Poranek na biwaku pod skałą był równie piękny co wieczór. Nadeszły chmury, wiał wiatr, ale w skałach było zacisznie. Spakowałam się i kiedy zaczęło się robić jasno rozpaliłam ogień w kuchence i zabrałam za śniadanie - chleb z serem, kawę i wafelek do kawy. Jedzenie w Jordanii najwyraźniej nie było zbyt kaloryczne, bo zaczynałam być głodna. Żałowałam, że nie zabrałam słoika na masło. Myślałam, że będzie trudno je kupić, bo wszyscy jedzą oliwę, ale jednak widziałam je w paru sklepach.
Zaczęłam dzień od tego, że machnęłam ręką na ślad i zaczęłam schodzić w dolinę tak jak biegła jakaś ścieżka. Dało się iść, ale chyba był to błąd, bo nadłożyłam drogi. Na sam koniec było całkiem przygodowo - trzeba było zejść na dno kanionu, a wydawało się, że schodzą do niego same strome ściany i chyba trzeba byłoby się spuścić na linie. Tym razem pilnowałam śladu. Gubił się trochę, bo zbocza zasłaniały sygnały satelity, ale idąc na oko trafiałam na właściwą drogę. Chyba grało tu rolę duże doświadczenie - jak się już widziało setki takich szlaków wytyczonych w teorii to można wejść w umysł wytyczającego i zgadnąć jak szlak prowadzi. Zwykle tak zgaduję na zasadzie "pewnie tędy" i zwykle się sprawdza. Znalazłam przesmyk i stromą ścieżkę, po paru minutach stanęłam nad nie. Kanion zwężał się, to było jedno z tych miejsc zagrożonych powodziami. Widać było mokre błoto po ostatnich deszczach.
Wyszłam stamtąd prosto na jakieś obozowisko, ale nikogo nie było w domu. Ścieżka, pole i nagle asfalt - teraz musiałam pójść drogą do sklepu, choć szlak prowadził równolegle wertepami, bez sensu. Słońce świeciło jaskrawo, śmieci błyszczały w słońcu. Wszędzie było pełno potarganych folii i starych butelek. Jordańczykom to najwyraźniej nie przeszkadza, wyrzucają śmieci za siebie bez zastanowienia. Bulwersuje to tylko turystów. Miasteczko było dość ludne, wszyscy się na mnie gapili, chłopcy zaczepiali, a kobiety ciekawie zerkały spod chust. Udawałam pewniejszą siebie niż jestem - to zawsze działa. Kupiłam wiązkę bananów i cytrynę, potem poszłam do wielobranżowego po gotowy hummus (pyszny) i konserwy. Tam też zapytałam gdzie jest piekarnia - w telefonie przetłumaczyłam słowo "piekarnia" i spytałam "right or left". Left. Był to malutki zakład, produkujący dwa rodzaje chleba (dostał mi się pełnoziarnisty) i szafranowe bułeczki z pastą daktylową. Bułeczki też oczywiście wzięłam. Wiało bardzo, do tego nie chciałam być na widoku, więc żeby się schować stanęłam za ścianą banku. Była tam kamera i bankomat. Zjadłam banany i popiłam jogurtem.
Kiedy opuszczałam miasto zaczęło padać. Musiałam ubrać kurtkę i spodnie przeciwdeszczowe. To mnie momentalnie wpędziło w zły nastrój. Wicher urywał głowę, wlokłam się z ciężkim plecakiem. Deszcz przeszedł szybko, został tylko wiatr. Pięłam się pod górę, mijając hałdy śmieci - może to było wysypisko. Ciekawe czemu tamtędy poprowadzili szlak. Ale już tej brzydoty miało być niewiele - spod autostrady zobaczyłam przepiękny kanion, kończący się gdzieś daleko na skraju jordańsko-izraelskiego rowu tektonicznego, a na jego skraju antyczne miasteczko - Danę.
Przed Daną nabrałam wody ze źródła. Wyglądała na czystą, wody ze źródeł normalnie nie filtruję, ale tym razem trzeba było - następnego ranka dopadły mnie po niej problemy żołądkowe, na szczęście szybko zażegnane przez aktywowany węgiel.
