6 maja 2024 wyruszyłam w swoją tegoroczną wielką podróż, plan której zamieściłam wiosną. Zaczęło się jak zawsze od pojedynczego składu Kolei Śląskich i przesiadki w Goleszowie. Potem już gładko: Katowice, gdzie na do widzenia pomachała mi Mama, do Berlina Flix Busem i wieczorem wylot do Nowego Jorku tanimi liniami Norse, czyli nowym wcieleniem transatlantyckiego Norwegiana. Polecam Wam Norse, póki jeszcze nie zbankrutował, niewiele osób zdaje sobie sprawę z jego istnienia, a cena biletu kupowanego bodaj tydzień przed wylotem to było tylko 250 euro.
Początek podróży był taki jak powyższy opis - pośpieszny. Ledwo ze wszystkim zdążyłam i nawet nie miałam czasu poddać refleksji fakt, że właśnie znowu wyjeżdżam na kilka miesięcy. Bardzo się cieszyłam przede wszystkim na to, że jak tylko dotrę na szlak, to się wyśpię i już nie będę patrzeć w monitor komputera. Wszystko, co mogłam zrobić, zrobiłam, zmontowałam, wpisałam ostatnie napisy do filmu, od teraz miałam już tylko kręcić kolejne ujęcia. Uff.
Wylądowaliśmy na lotnisku JFK o 22, planowo. Kolejka do kontroli granicznej była długa, było tam jak zwykle nieprzyjemnie. Pogranicznik zapytał kiedy ostatnio byłam w USA, co będę robić (long distance hiking), jak długo planuję zostać i czy mam bilet powrotny (nie miałam, nie lubię się ograniczać powrotnymi biletami). Pytał też gdzie się teraz wybieram i czy mam zamiar tam zostać przez cały pobyt - nie, no skąd, w Guilford, Connecticut, tylko zaczynam New England Trail. Pieczątka została wbita, miałam znów pozwolenie na pobyt przez 6 miesięcy.
Nie miałam zamiaru wydawać pieniędzy na hostel, nowojorskie metro było w remoncie, najlepszą opcją było przeczekanie kilka godzin na lotnisku i udanie się bezpośrednio na Penn Station, skąd po 5 rano odjeżdżał pierwszy pociąg, z którego mogłam przesiąść się w New Haven w lokalny pociąg do Guilford. Pociągi w USA to bardzo nieoczywisty sposób podróżowania, ale miały być moim głównym środkiem lokomocji pomiędzy kolejnymi szlakami. Akurat na wschodnim wybrzeżu jest ich całkiem sporo, z racji tego, że w czasach rozkwitu kolei tam było najwięcej ludności - dopiero zaczynały się migracje na zachód. Zachód dotąd nie osiągnął liczby ludności, uzasadniającej istnienie kolei.
Doczekałam do 2:30 nad ranem, co ułatwiła mi różnica czasu. Potem pojechałam lokalnym pociągiem na stację i jakoś o 3 znalazłam się w centrum Nowego Jorku. Chyba jest to najgorsza możliwa pora - miasto wygląda wtedy koszmarnie. Ale było to w pewien sposób ciekawe. Błyszczał Empire State Building, a na chodnikach spali bezdomni. Właściwie wszędzie, gdzie się dało. Unosił się nieprzyjemny zapach. Trudno było w ogóle wyjść z dworca, bo wszystko było pozamykane. Moynihan Train Hall także był zamknięty, na drzwiach przyklejono kartkę, że pociągi tak naprawdę odjeżdżają skąd inąd. Mężczyzna polewający ulicę wodą zlitował się nade mną i pokazał mi jak dostać się do dworca. U drzwi siedział mężczyzna w mundurze kolei i sprawdzał bilety - do poczekalni można było wejść tylko z biletem. To samo odbyło się jeszcze raz wewnątrz - żeby usiąść na krześle także trzeba było okazać bilet. Jednym słowem brud, smród i nędza... Niemniej byłam przeszczęśliwa, że znowu tam jestem i to dokładnie tam, gdzie byłam podczas swojej pierwszej bytności w USA w 2017. Wtedy też wsiadałam do pociągu na Penn Station. Wydarzenia 2020 i 2021 sprawiły, że przez jakiś czas myślałam, że już nigdy tu nie przyjadę. A jednak to wszystko minęło i mogłam znów odetchnąć amerykańskim powietrzem. Wstrzymałam się jednak z głębokim wdechem, pragnąć zaczerpnąć w płuca powietrza nad oceanem. Przyjechało ze mną całe czarno-białe ciasto, upieczone przez Mamę. Było już poplastrowane, więc odwinęłam sobie kromeczkę. Uśmiechnęłam się na myśl, że przebyło tak daleką drogę.
Kiedy wyjeżdżałam z Nowego Jorku słońce już wschodziło. Wzdłuż torów stały stare ceglane budynki przemysłowe, urządzenia portowe. Wszystko takie, jakie widziały tysiące imigrantów na początku XX wieku. Minęło już ponad sto lat, ale nic się tam nie zmieniło. Cegły nabierały pięknego odcienia w świetle wschodzącego słońca. Dworzec w New Haven był bardzo ładny i robił wrażenie - robią je praktycznie wszystkie większe dworce w Stanach. Są po to, żeby zrobić wrażenie na przybyszach. Nie inaczej jest i u nas, tak to już jest z koleją, dworzec zawsze jest wizytówką miasta. W New Haven znajduje się słynny Uniwersytet Yale, więc nie jest to byle jakie miasto. Niestety nie miałam wiele czasu na zwiedzanie i do samego uniwersytetu nie dotarłam. Przeszłam się tylko trochę i wróciłam na przesiadkę.
Ze stacyjki w Guilford od razu ruszyłam na plażę, gdzie zaczyna się New England Trail. Ocean był spokojny, choć to nie Pacyfik - było to wybrzeże Cieśniny Long Island, odgrodzone długą wyspą od otwartego oceanu. Był przypływ, fale lekko chlupały, przechadzały się morskie ptaki. Zdjęłam buty i weszłam do zimnej wody. Zjadłam śniadanie, siedząc na drewnianym pomoście. Pogoda była idealna, miejsce też, wspaniały początek przygody. Wyruszyłam w drogę po przepakowaniu się, 7 maja 2024 o 10:45.
Guilford to bogata miejscowość, zresztą całe Connecticut jest pełne siedzib milionerów - miałam je oglądać na szlaku. New England Trail ma 378,2 km, przechodzi przez Connecticut i Massachusetts i jest jednym z 11 amerykańskich National Scenic Trails. Wybrałam go dlatego, że chciałam znów wędrować w Appalachach, a raczej dotrzeć w Appalachy znad oceanu. Bardzo podobało mi się, że w odróżnieniu od Appalachian Trail, biegł też przez miejscowości i między domami, a więc miałam większe szanse zobaczyć zabytki pamiętające pierwszych osadników na wschodnim wybrzeżu. Niedawno odświeżyłam sobie "Pionierów" Jamesa Fenimore'a Coopera i byłam bardzo podekscytowana.
Guilford podobało mi się ogromnie, domy były prześliczne, zieleń wiosenna i takie piękne ogrody. Miałam jednak coś do załatwienia - wizytę na poczcie. Podobnie jak podczas poprzednich wędrówek w USA planowałam wysyłać swój dodatkowy sprzęt i pamiątki w paczkach (bounce box), tak żeby na poste restante wędrowały razem ze mną, równolegle. Ponieważ na samym końcu podróży obowiązkowa była plastikowa beczka na jedzenia, chroniąca je przed niedźwiedziami, musiałam i ją przesyłać (mam swoją, kupioną jeszcze w 2017 z myślą najpierw o PCT, a potem o PNT). Beczki można używać jako opakowania i tak też zrobiłam. Byłam od razu pełna obaw o losy paczki, jak się później okazało słusznie.
