sobota, 9 września 2017

USA: Lake George i Cooperstown - śladami Ostatniego Mohikanina i Pogromcy Zwierząt (New York)

Witajcie! Właśnie wróciłam do Polski i biorę się za odrabianie zaległości. Opowiem Wam o tym, co opisałam w poście o przygotowaniach do przejścia Appalachian Trail, czyli o moich inspiracjach powieściami indiańskimi Jamesa Fenimore'a Coopera. Zanim jednak do tego przejdę wrócę na chwilę wspomnieniami do wydarzenia, które było sławne na cały świat, a które miałam okazję obserwować - zaćmienia słońca 21 sierpnia.
 
Zaćmienie całkowite można było oglądać dalej na południe, a ja znajdowałam się w Vermont, w moim ulubionym hostelu w Rutland. Zarówno dzień poprzedni jak i następny były pochmurne, ten najważniejszy okazał się piękny i słoneczny, mogliśmy więc wszyscy tymczasowi i stali mieszkańcy, w pełni się nacieszyć tym niezwykłym zjawiskiem. Miałam w tym swój udział - mieliśmy tylko jedne okulary, które dostałam od starszej pani w bibliotece. Cały spektakl trwał około trzech godzin, księżyc zasłonił słońce w połowie, a w kulminacyjnym momencie, pomimo bezchmurnego nieba, zrobiło się trochę ciemno, tak jakby chmura przesłoniła słońce. Wszyscy się tym bardzo ekscytowaliśmy i obserwowaliśmy jak słońce znika po kawałku z rozdziawionymi ustami :-). Ktoś zrobił przyrząd do obserwacji z pudełka po płatkach - światło wpadało przez dziurkę w pudełku i na dnie pojawiał się obraz zaćmionego słońca.
 
 
 
 
 
 
 
 
Byłam ze wszystkich najbardziej wytrwała i wpatrywałam się w słońce dopóki nie zniknął ostatni kawałek księżycowego cienia.
 
 
Lake George i Fort William Henry z "Ostatniego Mohikanina"
 
Nazajutrz przygotowałam autostopowy karton z nazwą mojej docelowej miejscowości i wybrałam się na jednodniową wycieczkę do Lake George, nad jezioro o tej samej nazwie. Udało mi się fenomenalnie, bo zatrzymał się mężczyzna który jechał do Lake George do pracy i wracał do Rutland po południu, a jako że pracował w firmie oferującej rejsy wycieczkowe po jeziorze zaprosił mnie na taki rejs :-)
 
Na południowym brzegu jeziora w 1755 wybudowano fort, który po wielkiej bitwie z Francuzami został spalony. Bitwa ta jest opisana w "Ostatnim Mohikaninie", jak również pokazana na filmie. Rzeczywistość jak zwykle trochę się różni od romantycznych przedstawień - kobiety i dzieci przed prawdziwą bitwą uciekły z fortu nad pobliskie jezioro, gdzie po bitwie dopadli je Indianie walczący po stronie Francji rozwścieczeni tym, że Anglikom, którzy zostali pokonani pozwolono odejść. Na pamiątkę masowego skalpowania jeziorko nazwano Bloody Pond - krwawy staw. To miejsce obejrzałam jako pierwsze, mój kierowca specjalnie mi je pokazał. 

 
 
 

 
 
Potem pojechaliśmy do centrum Lake George. Była to typowa miejscowość wakacyjna, miała port i piaszczystą plażę, sklepy z pamiątkami i lodziarnie.
 
 
 
   
Niebo było zachmurzone, a prognozy straszyły popołudniową ulewą, więc czym prędzej wskoczyłam na statek, zachwycona możliwością przepłynięcia się nim za darmo :-)
 
 
 
  
 
Statek opłynął całą zatokę, a kapitan opowiadał o tym, co widzieliśmy: willach bogaczy, wysepkach, ale jakoś mało o górach Adirondacks, które majaczyły na zamglonym horyzoncie i mało o Indianach.
 
 
 
 
 
 
 
 
Widok na jezioro, góry i wyspy podobał mi się najbardziej, wyobrażałam sobie tubylcze canoe, które jeszcze 300 lat temu pływały po jeziorze. Już prawe widziałam dym unoszący się z wigwamów...
 
 
 

Płynąc z powrotem do portu mieliśmy widok na główną atrakcję, czyli fort William Henry. Jako że prawdziwy fort został spalony ten który stoi obecnie został odbudowany. Budowa w XVIII wieku zajęła 40 dni, w XX 5 lat.
 
 
Do fortu przejdziemy za chwilę, teraz jeszcze portret mojego statku!
 
 
 
W miasteczku był także stary dworzec i wycieczkowe autobusy, a piaszczysta plaża zachęcała do tego, żeby wyłożyć się na chwilę na piasku. Tak też zrobiłam, weszłam do wody, ale była dosyć chłodna.
 
  
 
 
 
 
 
A teraz fort - budowniczy wzorowali się na oryginalnych planach, które są przechowywane w Londynie, więc wygląda tak samo jak w XVIII wieku (minus sklep z pamiątkami).
 
 
 
 
Na szerokim dziedzińcu był warzywny ogródek.
 

 
 
 
W pomieszczeniach fortu znajdowało się dość ciekawe muzeum, były fajne modele i oryginalne canoe wydobyte z dna jeziora.
 
 
 
 
O 14 odbył się pokaz pirotechniczny, Indianin z plemienia Seneca i dziewczyna w czerwonym mundurze opowiadali o używanej dawniej broni, a potem dziewczyna wystrzeliła zarówno z muszkietu, jak i z armaty.
 
 
 
 
 

 Dla mnie najciekawsze były zbiory indiańskiego rękodzieła, było sporo pamiątek z okresu formowania się Ligi Pięciu Narodów - związku plemion irokeskich.

 
  
 
 
 
 
 
  
 
Przy wyjściu natknęłam się znów na znajomego Senecę i zagadnęłam go o skalpy, które miał u pasa. Twierdził, że są autentyczne, znalezione w starych angielskich meblach, ale myślę, że należy tę informację traktować z przymrużeniem oka. Nauczył mnie paru słów w swoim języku i dał na pamiątkę sznur niebieskich korali.
 
 
 
Wyszedłszy z muzeum natknęłam się na mojego znajomego Howarda, który skończył pracę wcześniej i właśnie mnie szukał. Wróciliśmy do Rutland akurat przed nadejściem straszliwej ulewy.
 
 
 
Życie towarzyskie w hostelu jak zwykle kwitło, ktoś miał urodziny, a następnego dnia zupełnie się tego nie spodziewając spotkałam znów Mateusza. Jak pamiętacie Mateusz zaczął swoją wędrówkę Appalachian Trail w dniu w którym ja zakończyłam przejście. Humor dopisuje, skarpetki linieją, wszystko prawidłowo :-)
 
 
 
 
Po kilku dniach spędzonych w Yellow Deli czułam już, że powinnam się ruszyć gdzieś dalej. Miałam w planie eksplorację pasma górskiego Adirondacks, ale przedtem chciałam zaliczyć jeszcze jedną atrakcję: Lśniące Zwierciadło z kolejnej powieści Coopera "Pogromca Zwierząt". Zawsze marzyłam o tym żeby ujrzeć to jezioro na własne oczy!
 
 
 
Cooperstown i Lśniące Zwierciadło z "Pogromcy Zwierząt"
 
Prawdziwa nazwa Lśniącego Zwierciadła to Lake Otsego i jest ona indiańskiego pochodzenia. Na południowym brzegu jeziora, w miejscu gdzie wypływa rzeka Susquehanna, ojciec Jamesa Fenimore'a założył miasto Cooperstown. Jeśli zajrzycie do mojej relacji z Pennsylvanii i Duncannon przeczytacie, że kiedy dotarłam nad szeroką tam Susquehannę zapowiedziałam, że jeszcze zobaczycie jej źródła. Źródłem jest właśnie Otsego.
 
Cooperstown znajduje się w środku pasma niezbyt wysokich wzgórz, z dala od większych miast, więc dojazd był skomplikowany, dlatego też postanowiłam, że tym razem skorzystam z transportu publicznego i pojechałam pociągiem do Schenectady, gdzie przesiadłam się na autobus do Oneonta. Tam już wróciłam do autostopowania i szybko złapałam okazję do Cooperstown. Cała podróż zajęła mi jednak 6 godzin, a po południu miałam już w planie ruszyć dalej, więc musiałam się streszczać ze zwiedzaniem.
 
 
 
 
 
 
Cooperstown to bogate, zadbane miasteczko, pełne turystów. Okazało się, że jego główną atrakcją jest galeria sław baseballu, która mnie zupełnie nie interesowała. Udałam się do biblioteki, próbując zorientować się gdzie szukać pamiątek po Cooperze, ale niewiele potrafili mi tam objaśnić, ruszyłam więc eksplorować miasteczko na własną rękę.
 
 
 
 
 
Doszłam do mostu, z którego zobaczyłam miejsce, gdzie Susquehanna wypływa z jeziora. W książce jest ono opisane jako uroczy zakątek, w którym pod zwisającymi nad wodą gałęziami bujnych drzew przemyka się statek, na który zaraz napadają Indianie. Teraz są tam prywatne parcele, na które nie ma wstępu.
 
 
 
 
W mieście było kilka starych budynków, ten był bardzo charakterystyczny, a mieszkała w nim siostra Jamesa Fenimore'a.
 