W sezonie Danę odwiedzają dość licznie turyści, nawet teraz, na początku lutego widziałam parę osób wysiadających z wynajętych samochodów z plecakami. Ta mała miejscowość składa się głównie z arabskich ruin, część jest podniesiona z gruzów. Odcinek Jordan Trail od Dany do Petry stał się popularny, bo ktoś go wpisał na jakąś listę najlepszych szlaków National Geographic. Z tego powodu była nadzieja, że szlak będzie miał lepszą nawierzchnię, może nawet ścieżkę i jakieś oznakowanie.
Już sam krajobraz robił wrażenie, dolina ciągnęła się, ograniczona z obu stron stromymi ścianami z kolorowego piaskowca. Był tam rezerwat przyrody, nie było domów przez wiele kilometrów, spotkałam tylko paru pasterzy, bardzo miłych, przyzwyczajonych do turystów. Fajnie! Nawet psy były niegroźne, nie zwracały na mnie uwagi. Co za idealne miejsce!
Zerodowane piaskowce wyglądały też fascynująco z bliska. Były tam i jaskinie - w innych okolicznościach na pewno chciałabym się w takiej jaskini przespać, rzecz jednak w tym, że wszystkie były już zajęte przez pasterzy. Jak w dawnych wiekach prowadząc stada nocowali w nich a w każdym razie chronili się przed wiatrem i deszczem. Wiele miało dodatkowo wybudowane murki i gładką podłogę. Dokładnie takie były jaskinie w paleolicie, ludzie często nie zapuszczali się w głąb, ale mieszkali u wejścia do jaskiń, dobudowując dachy i przedsionki. Niesamowite było to, że tutaj ludzie wciąż tak żyli, świadomie wybierali że takie życie jest najlepsze.
Słońce zaszło i jak to bywa bliżej zwrotników, szybko zaczęło się robić ciemno. Musiałam szybko znaleźć biwak, ale wybór był duży i mogłam wybrzydzać. Było dużo płaskich miejsc i śladów po ogniskach. Jednak nie chciałam biwakować przy głównym trakcie. Odczekałam aż szlak odbił na chwilę na dziką ścieżkę i tam znalazłam idealnie płaski piaszczysty spłachetek. W pobliżu wypływał z ziemi strumyk i szemrał rozkosznie - nie było go w aplikacji, widocznie pojawiał się tylko po deszczu.
Nikogo nie było w pobliżu, byłam doskonale osłonięta. Krąg ogniskowy już czekał a także masa opału - w dolinie strumieni zawsze są naniesione przez powodzie gałęzie i nawet kłęby trawy pozaczepianej na gałęziach krzewów. Dziwiłam się jak wysoko wisiały - tak wysoka woda tam była podczas powodzi. Nazbierałam opału, rozbiłam namiot i rozpaliłam wspaniałe, ciepłe ognisko. Myślami odbiegłam w epokę kamienia i rozmyślałam o licznych homo erectusach, którzy najpewniej gdzieś tamtędy szli podczas wędrówki z Afryki - to właśnie przez tereny nad rowem tektonicznym, kiedyś zalanym wodami oceanu, a później jeziora, które łączyło Morze Martwe i Jezioro Galilejskie w jeden zbiornik, przeszli pierwsi ludzie, którzy wyszli z Afryki. Czy ten pierwszy homo erectus rozbił się gdzieś tutaj? Tak jak ja siedział przy ognisku?
Rano musiałam opanować wspomniane problemy żołądkowe, ale nie było to nic wielkiego. I tak z przyjemnością siedziałam przy kawie, którą przygotowałam na ogniu. Wyszłam i dopiero po 50 minutach natknęłam się na pierwszy beduiński obóz - to znaczyło, że idealnie wybrałam biwak. Później było ich coraz więcej, szczególnie w wiosce Feynan, gdzie był też drogi pensjonat. Mogłam pójść sprawdzić czy uda mi się tam nabrać wody, ale w aplikacji ostrzegano, że nie sprzedają tam wody chyba że się kupuje ich własne wielorazowe butelki za 7 JOD sztuka (litr wody za 42 PLN), więc jakoś nie miałam ochoty.
