Zbyszek zajął osobny apartament w sąsiednim pomieszczeniu.

 
 

Następnego dnia znów świeciło słońce, więc pomaszerowaliśmy energicznie w kierunku bazy namiotowej w Jasielu. Tam zrobiliśmy krótką przerwę i ruszyliśmy dalej na Kanasiówkę. Fragment granicznego szlaku był jednym z piękniejszych w trakcie tej wyprawy - przestronny las bukowy, śnieg, niebieskie niebo.

 

Z Kanasiówki skręciliśmy na szlak żółty, który doprowadził nas do Wisłoka Górnego.

 

Po odwiedzeniu wiejskiego sklepu i konsultacjach społecznych skierowaliśmy się do stadniny koni w Czystogarbie. Tam przenocowała nas ciekawa bieszczadzka osobistość o imieniu Roman, mieliśmy do dyspozycji piec na drewno i podgrzewaliśmy sobie do mycia wodę ze studni.


Podładowani indoorem rozpoczęliśmy kolejny dzień wędrówki od podejścia na Wahalowski Wierch. Nawigacja nie sprawiła problemu, gdyż leżące w pobliżu szczytu bele siana nie zmieniły swojego położenia od lata – wystarczyło się na nie kierować. Na łące było trochę śniegu, zmienialiśmy się ze Zbyszkiem na prowadzeniu. Tego dnia pogoda była już taka sobie – pochmurna i wietrzna. Z Wahalowskiego Wierchu zeszliśmy do bazy namiotowej Jawornik, bardzo przyzwoicie urządzonej.

 
Dalej poszliśmy trasą początkowo zdającą się być żółtym szlakiem, a potem zwykłą wiejską drogą do Rzepedzi. Po drodze spotkaliśmy cmentarz, ruiny dawnych zabudowań i ślady niedźwiedzia.


W Rzepedzi zrobiliśmy solidne zakupy – sklep był bardzo dobrze zaopatrzony. Po obfitym posiłku przeszliśmy przez wieś i skręciliśmy w kierunku rzeki Osławy. Po drodze były dwa brody, które Jacek i Zbyszek pokonali, zaś ja z Olą i Krzyśkiem przeszliśmy po torach wąskotorówki unikając kąpieli.

 

Niebawem spotkaliśmy się z czerwonym szlakiem i nim podążaliśmy do Duszatyna, gdzie rozbiliśmy się na noc w korytarzyku jednego z domków. Znowu pohukiwały sowy, a oznaczenie gatunku konkurowało w rozmowach z różnorodnością konstrukcji komór w śpiworach (prym wiodły komory kasetonowe :-)).

Kolejny dzień przywitał nas nienajgorszą pogodą, która jednak pogarszała się wraz ze zdobywaną przez nas wysokością. Trzymaliśmy się czerwonego szlaku napotykając znów ślady niedźwiedzia. Przy Jeziorkach Duszatyńskich uzupełniliśmy straty energii, po czym ruszyliśmy zdobywać Chryszczatą.

 
 
Wiatr się wzmógł, zaczął padać deszcz ze śniegiem, a wyżej z drzew sypało kryształkami lodu. Atmosfera mglistego lasu była iście bajkowa.


Pochwalę się, że śmignęłam pod górę, nadrabiając nikczemny wzrost częstotliwością – czułam się jak Therese Johaug na Alpe Cermis. Nie mogę się też powstrzymać żeby się nie pochwalić też tym, że z nas wszystkich miałam najlżejszy plecak – 13,5 kg bazowo, 15,7 z jedzeniem i piciem na starcie, co się mniej więcej utrzymywało na całej trasie. Wymagało to oczywiście drobnych wyrzeczeń.

Postój na szczycie Chryszczatej nie był długi – nie pozwalały na to warunki. Popędziliśmy wzdłuż grzbietu aż do miejsca, w którym w lewo odbijała ścieżka do bazy namiotowej Rabe. Pamiętałam drogę, więc sprawnie zeszliśmy na dół, ale okazało się, że przedwcześnie się cieszyłam, wyobrażając sobie ogień, jaki miał zapłonąć w piecu. Chata już nie istniała, na jej miejscu leżał jedynie materiał na budowę nowej chaty. Została rozebrana i jak się później dowiedzieliśmy nie jest pewne kiedy nowa będzie gotowa, gdyż nie ma na nią wystarczających funduszy.

Po naradzie zdecydowaliśmy się podejść na Przełęcz Żebrak, a stamtąd do pobliskiego baraku służącemu drwalom. Dotarliśmy jeszcze przed zmrokiem. Wiatr się uspokoił, ale zaczął padać deszcz, więc zaszyliśmy się w nadgryzionej zębem czasu chatynce. Dostało mi się uprzywilejowane miejsce na chybotliwej ławce i, przyznam szczerze, znakomicie mi się tam spało. Nocą słychać było tylko bębnienie deszczu o dach. Ani sowy, ani komory kasetonowe nie dały znaku życia :-)

 

Rano deszcz nie ustawał… W smętnych nastrojach nadzialiśmy goretexy i podreptaliśmy w dół, do Woli Michowej by dalej dojść do Balnicy. Wieś była opustoszała, sklep zamknięty, pogoda fatalna… Zapadła decyzja o łapaniu okazji i tym sposobem już w południe znaleźliśmy się w Cisnej, w Bacówce pod Honem. Zajęliśmy się jedzeniem, praniem ubrań i ogólnym leniuchowaniem. Towarzystwo zjadło po dwa obiady, ja niestety nie podołałam temu zadaniu i poprzestałam na tradycyjnym schaboszczaku. Był to dla mnie ostatni dzień wyprawy. Na zakończenie wieczoru rozegrałam z Jackiem kilka partyjek gry w „państwa, miasta i marki outdoorowe” (wygrałam) ;-D


Powstał też naturalnie film z wycieczki:

http://youtu.be/ErmfUj5lxHM


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz