sobota, 29 marca 2025

USA: Pacific Northwest Trail (Polebridge - Yaak)

Nie jeden hiker decyduje się na dzień zero w Polebridge, jednak mnie zawsze kusi wyzwanie przejścia szlaku bez dni zero i tak było i tym razem. Opuściłam Polebridge około południa, skorzystawszy jeszcze z wifi w sklepiku. Szlak nie zapowiadał się na razie zbyt ekscytująco, przynajmniej jeżeli chodzi o krajobrazy. Czekał mnie długi marsz szutrówką. Ale nie było źle, przede wszystkim nagle zniknęli całkowicie ludzie i przez cały dzień byłam sama. Chyba - cały ten obszar, przez który szłam był zasiedlony przez ogromną liczbę niedźwiedzi. Powody dla których jest ich tam tak wiele są dwa, raz że uciekają tam przepłoszone przez tłumy turystów w Parku Narodowym Glacier, dwa że są tam specjalnie wywożone, jeśli są to niedźwiedzie w parku sprawiające problemy, t.j. przyzwyczajone do ludzi i próbujące zdobyć od nich jedzenie. Takie niedźwiedzie najpierw próbuje się przesiedlić, zanim się je zastrzeli - a nuż uda się im odzwyczaić od ludzi. Odchodów było mnóstwo na ścieżce, w którą przemieniła się stara droga. Niedźwiedzie intensywnie znakowały swoje terytoria. Czarne czy grizzly czy może jedne i drugie żyły w sąsiedztwie? Nie udało mi się żadnego zobaczyć, ale też nie starałam się, robiłam hałas, szeleściłam i śpiewałam pod nosem.














Na przełączce doszedł jakiś inny szlak i ścieżka zrobiła się jakaś bardziej wydeptana. Otworzył się widok na już znacznie łagodniejsze góry, porośnięte lasem świerkowym. Zeszłam do szutrówki, która miała mnie doprowadzić do kolejnego szlaku i rozbiłam się po drodze. Miałam zaznaczone źródło, ale nie wiedziałam dokładnie gdzie, bo FarOut, aplikacja do nawigacji nagle się zepsuła dzień przed moim startem. Bardzo wiele osób miało tego lata problemy z FarOutem, mnie jak jedynej nie udało się jej naprawić do samego końca, pomimo korespondencji z firmą i wysyłaniu dziesiątek zrzutów ekranu. No cóż, miałam mapy.cz i papierowe mapy, zawsze tak chodziłam, więc wierzyłam że i tym razem dam radę. FarOut to znaczne ułatwienie ze względu na ślad i komentarze użytkowników do punktów, np. o stanie wody w źródłach, dobrych ludziach na szlaku i innych praktycznych rzeczach. Źródło znalazłam wyżej, odpuściwszy zatoczkę przy drodze, która była już zajęta przez ludzi z agresywnym psem, który zaczął na mnie strasznie ujadać. Znalazłam sobie miejsce w krzakach, na ubitej gładko trawie, która dopiero co uwolniła się od śniegu. Trudno było uwierzyć, że śnieg leżał jeszcze przed chwilą, podczas kiedy teraz było grubo ponad 30 stopni cały czas. Noce nie były specjalnie zimne.








Nie pojawił się żaden niedźwiedź, nie było to nawet możliwe w sąsiedztwie psa (w linii prostej ze 300 metrów). Spakowałam się sprawnie i uciekając przed chmarą komarów nabrawszy jeszcze raz wody w źródle ruszyłam na grzbietowy szlak. Naprzeciwko jego początku była polanka i obok dwóch samochodów biwakowali Nowozelandczycy - zaczęli poprzedniego dnia wcześniej i zaszli kawałek dalej. Nie szli szybko i już nigdy się nie zobaczyliśmy.






Grzbiet dał mi w kość. Cały PNT dał mi w kość, w znaczeniu wysiłkowym. Nie był to relaksujący spacer. Przewyższenia były zawsze bardzo duże, szlak choć miewał zygzaki to nie były one zbyt płaskie, a do tego upały miały się skończyć dopiero na sam koniec. Musiałam trochę zweryfikować swoje założenia odnośnie tempa, nie bardzo dawało się przejść więcej niż 30 - 35 km dziennie, częściej było to właśnie tylko 30 km. Ale były to bardzo piękne kilometry w pustych górach, więc wystarczyło zaakceptować takie tempo i można było się cieszyć. Oczywiście zaakceptowanie nie przyszło mi z łatwością i zawsze się trochę gryzłam tym, że nie daję rady przechodzić więcej. Jednocześnie nie umiałam się już wyrzec ciepłej kawy rano i odrobiny gotowania, a także tych 7-8 godzin snu.







Po południu zaczęły się pogorzeliska, pożar miał miejsce już kilka lat wcześniej i wiele drzew zdążyło paść. Ścieżka się gubiła, pozarastała, hikerzy obchodzili zwalone drzewa, a zresztą nie było ich wielu - wszystkich na PNT w tym roku około 50 i niezwykle rzadko ktoś nie związany z PNT. Na ostatnim szczycie całkiem zgubiłam szlak w skałach, schodziłam po stromych, a szlak odbił w dół gdzieś wcześniej. Sama nie wiedziałam gdzie. Ale jak zaczęły się żywe drzewa to już się szło dobrze i wreszcie była też woda. Końcówka biegła starą leśną drogą, obecnie płaskawą ścieżką, prościutko w dół.








Po drodze pierwsze 100 mil. Skoro znów Ameryka to wróciłam do setek milowych.






Rozbiłam się przy moście na sporym strumieniu, łączącym szlak z szutrową drogą. Masa aut przejeżdżała tamtędy do późna, potem odkryłam że wszyscy wracali znad pięknego jeziora w górach, które miałam zobaczyć spod szczytu następnego dnia. Nie bardzo mnie było widać, a zresztą nie spodziewałam się kłopotów. Nie było tylu komarów, to najważniejsze.





Poranek był przyjemnie chłodny. Nauczyłam się robić odwrotnie niż to się zwykle robi w górach, czyli rozbijać się najniżej, najbliżej wody, bo tam gromadzi się zimne powietrze i można odpocząć od upału. Zanim słońce wychyliło się zza wysokich grzbietów, można jeszcze było oddychać zimnym powietrzem. Dla orzeźwienia robiłam sobie wodę z cytryną - wkrawałam plasterki. Miałam już serdecznie dosyć chemicznych mieszanek i te cytryny, a potem i limonki ratowały mi życie przez dwa miesiące.





Jeziorko absolutnie nie było apetyczne, nie kąpałam się w nim, ani nie nabrałam wody, na szczęście był dalej strumyk, w którym zaopatrzyłam się na resztę dnia. Potem podejście... Dodatkowo na szczyt Mount Locke, na którym był domek, służący dawniej jako przeciwpożarowa wieża obserwacyjna. Obecnie niewiele takich obiektów pozostało i jeszcze mniej jest użytkowanych zgodnie z pierwotnym przeznaczeniem. Część jest udostępniana wędrowcom, tak jak ta chatka. Spotkałam tam kolejnego dziwnego osobnika, który z miejsca zapytał czy wierzę w Boga i obiecywał modlić się za mnie, choć wcale nie wyraziłam entuzjazmu. Poszaleli ci Amerykanie. Dowiedziałam się też o zamachu na Trumpa, który właśnie miał miejsce - nieudanym.








Warto było wejść na szczyt z powodu pięknego widoku, ale cała przyjemność posiadówy została mi odebrana. Typ cały czas gadał i o coś pytał. Był lokalsem, wracał do domu.









Brak porządnej nawigacji mocno mi doskwierał. Przegapiłam rozwidlenie szlaku i nie mogłam się doliczyć kulminacji. Myślałam, że jestem o wiele dalej, tymczasem wlokłam się w upale.






Dopiero kiedy słońce, chyląc się ku zachodowi, schowało się za grzbiet po lewej, odetchnęłam. Właśnie wtedy zauważyłam lazurowe jezioro schowane w lesie. Jak cudownie byłoby, gdyby nie było do niego dojazdu.







Wreszcie dotarłam na biwak nad jeziorem. Bluebird Lake było cyrkowe, ograniczone piarżyskiem, osypującym się z pionowych ścian. Było to popularne miejsce na biwaki, ale nie tego dnia, bo nie był weekend. Była nawet poprzeczka do wieszania jedzenia, więc skorzystałam. Komary były dość aktywne. Tym razem bardzo chciałam się wykąpać i wskoczyłam do jeziora. Nie wytrzymałam długo, bo woda była bardzo zimna, ale że było głęboko, to dało się normalnie popływać. Potem schłodzona mogłam na siebie założyć więcej ubrań, które chroniły przed komarami.








O poranku ściany skalne wyglądały bardzo pięknie, oświetlone od wschodu. Lilie i sasanki wychylały główki do światła. Mnie też nie pozostało nic innego jak korzystać z dnia.








Niby miałam zejść daleko, daleko w dół, ale jednak oczywiście najpierw musiałam sporo podejść.







Po zachodniej stronie tych gór było o wiele cieplej. No i im niżej, tym gorzej. Musiałam zejść na samo dno polodowcowej doliny, co trwało wiele godzin. Nie było już żadnej wody, dolina była prawie pustynna, a do tego trwała susza. Szłam przy samej granicy kanadyjskiej i w pewnym momencie dało się dostrzec równo wystrzyżoną linię. Wyglądała bardzo abstrakcyjnie.





Całkiem nisko wydobyłam swój parasol i próbowałam umocować jakoś sensownie, bo drzewa się kończyły, miałam wyjść na drogę i prerie - warto było uniknąć udaru. Minęłam stadko indyków, pana na traktorze i jeszcze kogoś w aucie. Na asfalcie tych aut było jeszcze więcej. Zerwał się też wiatr, walczący z moim parasolem. W końcu dałam za wygraną i już bez niego doszłam do Eureki.










Poczta już była zamknięta, więc musiałam wrócić następnego dnia rano. Biblioteka miała gniazdko i wifi na zewnątrz. Sklep był najpierw, zrobiłam w nim wielkie zakupy. Żeberka w sosie barbecue były naprawdę dobre, a meksykańska salsa łagodna. Nie wiem jak z tym wszystkim zrobiłam dystans do parku, ale jakoś zrobiłam. W parku można było rozbić namiot za darmo (sugerowano dobrowolną opłatę). Tam też było gniazdko i miła para podróżująca samochodem. 





Rano doładowałam baterie, wstąpiłam jeszcze raz do biblioteki i na pocztę, gdzie czekała na mnie paczka od Kwarka z nową bluzą z powerstrechu, bo w starej zepsuł się zamek. Bardzo się cieszyłam, że udało się ją szybko uszyć i załatwić transport do USA.





Obok parku był też miejski skansen z budynkami z ery westernowej.







Dawniej nad Rzeką Tobacco biegła linia kolejowa, ale ją zamknięto i zrobiono trasę rowerowo-pieszą. Nazwa rzeki pochodzi od indiańskich upraw tytoniu, które zajmowały całą dolinę. Tobacco wpływa obecnie do zapory na Rzece Kootenai, noszącej nazwę Lake Koocanusa. Woda płynie z górskich lodowców i zbiornik jest turkusowy. Można w nim pływać i korzystać w każdym wymiarze. Wiele osób biwakuje nad brzegami, wszędzie są dzikie parkingi. Wyszłam późno, w pełnym skwarze i ledwo się wlokłam. Jeszcze w mieście spotkałam hikera o imieniu Israel - jeszcze nie miał szlakowego. Spotkaliśmy się znowu na trasie i po raz kolejny przy rzeczce pod mostem, gdzie umówiliśmy się na biwak po drugiej stronie zapory.














Dopadłam Israela przed samym biwakiem, a tam z kolei nas dopadła straż graniczna. Bardzo pilnują osób nielegalnie przekraczających granicę z Kanady. Tylko się nam przyglądali i odjechali w końcu bez pytań. Widocznie nie wyglądaliśmy podejrzanie. Rozbiliśmy się w cieniu (przyszłym, bo było już po zachodzie słońca) na igłach sosnowych. PNT był pierwszym szlakiem długodystansowym Israela. Chłopak był bardzo miły, fajnie się z nim gadało. Okazało się, że planujemy nazajutrz dotrzeć w to samo miejsce, do kolejnej chatki/wieży widokowej.