Na mapie miałam zaznaczone ruiny i bez problemu zauważyłam je w terenie, jednak nie miałam żadnej wiedzy co do datowania tych ruin. Tablica informacyjna została dawno zniszczona. Wzięłam te ruiny za arabskie, jednak najprawdopodobniej były rzymskie. W pobliżu znajdują się też pozostałości po ośrodkach wytopu miedzi (znajdują się tam najbogatsze złoża miedzi w całym lewancie). Gdzieś też są i starsze ruiny, być może z okresu biblijnego królestwa Edomu.
Byłam teraz bardzo nisko, na skraju wspomnianego rowu tektonicznego, oddzielającego arabską płytę tektoniczną od afrykańskiej. Jak okiem sięgnąć, była równina. Koryta rzek wydawały się duże, być morze z rzadka płynie nimi jeszcze woda i spływa w kierunku Morza Martwego.
Każda z poprzecznych dolin ma takie strumyki i małe źródełka, jak to nad którym biwakowałam. Wszystkie są zagospodarowane, woda płynie rurami. Ale często się zdarza, że takie rury mają pęknięcia i nieszczelności - miałam szczęście, z jednej lało się tak, że kubkiem mogłam nabrać wodę (6 litrów do następnego dnia.
Chwilowo było płasko, ale nadal kamieniście. Ścieżka była ledwo widoczna, ale jednak widoczna, widać było ślady butów na piasku, a do tego pojawiło się oznakowanie w postaci bardzo rzadko rozmieszczonych wielkich kamiennych kopców. Kamienie były w nich spokojne cementem. Szlak powoli i łagodnie piął się w górę.
Znalazłam starą płachtę beduińskiego namiotu. Pokrycie namiotów jest robione przez kobiety z sierści wielbłądów i chyba też kóz (choć ja żadnych kóz na szlaku nie widziałam, tylko owce). Materiały były pięknie tkane, podobno w taki sposób, że były wodoodporne. Dziś już często używa się dodatkowo plastiku, ale pokrycia są nadal wełniane.
Kiedy podejście stało się bardziej strome 6 litrów wody na plecach zaczęło mi ciążyć. Nie wspominając o dywanach. Widok był piękny, więc zrobiłam sobie przerwę. Chrupałam orzechy, żułam daktyle i patrzyłam na ten prehistoryczny, fascynujący krajobraz. Tak się zapatrzyłam, że się bardzo zdziwiłam widząc poruszające się wśród skał ludzkie postacie - to byli Stephanie i Leigh! Spali w Danie i już mnie dogonili. Prawie nie mieli wody, celowo się odwadniając, żeby jej nie nosić (ja mam odwrotną strategię...), Stephanie miała tylko 1,5 litra, a do jedzenia tylko chleb. Ucieszyliśmy się bardzo ze spotkania, puściłam ich potem przodem, ale szłam teraz szybciej. Mieliśmy przed sobą upiornie strome podejście, najpierw grzbietem na przełączkę, a potem głębokim kanionem.
Moi znajomi używali FarOut do nawigacji, mieli więc zdjęcia miejsc biwakowych. Dopadłszy pierwszego zdecydowali się rozbić od razu. Wybrali ładne miejsce, osłonięte przez duże drzewo. Ja poszłam jeszcze pół kilometra, ale żałowałam. Powinnam była rozbić się z nimi, ale chciałam wykorzystać dzień do końca, a oni i tak bardzo wcześnie wstają. Mój biwak nie był osłonięty i nie dalo się też wbić śledzi, musiałam je przymocować kamieniami.
Wiatr był coraz silniejszy, o 4 nad ranem wyrwał śledzie po raz pierwszy, o 5 po raz drugi, a potem był już czas wstawać. O 6:30 minęli mnie Stephanie i Leigh z czołówkami. Wstają najczęściej o 4, Leigh budzi się z natury zawsze o 3. Ja bym nie chciała chodzić w takim terenie z czołówką, ale najwyraźniej da się. Dzień wstał piękny, za przełęczą już tak nie wiało i widoki były cudownie górskie.
Nie było żywego ducha, przynajmniej jeśli chodzi o pasterzy. Zszedłszy w dolinę, nad piękny strumyk, zauważyłam ludzi na biwaku. Byli tam, gdzie nie doszłam poprzedniego dnia, dopiero się pakowali. Odcinek nad strumykiem był przepiękny. Strumyk pojawiał się i parę kilometrów dalej znikał. Pasterze prowadzali do niego trzodę, więc nie mógł być czysty, ale woda nie była mętna i nie było w niej glonów. Zrobiłam filtrowi backflushing i napełniłam butelki, tym razem tylko 4.
Trzech Anglików szybko mnie dogoniło, ale potem zgubili drogę i tak mijaliśmy się przez cały dzień. Byli bardzo mili, wyraźnie zachwyceni trekkingiem, robili mnóstwo zdjęć i zatrzymywali się na każdym punkcie widokowym.
Na jordańskich skałach jest mnóstwo wyrytych napisów, jedne mają tysiące lat, a inne są nowe, co można oczywiście poznać po piśmie, ale ja się tak nie znam, żeby rozróżnić.
Na górskim grzbiecie byłoby wspaniale, gdyby nie potworny wiatr i deszcz, który zaczął kropić. Zapowiadano trzy dni ulew, śnieżyc i wichru - chciałam za wszelką cenę dotrzeć do Petry zanim to się zacznie i zaszyć się w hostelu. Już tego dnia miało padać i widać było deszcz nad Izraelem (zwanym ze zrozumiałych względów przez Jordańczyków Palestyną), ale jakoś tak się działo, że do nas docierał głównie pył pustyni, unoszony przez wiatr.
Widoki były przecudne. Nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek widziała podobne. Tego jednego dnia zobaczyłam więcej wspaniałych formacji skalnych niż przez miesiąc wędrówki CDT w Nowym Meksyku. Oczywiście wiem, że mam wiele do nadrobienia, ale to było po prostu przepiękne.
W powietrzu było coraz więcej pyłu. Wpadał do ust i do oczu, to było bardzo nieprzyjemne. W skałach natknęłam się na ciekawy budynek z wykutymi w skale schodami i niszą mieszkalną - czy to już były przedmieścia dawnej Petry? Chyba nie, tego typu budynki budowano też wcześniej, w średniowieczu.
Aplikacja sugerowała, że jeśli ktoś się boi stromej wspinaczki polecane jest obejście ostatniego odcinka przed Małą Petrą asfaltem. Steph i Leigh poszli szlakiem, ale oni zajmują się też wspinaczką skałkową i jest ich dwoje. Dowiedziałam się potem, że dobrze zrobiłam - jest tam pięciometrowy uskok skalny, gdzie zwłaszcza niskie osoby nie dają radę wejść z plecakiem, rozpierając się nogami. Leigh przeniósł plecak Steph, prawdopodobnie można też próbować wciągnąć go na linie (ale ja nie miałam liny).
Rozważałam co robić dalej - nie chciałam zwiedzać Petry w śnieżycy, mogli ją zreszta zamknąć ze względu na ryzyko powodzi - były już wypadki śmiertelne. Teraz przede wszsytkim musiałam znaleźć nocleg - słońce miało niedługo zajść. W Małej Petrze nic nie ma, ani sklepu, ani tanich noclegów. Był kemping, który kosztował 366 PLN! W pobliskim miasteczku Wadi Musa (co się tłumaczy jako Dolina Mojżesza, bo i tu Mojżesz wędrował ze swoim ludem) hostel kosztował tylko standardowe 10 JOD. Postanowiłam więc pojechać do miasteczka i odcinek między Małą Petrą a Wadi Musa przejść jako jednodniówkę zostawiając rzeczy w hostelu - jak pogoda się poprawi. Coś mi mówiło, że to najlepsze rozwiązanie. Chwilę stałam, ale udało mi się złapać stopa do wsi przed Wadi Musa, skąd miałam jeszcze 2 km, ale mogłam je przejść pieszo. Po drodze ktoś się zatrzymał sam z siebie, ale okazało się, że chciał 2 JOD. Wolałam je wydać na owoce. Trochę się zamotałam w miasteczku, ale znalazłam hostel (Cabin Hostel) polecany przez Darka z kanału Wibracje życia. Lokalizacja była świetna - blisko głównego wejścia do ruin Petry. Zameldowałam się i prędko wyskoczyłam do sklepu. Wiatr szalał. Wróciwszy do hostelu rzuciłam rzeczy do swojego boksu - łóżka były w oddzielnych boksach, które można było zamknąć żaluzją i praktycznie mieć swój własny pokoik. To było naprawdę fajne. W salonie ktoś do mnie pomachał - okazało się, że towarzystwo było z Polski i zostałam rozpoznana :-) Miałam więc świetną kompanię. Spędziliśmy razem wieczór i umówiliśmy się na dzień następny na rekonesans Petry, pomimo pogody. Kupiłam sobie hostelową kolację za 5 JOD - zjadłam podwójną porcję, taka byłam głodna.
Petra z pewnością jest najwspanialszą rzeczą, którą można zobaczyć w Jordanii. Szlak jest tak poprowadzony, że odwiedza najważniejsze miejsca, ale na eksplorację ruin można byłoby poświęcić tydzień (jednak najdłuższy bilet obejmuje 3 dni zwiedzania). Miejsce jest bardzo turystyczne, więc w sezonie są tam potworne tłumy. Ostatecznie więc dobrze się złożyło, że pogoda była fatalna - ludzi było bardzo mało. Jednak nie było deszczu, rano przestało padać i tylko było dotkliwie zimno - cały dzień chodziłam w getrach z powerstrechu i puchowej kurtce.
Chęć zobaczenia Petry była też powodem mojej podróży do Jordanii - w grudniu obejrzałam znakomity film o upadku stolicy Państwa Nabatejczyków i zapragnęłam ją zobaczyć na własne oczy. Jeśli mogłam to zobaczyć jednocześnie wędrując - już lepiej być nie mogło.
Państwa, królestwa czy terytoria plemienne zmieniały się w ciągu wieków wiele razy. Nazwy plemion pojawiają się na kartach historii i znikają. Dziś nawet nie wiadomo jakiego część z nich była pochodzenia ani jak daleko sięgały ich granice. O Państwie Nabatejczyków też nie wiadomo wszystkiego. Wiadomo, że w dobie swojego rozkwitu obejmowało południowy Lewant i północną Arabię, a jego stolicą była właśnie Petra. Pierwsze niepewne wzmianki o Nabatejczykach pochodzą z VIII-VII w. p.n.e. - wspominają o nich jako o ludzie podległym pisma asyryjskie. Później pisano o nich jako o rozbójnikach i piratach, a już w około 1000 r. p.n.e. wiadomo, że prowadzili karawany.
Rozkwit Państwa Nabatejczyków przypada na okres od III w. p.n.e. do I w. n.e. Petra była ludnym, doskonale strzeżonym miastem, na skrzyżowaniu szlaków handlowych. Położona w głębokiej dolinie, była pilnowana przez strażników wypatrujących wrogów z okolicznych gór. Bramy miasta znajdowały się w wąskich kanionach - trudno było się przez nie przecisnąć. Mieszkańcy byli ogromnie bogaci - od towarów, przewożonych przez Petrę pobierano 25% podatki. Karawany wielbłądów przewoziły najróżniejsze egzotyczne towary, przede wszystkim kadzidło i mirrę, wonności w starożytności bardzo cenione i powszechnie używane, nie tylko w świątyniach, gdzie kadzidlany dym odkrywał rolę w rytuałach, a mirrą balsamowano zwłoki. Przewożono jedwab, drogie kamienie, barwniki, kosmetyki, tkaniny, dywany i perfumy. Nabatejczycy rządzili handlem w regionie, Petry nie można było ominąć.
Ludności przybywało, potrzebna była woda. Miasto istniało tak naprawdę dzięki licznym zbiornikom wodnym, studniom i akweduktom, które gromadziły i rozprowadzały wodę z zimowych ulew. Dzięki nim istniało tam też rolnictwo, mieszkańcy mieli sady owocowe. Budowali też studnie na pustyni, ale nie zdradzali nikomu gdzie się one znajdują - dzięki temu w razie ataku mogli uciec na pustynię i tam przetrwać.
Oczywiście sąsiedzi próbowali podbić Petrę. Aleksander Wielki nie odniósł sukcesu, krót Antygonos próbował natarcia z Judei. Greccy żołnierze zagrabili bogactwa i wzięli niewolników pod nieobecność mężczyzn, ale ci, powróciwszy, udali się w pogoń za nimi i przetrwały tylko niedobitki. Dalsze próby podboju również się nie udawały. Za to grecka kultura miała wielki wpływ na architekturę i sztukę Nabatejczyków - nabatejskie grobowce i świątynie, które podziwiamy w Petrze, mają wiele cech architektury greckiej, choć mają oczywiście charakterystyczne motywy nabatejskie.
Rzymianie rośli w potęgę i bardzo im nie w smak były nabatejskie podatki. Pierwsza próba podboju zakończyła się niepowodzeniem - przebiegły przewodnik wyprowadził Rzymian w pole, błąkali się miesiącami po Półwyspie Arabskim nigdy nawet nie dotarłszy do bram Petry. Jednak stopniowo Rzymianie podbili sąsiednie krainy i Nabatea została otoczona. Podbój Nabatei nastąpił w roku 106 n.e., po śmierci ostatniego nabatejskiego króla, a Nabatea stała się rzymską prowincją o nazwie Arabia Petrea. Kiedy Rzymianie zyskali dostęp do Morza Czerwonego, Petra utraciła znaczenie. Do jej upadku przyczyniło się też wielkie trzęsienie ziemi w 363 r. n.e. Połowa miasta legła w gruzach, a przede wszystkim zbiorniki wodne i akwedukty. Mówiono już wtedy, że to "kara za pogaństwo", bo zaczęło się już rozprzestrzeniać chrześcijaństwo. Próbowano odbudowywać miasto, ale nie na dużą skalę. Miasto miało jeszcze jakieś znacznie, rezydował tam nawet biskup. Kolejne trzęsienie ziemi wywołało kolejne zniszczenia, a w VII w. wkroczyli Arabowie i Petra już się nie podniosła.
Wszystkiego tego dowiedziałam się przed wędrówką, w ramach przygotowań :-)
Do Petry wchodzi się coraz węższym kanionem, już od razu mijając szereg grobowców - to właśnie nabatejskie grobowce są najbardziej rozpoznawalne. Bogato rzeźbione, wykute w skale, monumentalne grobowce. W skałach kuto też pomieszczenia mieszkalne, niekiedy zamieszkiwano też później grobowce albo odwrotnie robiono je w mieszkaniach. Kultura chowania zmarłych w jaskiniach jest w regionie odwieczna - również w Biblii mowa ciągle o grzebaniu zmarłych w grotach. Wewnątrz znajdują się nisze grobowe, gdzie umieszczano zmarłych. W jednym grobowcu spoczywało wiele ciał.
W kanionie :-)
Petra była też ośrodkiem pielgrzymkowym - głównym bogiem Nabatejczyków był Dushara, ale kult nie ograniczał się tylko do jego osoby. Pielgrzymi przybywali licznie, a bogatsi na pamiątkę kazali wykuwać kapliczki. Można sobie tylko wyobrażać jak wyglądały, zanim zniszczył je czas i erozja, oświetlone światłem lampek oliwnych, okadzane wonnościami.
Woda do akweduktów była gromadzona na końcu bocznych kanionów - tutaj rekonstrukcja.