Kontynuowałam szlakiem przez miejscowość, mijając jeden z najstarszych budynków. Był bardzo klasyczny, zbudowany z kamienia i i z kominami wynurzającymi się z bocznych ścian. 1639.
Nie miałam jeszcze możliwości zakupienia paliwa i chciałam to zrobić w Guilford. Nie było tam żadnego sklepu outdoorowego, ale sprawdziłam wszystkie opcje przed wyjazdem i liczyłam na zakup alkoholu do kuchenki alkoholowej (gazową tymczasem odesłałam w paczce). Myślałam, że kupię popularny dawniej płyn do spryskiwaczy Heet na którejś ze stacji benzynowych, ale na żadnej go nie mieli i musiałam się wracać do "hardware store" w mieście. Tam bez problemu kupiłam od razu litr. Mieli też mniejsze opakowanie, ale większe było w dobrej cenie i chciałam się nacieszyć gorącymi herbatami. Potem jeszcze wpadłam do małego sklepu ze zdrową żywnością, ale wiele w nim nie kupiłam, bo było strasznie drogo.
Szlak po przejściu przez Guilford wszedł do lasu i tam było już właśnie tak jak marzyłam, że będzie, jak wrócę do wschodnich lasów. Tak niewiarygodnie zielono, kwitnąco, ćwierkająco i pachnąco. Dzień był bardzo ciepły, a plecak ciężki, więc po jakimś czasie z ulgą zasiadłam nad strumieniem. Wszędzie też wystawały skały, tak typowe dla Appalachów jasne skały, wyrastające z ziemi.
Na swoim pierwszym amerykańskim szlaku tego lata miałam do pokonania 235 mil. New England Trail składa się z czterech etapów i jako jedyny z National Scenic Trails nie prowadzi linią prostą - szlak w pewnym momencie rozdziela się na dwa. Główna część składa się z trzech etapów: Metacomet-Monadnock Trail, Mattabesett Trail and Metacomet Trail. Osobnym odgałęzieniem jest Menunkatuck Trail. Chcąc przejść cały National Scenic Trail musiałam logistycznie ogarnąć przejście także tego ostatniego etapu.
Główną przyczyną, dla której NET jest bardzo rzadko odwiedzany przez wędrowców jest problem z biwakowaniem na dziko. Żaden thru-hiker nie ma ochoty wieczorem jechać taksówką do hotelu - a takie jest oficjalne zalecenie, ponieważ spora część szlaku biegnie przez tereny prywatne i lasy stanowe, w których nie wolno biwakować poza miejscami wyznaczonymi. Miejsc wyznaczonych jest bardzo mało. Zaplanowałam swoją wędrówkę bardzo dokładnie, zupełnie inaczej niż zazwyczaj, właśnie z tego powodu. Chciałam biwakować w wyznaczonych miejscach zawsze kiedy było to możliwe, a tam gdzie nie było nielegalnie biwakowałam na dziko. Mój kolega mieszkający w okolicy powiedział, że zawsze tak robi i nie powinnam spodziewać się problemów. Po prostu tak jak zawsze to robię, znalazłam sobie spokojne, schowane przed ludzkim wzrokiem miejsce i rozbiłam namiot po 18. Z powodu jet lagu potwornie chciało mi się spać. Ale byłam taka szczęśliwa. Moja pierwsza noc w amerykańskim lesie po tylu latach.
Spałam doskonale i obudziłam się gotowa do działania. Żołądek jeszcze się nie przyzwyczaił do zmiany czasu i zjadłam tylko plaster ciasta przed wyruszeniem. Pogoda zaczęła się zmieniać, w prognozie były opady, ale to przecież nic nowego w Appalachach. Pojawiły się większe skały, strumień, teren był górzysty i bardzo urozmaicony. Jeszcze przed południem zrobiło się ciemno od nadciągających chmur i zaczęło lać. Uderzyło kilka piorunów, zdążyłam trochę przemoknąć, ale nawet nie przeżywałam tego bardzo, bo i nawet za tym tęskniłam.
Kiedy przestało lać akurat doszłam do rozejścia szlaków. Mój plan był taki, żeby teraz pojechać autostopem do Middletown i zacząć wędrówkę odgałęzieniem na jego północnym krańcu nad Rzeką Connecticut, tak żeby dojść do rozwidlenia i już potem iść na północ głównym szlakiem. To było najprostsze i najbardziej logiczne rozwiązanie, jak najbardziej wykonalne, a mimo to Amerykanie w większości po prostu olewali ten fragment i szli tylko prosto głównym szlakiem. W Middletown mogłam zrobić porządne zakupy, które były mi bardzo potrzebne, bo z Polski nie zabrałam wiele. Złapałam stopa bardzo szybko, kierowca podrzucił mnie pod supermarket i zaczęłam buszować wśród półek. Dopiero kiedy zobaczyłam te wszystkie produkty, które przecież znałam tak dobrze, ogarnęło mnie wzruszenie. Mało się nie rozpłakałam na widok tuńczyka i drink mixów... Choć to jedzenie było paskudne, to stanowiło esencję moich poprzednich wędrówek. Wszystkie wspomnienia wróciły w jednej chwili.
Od miasta na szlak prowadziła mało uczęszczana droga i nie udało mi się złapać stopa dalej głównie dlatego, że nikt nie jechać. Znalazłam tylko żółwia na jezdni i przeniosłam go do rowu, pilnując żeby nie odgryzł mi palca. To było tylko kilka kilometrów i dość sprawnie poszło. Na początku szlaku zjadłam lody Talenti - potrzebowałam słoika na masło i hikerski słoik po lodach był do tego idealny. Mieści pół kilograma masła.
Od razu widać było, że ten wariant szlaku nie jest uczęszczany. Był trochę błotnisty, nie tak zadbany i zarośnięty. Nadal jednak były skały i fundamenty starych domostw, zagubione w lesie.
W tej części Nowej Anglii nie ma naturalnych jezior, lecz wiele strumieni spiętrzono, tworząc nawet ładne stawy. Widać, że Anglicy zaraz po swoim przybyciu zaczęli intensywnie zagospodarowywać teren. Potem teren jednak wygrał i ludzie przenieśli się niżej.
Słychać było znowu pomruki burzy, robiło się też ciemno. Szłam wypatrując dobrego miejsca na dyskretny biwak i w końcu znalazłam w gąszczu rododendronów. Ostatecznie deszcz nie przyszedł, chmura poszła bokiem.
Śniadanie było wielką przyjemnością, największą atrakcją był owocowy serek kremowy - jakoś w Polsce są tylko wytrawne i brakuje mi owocowych. Zdawało mi się, że ilość cukru wzrosła od ostatniego razu.
Kwitły już niskie krzewy czegoś azaliopodobnego, wszystko było tak soczyście zielone. Miło było zacząć kolejny dzień. Tyle ich jeszcze było przede mną.
Przewyższenia dawały się we znaki, skały również - był typowo appalaski odcinek z labiryntem wielkich głazów.
Cieszyłam się z kawałka asfaltu, można było złapać oddech przed kolejnym podejściem. Spodziewałam się łagodniejszego terenu, a tu góry zaczęły się niemal od razu i nie było żartów.
Na szlaku panował wielki porządek, w wielu miejscach były zakazy wprowadzania psów i na całym szlaku zakaz poruszania się rowerami - jak zwykle na amerykańskich szlakach pieszych. To pozwala uniknąć wypadków i zachować malownicze ścieżki dla następnych pokoleń.
Szop umknął przede mną na drzewo :-)
Wieczorem szłam chwilę już po ciemku, bo miałam przed sobą wyraźny cel: oficjalne pole namiotowe Goodman Group Camp. Były tam platformy na namioty, a skoro tak, no to podjęłam wyzwanie i rozłożyłam namiot na platformie, wbijając śledzie w ziemię. Platformy mają chronić ziemię, ale współczesne namioty nie są samonośne i wszystkim jest trudno się na nich rozbijać. Dodatkowy problem to rozbryzg wody w czasie deszczu. Przekonałam się o tym dotkliwie w nocy, kiedy zaczęło padać. Deszcz bębnił o deski, a krople rozpryskiwały się do środka namiotu.
Leżałam aż przestało padać, dzień był pochmurny, ale poza przenikliwym zimnem nie było już pogodowych nieprzyjemności. Znów była prześliczna mało wydeptana ścieżka i cudowne widoki ze skalistych urwisk.
Po południu zatrzymałam się w małym sklepie przy stacji benzynowej. Był stolik i gniazdko, więc podładowałam elektronikę.
Rozpoznawałam znajome kwiaty, choć nie spodziewałam się czerwonych orlików. Poprzednio widywałam je w Nowym Meksyku i Colorado. W okolicy sporego gołoborza znalazłam czosnek niedźwiedzi i naskubałam trochę do kolacji.
Tym razem jeszcze przed zachodem słońca dotarłam na biwak. Planowałam zanocować w wiacie, wybudowanej na terenie prywatnym przez właścicieli (Catthils Shelter). Wiaty były dwie, w kiepskim stanie, ale udało mi się zarzucić na dach brakujący element dachu (blacha była z plastiku). Zaczęło kropić, ale ostatecznie się nie rozpadało.
Noc była zimna, więc jeśli jakieś owady były, to nie były aktywne. Już niedługo miało się skończyć spanie bez moskitiery, ale póki co, żaden komar mnie nie niepokoił. Słońce wychynęło zza wzgórza i zaczęłam się pakować.
Góry na horyzoncie robiły się coraz większe. W dolinach białe domy i dźwięk pracujących kosiarek - hałas to było jedyne, co mi się na tym szlaku nie podobało. W Stanach nie ma żadnych norm, jeśli chodzi o emisję hałasu, auta są wielkie i mają ryczące silniki. To samo dotyczy kosiarek. Amerykanie mają obsesję na punkcie przystrzyżonych i wypielęgnowanych trawników, w związku z czym kosiarki ryczały całymi dniami.
Była sobota i spotkałam parę osób na klifach. Ludzie pojawiali się tylko w weekendy i tylko na jednodniowe spacery. Pewnie byli to lokalsi, bo przyjeżdżali na te odcinki, na których były najlepsze widoki.
Na odcinku między domami już nikogo nie było. Był tam bardzo ciekawy cmentarz z grobowcami jakiegoś starego rodu. Na ścianach domów były tabliczki informujące w którym roku je wybudowano, bardzo dawno temu.
Pod koniec ostatniego tego dnia grzbietu wypatrywałam biwaku. Liczyłam na coś specjalnego - był to znów biwak oficjalny i legalny, Lamentation Mountain Tentsite. Na miejscu była tylko goła ziemia, ktoś rozebrał krąg ogniskowy. Trochę smutno. Musiałam nagarnąć z powrotem liści pod namiot, bo Amerykanie mają w zwyczaju miejsca pod namioty oczyszczać do gołej ziemi, a to skutkuje zawsze gromadzeniem się wilgoci i błota od spodu namiotu. Nie wiem czemu tak robią, ale uważają, że to jedynie właściwy sposób. Boją się ściółki i liści.
W prognozie znów był deszcz, ale tym razem yr.no się pomyliło i nie spadła ani jedna kropla. Wyruszyłam ciągle się bojąc deszczu i tak czekałam na niego cały dzień, ale nie przyszedł.
Zaczęłam kolejny etap, Metacomet. Podobały mi się indiańskie nazwy odcinków. Były to nazwy pasm górskich, pochodzące z czasów pierwszych białych eksploratorów. Niestety tylko tyle pozostało po Indianach.
Pojawiły się pomarańczowe traszki, które tak lubię. Natknęłam się też na rurkę do pozyskiwania soku z klonów. Wiosna to właśnie sezon spuszczania soku, z którego potem robi się słynny syrop klonowy. Taki robiony domowym sposobem to coś niesamowicie dobrego.
Na koniec dnia czekało naprawdę strome podejście w rozpadlinie skalnej. Trzeba było podciągać się na rękach. W nagrodę był kolejny widok. Podeszłam jeszcze dalej grzbietem, tak daleko jak się dało przez zmrokiem i rozbiłam namiot pod drzewami. W dali migały światełka, miło się było tak schować.
Rano wstałam wcześnie, przygotowana na trudne zejście z grzbietu, ale tym razem nie było tak źle. Na szczęście wszystkie najgorsze odcinki robiłam idąc pod górę. Zeszłam do cywilizacji. Miał być farmerski sklepik, ale było za wcześnie i był zamknięty. Czerwone domy w Nowej Anglii przypominają bardzo Szwecję, wyglądają naprawdę ślicznie.
Po starych drewnianych chatach pionierów w lesie pozostają tylko kominy. Można się na nie często natknąć i są jeszcze sprawne, ludzie czasami w nich palą jak w grillu.
Wąż niejadowity i niegroźny.
Jeśli chodzi o kwiaty to oprócz rododendronów najbardziej czekałam na storczyki. Nie byłam wcale pewna czy je zobaczę, ale tak, właśnie się zaczęły i wszędzie wyrastały kępki obuwików! Skały zresztą też wyrastały wszędzie... Było nawet przejście przez rozpadlinę, prawie jaskinię.
Zaczęłam już wątpić, że spotkam kiedykolwiek na tym szlaku jakiegoś wędrowca aż tu nagle zauważyłam odpoczywającą dziewczynę. Zagadnęłam ją, okazało się, że robiła fragment szlaku, a tak w ogóle to mieszkała w aucie, które miała gdzieś w pobliżu zaparkowane. W poprzednim roku przeszła Appalachian Trail i tak samo jak ja tęskniła za wędrówką w tych górach. Nazywała się Goldie. Poszłyśmy kawałek razem, ale była dla mnie za szybka, a zresztą w końcu zadzwoniła do kogoś znajomego, żeby zabrał ją do zaparkowanego auta, bo miała już dość. Fajnie było trochę pogadać i pośmiać się. Nie był to jednak koniec spotkań towarzyskich tego dnia - czekało mnie jeszcze jedno wyjątkowe, z Davem. Dave'a poznałam w pociągu, którym jechałam z Nowego Jorku do Georgii. Wysiedliśmy oboje w Gainesville i za moją namową złapaliśmy stopa do Amicalola Falls. Polubiliśmy się od pierwszego wejrzenia i strasznie dobrze nam się gadało, tak że przeszliśmy razem cały Approach Trail na Springer Mountain i razem zaczęliśmy Appalachian Trail. Rozstaliśmy się jednak wkrótce, bo Dave chciał wcześniej zabiwakować, a ja miałam w sobie tyle energii, że pobiegłam dalej. Myślałam, że się znowu spotkamy na szlaku, ale tak się nie stało. Dave zszedł zresztą potem ze szlaku i dokończył go później. Utrzymywaliśmy kontakt, wiedziałam że Dave mieszka w Connecticut, więc napisałam do niego czy chciałby się spotkać. Umówiliśmy się na biwak na Mount Holyoke. Dave czekał na mnie wieczorem, przyniósł wodę i jabłko. Gadaliśmy do późna, wspominaliśmy, porównywaliśmy sprzęt. Dave w 2017 był początkujący i zaraz na początku szlaku wszystko pozmieniał.
Na szczycie nie wolno było biwakować, ale zaryzykowaliśmy. Był nawet prąd w gniazdku, a Dave przyniósł też powerbank. Rano spakowaliśmy się, po czym siedliśmy już spokojnie na ławce zjeść razem śniadanie z widokiem na mgłę.