Czekało nas wiele podejść, ale zwłaszcza pierwsze było straszliwe - z dna doliny znów w góry. Israel wyszedł po jakimś ultra skromnym śniadaniu, ja natomiast miałam śniadanie luksusowe, z ogórkiem. Nie robiłam prawie zdjęć, szłam tylko cały czas do góry. Ogórek chyba pomógł, bo wreszcie ukazała się wieża, a na niej Israel. Widzieliśmy w oddali punkt docelowy na Mount Henry. Mnie wydawał się odległy o rzut beretem, Israel nie wierzył, że da radę dojść. Rozeszliśmy się podążając dalej w swoim tempie, ale spotkaliśmy się znów przy wodzie.









Źródełko wypływało ze skarpy w chaszczach, ale było doskonałe, woda lodowata. Krowie placki na ziemi nie budziły zaufania, ale krowy nie rozdeptały źródliska. Niestety krowy to spory problem, dalej jeszcze większy - są puszczane luzem w lasach państwowych na całe lato i wszystko niszczą, zwłaszcza zanieczyszczają wodę.








Przewyższenia dawały się we znaki jak zawsze, ścieżka była niezbyt wydeptana i źle się szło. Oprócz komarów dokuczały gryzące muchy, gzy i osy - całe chmary os. Zauważyłam je już wcześniej, przylatywało ich kilkadziesiąt i nie wiadomo było czego chcą. Ani wody, ani jedzenia, ani soli. Chyba jednak soli, bo siadały na ubraniu i coś wysysały. Mount Henry czekała... Obliczałam, że dojdę przed zmrokiem. U podnóża byłam w dobrym czasie, Israel był już co prawda wtedy na miejscu. Musiałam jeszcze nabrać wody, niestety źródełko było nawiedzaną przez jelenie kałużą. Wzięłam 5 litrów i z trudem wtaszczyłam się na szczyt, gdzie spotkałam kolegę. O dziwo na szybach chatki rano były małe kropelki deszczu. Niebo zasnuły chmury. Jak miło, że nocowaliśmy w środku.












Widoki były zamglone, ale nie tylko przez chmury, ale też przez dym pożarów lasów, które już się zaczęły. Wiele osób zaczyna wędrówkę dość wcześnie w sezonie, właśnie dlatego żeby uciec przez pożarami, ale w końcu dopadają każdego. Nie mieliśmy złudzeń, że i nas dopadną, jednak na razie były głównie w Kanadzie.






Poniżej granicy lasu już nie było zbyt ciekawie, bo szłam przez młodnik popożarowy. Na dnie doliny był strumień wypływający z jeziora. Tam wyminęliśmy się z Israelem i spotkaliśmy dopiero po południu. Był do pokonania jeszcze jeden masyw, dość mocno nasłoneczniony, ale potem schodziło się w dół w przyjemnym cieniu. Pierwszy raz zobaczyliśmy cedry, charakterystyczne drzewa regionu Pacyficznego. Ale do Pacyfiku było jeszcze tak daleko!













Samą końcówkę przeszliśmy z Israelem wspólnie i doszedłszy do asfaltu postanowiliśmy łapać stopa do małej osady Yaak. Straż graniczna tym razem zadała nam kilka pytań, ale nie kontrolowała dokumentów. Nie chcieli nas podwieźć, mimo że nie było wcale ruchu. Wreszcie zabrał nas ktoś jadący z przeciwnego kierunku - wrócił się do wsi specjalnie z naszego powodu i odstawił prosto do baru, gdzie zamówiliśmy sobie po burgerze z frytkami. Postanowiliśmy przenocować - wynajmowano tam domki i Israel mnie zaprosił. Bardzo miło z jego strony. Rano się trochę grzebaliśmy, bo pranie (ręczne) robiliśmy do późna, śniadanie też trzeba było zjeść i skorzystać z wifi. Tym razem autostop poszedł gładko i szybko wróciliśmy na szlak.





A to cała bateria rozmaitych specyfików, które miałam wtedy ze sobą: na niedźwiedzie, owady, słońce i odparzenia.