Najbardziej znanym zabytkiem Petry jest grobowiec króla Aretasa III, rządzącego Nabateą w latach 87-62 p.n.e. Mauzoleum jest błędnie nazywane skarbcem, niektórzy turyści myślą też że to świątynia. Przed mauzoleum są największe tłumy i trudno zrobić zdjęcie. Łatwiej wielbłądom - są bardzo fotogeniczne. Wokół czyhają naganiacze, zachęcają nie tylko do przejażdżek, ale też do wejścia na punkt widokowy - bezprawnie pobierają za to opłaty. Robiąc dłuższy spacer, można obejrzeć grobowiec z góry za darmo, ewentualnie płacąc za herbatę. Dawniej, zanim archeolodzy zaczęli odkopywać ruiny w Petrze mieszkali Beduini i paśli swoje stada, uprawiali zboże. Przesiedlono ich do sąsiedniej wsi, tylko 30 osób oficjalnie mieszka teraz w ruinach. Mieszkają w grotach, tam też trzymają zwierzęta domowe - z każdego grobowca wystawiał głowę osioł albo wielbłąd. Beduinom nie zależy na zabytkach, chcą tylko pieniędzy. Nielegalnie sprzedają wykopywane przez siebie zabytki - jest ich mnóstwo na straganach. Cenne są tylko znalezione w całości, fragmenty ceramiki składające się w większą całość. Po wykopaliskach pozostały całe sterty okruchów - ścieżki po nich prowadzą i chodzi się po nich, tak jest ich dużo. A wokół wszędzie grobowce - im piękniejsze, tym ważniejsi byli za życia ich lokatorzy.
Wybraliśmy się na dalszy punkt widokowy, podziwiając po drodze z góry rzymski teatr, wykoty w skale. To właśnie to, że wszsytkie zabytki Petry zostały bezpośrednio wykute w skale, bez żadnych pomyłek, stanowi o ich wspaniałości. Budując coś z kamienia zawsze można poprawić, kując w skale - już nie.
Także schody zostały wykute w skale. W piaskowcu łatwo było rzeźbić, ale z drugiej strony bardzo zniszczyły go deszcze.
Sufit wewnątrz grobowca - kolory pochodzą z wytrącających się minerałów
Gdzieniegdzie można znaleźć inskrypcje.
Patrząc z daleka można było sobie wyobrazić Petrę w swoich najlepszych czasach - najpewniej stragany wyglądały bardzo podobnie.
Ze wszystkiego najbardziej podobała mi się rzeźba w wejściowym kanionie, przedstawiająca mężczyznę, prowadzącego karawanę wielbłądów. Przetrwała tylko dolna połowa postaci i nogi wielblądów, widać zarys brzucha jednego z nich. Ta rzeźba przypomina, to co sprawiło, że Petra była taka wspaniała - kwitnący handel.
Dzisiaj w Wadi Musa też z tym nienajgorzej :-) Buduje się nowe hotele, w sklepach jest potwornie drogo. W internecie znaleźliśmy tańszy supermarket, gdzie można było zrobić większe zakupy w normalnej cenie. Wieczorem relaks w hostelu i dużo jedzenia - bardzo zgłodniałam.
Następnego dnia polska ekipa jechała autem na południe, do Wadi Rum, gdzie i ja miałam być za parę dni, ale póki co, trzeba było wrócić na szlak. Dziewczyny były tak miłe, że wzięły ode mnie dywany, żeby zabrać je do Polski i podwiozły mnie też do Małej Petry, tak żebym mogła przejść odcinek do Wadi Musa.
O 8 rano w Małej Petrze nikogo nie było. Nadal było lodowato i wietrznie, ludziom nie chciało się robić dalekich spacerów (12 km). Nie ma tam wielu pięknych grobowców, ale jest jeden z bardzo wyjątkowym przykładem nabatejskiego malarstwa - ocalało trochę polichromii na suficie.
Kawałek dalej jest najcenniejszy zabytek, do którego nikt nie zagląda, bo jest dość niepozorny. Jest to Beidha, jedna z najstarszych osad ludzkich odkrytych w Jordanii. Wykonano tam replikę najbardziej pierwotnej konstrukcji okrągłego domu (widziałam taki w muzeum w Ammanie). Najstarsze ślady osadnictwa pochodzą sprzed 11 000 lat, kolejne sprzed 7 000 lat (neolit preceramiczny) i odkryto również osadnictwo nabatejskie w tym miejscu.
Szlak prowadził dalej przez pustkowie, aż zaczął się wspinać schodkami i zakrętasami na górę, na której wykuto drugą wspaniałą budowlę, która wyjątkowo nie jest grobowcem, ale świątynią. Wskazuje na to obecność ołtarza i jakiś napis. Nie wiadomo jakiemu bogu oddawano tam cześć, natomiast później w czasach bizantyńskich prawdopodobnie był tam klasztor.