 
 
Udałam się też na najstarszy cmentarz w mieście, gdzie znadują się groby całej rodziny Cooperów, Williama, czyli ojca i założyciela miasta, Jamesa Fenimore'a i jego żony Susan Augusty.
 
 
 
  
 
Cmentarz był przy kościele oraz kaplicy, które miały w oknach bardzo ładne witraże. Do kościoła prowadziła piękna aleja jabłoni.
 
 
 
 
 
 
 
 
Następnie skierowałam się nad jezioro. Było dokładnie takie jak je Cooper opisał w "Pogromcy Zwierząt". Miało owalny kształt, było otoczone lesistymi, niewysokimi górami, a zachodni brzeg był bardziej płaski. Chmury na niebie sprawiły, że Zwierciadło nie było tak Lśniące jak powinno, jednak mogłam sobie wyobrazić jak wspaniale lśni w pogodne, czerwcowe poranki. W pobliżu brzegu znajdowała się Council Rock, Skała Narad, będąca dawniej częstym miejscem spotkań Indian. To tutaj mieli umówione spotkanie Pogromca Zwierząt, zwany później Sokolim Okiem i Wielki Wąż, Chingachgook.
 
 
 
 
  
 
Przy wypływie Susquehanny znajdował się niewielki park z kilkoma ławkami. Zjadłam tam lunch i ruszyłam dalej przez miasto.
 
 
 
 
 
Minęłam "Pole golfowe Skórzanej Pończochy" - Skórzana Pończocha to kolejne z imion Pogromcy.
 
 
 
Później po lewej pojawiło się muzeum wsi nowojorskiej, a po prawej muzeum sztuki, w którym spojrzano na mnie jak na UFO (miałam ze sobą cały swój plecak, a na nogach dziurawe buty), więc uznałam, że nic tu po mnie. W sąsiedniej bibliotece naukowej byli dużo milsi i opowiedzieli mi trochę o historii miasta. Okazało się, że obok cmentarza był jeszcze pomnik Coopera, a także dom Williama w pobliżu, ale nie miałam już czasu wracać.
 
 
 
Na tym zakończyłam wycieczkę literaturoznawczą. Gdybym miała więcej czasu pojechałabym jeszcze nad Jezioro Ontario i rzekę Oswego, która do niego wpada - są one miejscem akcji "Tropiciela Śladów", trzeciej książki z serii Pięcioksiągu przygód Sokolego Oka. Czasu jednak miałam akurat tyle, żeby przejść jeszcze jeden szlak pieszy i tym się właśnie zajęłam w następnych dniach, ale o tym w następnym wpisie.

8 komentarzy:

  1. Aż szkoda, że już jesteś w Polsce i skończą się wpisy ze szlaku (a do następnego razu! ;)
    mam wielką nadzieję,że kiedyś swoje pisanie wydasz jako książkę (koniecznie z wszystkimi wyprawami, nie tylko dużym!)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Będzie jeszcze jedna relacja z amerykańskiego szlaku, a potem podsumowania, na które wiele osób czeka. W międzyczasie będzie cała seria filmów na youtubie, w tym kilka takich, w których się wypowiadam :-) Już tyle osób wyraziło nadzieję przeczytania mojej książki, że chyba powstanie :-)

      Usuń
    2. To świetna wiadomość!
      Bardzo się fajnie czyta to Twoje pisanie tutaj. Dobra relacja na Kolosach - ostrzę sobie zęby na książkę zatem, choć wiem, że to pewnie trochę potrwa.

      Ja co prawda nie jestem zwolennikiem opcji, że każdy włóczykij ;) powinien brać się za pisanie, ale Twoje relacje są warte tego, by były wydane na papierze. Trzymam kciuki!

      Usuń
    3. Dziękuję! Z pewnością trochę to potrwa, ale takie słowa to dla mnie motywacja :-)

      Tymczasem zapraszam na prelekcje, za które także postanowiłam się w tym roku wziąć (22-24 września będę na Konwencie Survivalu, a potem jeszcze na kilku innych festiwalach/spotkaniach, zrobię tu sobie chyba osobną stronę). Coś się też ukaże w prasie :-)

      Usuń
  2. No po takiej relacji nie pozostaje mi nic innego jak przeczytać cały Pięcioksiąg:-) No i kibicuję Mateuszowi żeby kolejne - tym razem męskie - polskie przejście AT się udało! Od Rutland to będzie już bułka z masłem;-)

    Paweł

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pięcioksiąg to XIX-wieczna romantyczna powieść, trzeba ją brać z dystansem, a wtedy z lektury można czerpać wielką przyjemność, szczególnie w długie zimowe wieczory :-)

      Ja także trzymam kciuki za Mateusza!

      Usuń
  3. jabłonie na cmentarzu? To chyba a propos Raju!No i konie na witrażach. To może być tylko USA G.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też zdziwiły mnie jabłonie, ale rzeczywiście, to może być nawiązanie do raju.

      Usuń