Wszędzie stragany i pamiątki - nie mogłam się powstrzymać i zakupiłam dywanik z wielbłądziej sierści :-) Miałam ochotę na krokodyla z brązu, ale był ciężki i drogi.
Popadywał od czasu deszcz, śnieg, deszcz ze śniegiem. Nie było przyjemnie...
Bardzo podobał mi się grobowiec z rzeźbionymi lwami, trudno było się do niego dostać.
Nie myślcie, że w Petrze są tylko grobowce - tylko one ocalały po trzęsieniach ziemi. Murowane budynki w większości się zawaliły. Z czasem pokryła je ziemia i dopiero niedawno zostały odkopane. Prace wciąż trwają. Całkiem nieźle prezentują się świątynie i pałac. Kolumny, które rozsypały się w segmenty w IV wieku, nadal leżą tak jak leżały. Posadzki są w dobrym stanie i nikt nie pilnuje gdzie chodzą turyści - można chodzić wszędzie. Beduińscy mieszkańcy też robią co chcą i jest to smutny widok. Dzieci nie chodzą do szkoły, włóczą się ze smartfonami i zaczepiają turystów, a najgorsze jest to, że grają w piłkę, odbijając ją od ścian, pokrytych 2000-letnimi malowidłami. Nikt tego nie pilnuje, nikogo to nie obchodzi, choć policja niby siedzi w samochodzie na centralnym placu. Chłopcy najwyraźniej wybierają osoby, które zaczepiają. Grupom dają spokój, zagadują do samotnych turystów. Oczywiście do mnie też. Mieli od 7 do 16 lat na oko, najpierw chcieli ciastek, potem pieniędzy - to stała śpiewka zepsutych masową turystyką dzieci. "Give biscuit, give money". A potem najstarszy zaoferował mi nocleg w jaskini z beduińskim mężem - więc i męską prostytutkę można tutaj dostać. Ech, byłam zniesmaczona. Nawet na biletach wstępu jest ostrzeżenie o tym, żeby nie przyjmować ofert noclegów i specjalnych wycieczek, piszą też że toalety są w cenie (Beduinki siedzą w środku i wydzielają papier toaletowy).
W Petrze odkopano też bizantyńską świątynię, w której zachowały się elementy architektoniczne, fragmenty posadzki i wspaniałe mozaiki, przedstawiające zwierzęta i ludzkie postacie.
Na stokach wzniesienia odkopano jeszcze jedną świątynię, wzniesioną ku czci żeńskiego bóstwa. Podobizna bóstwa znajduje się w muzeum.
Byłam już bardzo zmęczona i późnym popołudniem skierowałam się do wyjścia. Światło tego dnia było inne i zupełnie inaczej prezentowała się moja ulubiona karawana wielbłądów.
Na koniec odwiedziłam muzeum. Nie jest duże, ale ma najcenniejsze detale i koniecznie trzeba tam wejść - niestety większość turystów je omija.
Podobizna Dushary, najważniejszego boga Nabatejczyków
Elementy dekoracyjne
Tego typu przedstawienia bóstw były bardzo popularne. Wydają się w jakiś sposób nawiązywać do estetyki oblepianych gliną czasek z oczami z muszelek czy glinianych figur na stelażu z trzcin, także z wyraźnymi oczami.
Z poczuciem dobrze wykorzystanego dnia wróciłam do hostelu i walnęłam się do łóżka. Następnego dnia miałam jeszcze raz przejść przez Petrę, zaglądając do jeszcze kilku ciekawych zakątków, ale już z plecakiem, na ostatnim etapie w drodze nad Morze Czerwone.
Ciąg dalszy nastąpi :-)
Dzięki wielkie za zdjęcia i opisanie historii Petry - niesamowite. Serdecznie pozdrawiam - MariaB
OdpowiedzUsuńJordania to niewyczerpane źródło inspiracji do zgłębiania historii :-) pozdrawiam!
Usuń