Pierwotnie osada znajdowała się na wydmowym cyplu usytuowanym między rzeką a nie istniejącym obecnie jeziorem. Podczas trwających 10 lat badań archeologicznych odkryto unikatowe, gromadzone przez tysiąclecia wytwory kultury materialnej. Odkryto najstarsze na niżu europejskim cmentarzysko ludzkie z niezwykle interesującymi śladami praktyk religijno-kultowych i pochówek ciałopalny dwóch dzików. Ten etap dziejów stanowiska datowany jest na 8890-8650 lat temu. Unikalnym znaleziskiem archeologicznym są również relikty obiektu mieszkalnego sprzed ok. 8000 lat.
Dowiedzieliśmy się o tym dopiero nazajutrz w muzeum w Brodnicy. Noc była deszczowa, ale rano przestało padać. Znalazłam na ręce małego kleszcza, ale nie zdążył się wgryźć.
Do Brodnicy było niedaleko, najpierw szliśmy polami, potem chodnikiem przy drodze. Poszliśmy złą drogą, kierując się mapami.cz, bo brakowało znaków w terenie.
W Brodnicy skierowaliśmy się na krzyżacki zamek. Murowany zamek powstał w pierwszej połowie XIV wieku. Po bitwie pod Grunwaldem zamek i miasto poddały się wojskom polskim, jednak w 1411 wróciły pod władzę zakonu. Ziemie i zamek wróciły pod panowanie polskie po pokoju toruńskim w 1466, aczkolwiek załoga czeska, pozostająca na służbie zakonu, opuściła zamek dopiero w 1479 roku. Była to bardzo ładna budowla, zbudowana na planie kwadratu. Cztery skrzydła zamku otaczały wewnętrzny dziedziniec. Wysoka, 50-metrowa wieża posiadała wejście na wysokości drugiej kondygnacji.
Na zamku jest sporo do oglądania, bardzo fajne zabytki średniowieczne. Piwnica jest bardzo klimatyczna. Można wejść na wieżę o obejrzeć widok.
Kupiliśmy sobie wspólne bilety na trzy muzea. Nie mieliśmy wielkich co do nich nadziei, ale wystawa w Spichlerzu po prostu nas zmiażdżyła. Nie było tam wcale autentycznych zabytków, ale była rekonstrukcja mezolitycznej osady, opisanej wyżej. Można było wszystkiego dotknąć, spróbować rąbać drewno kamienną siekierą, wejść do szałasu. Oprowadzaniem zajmował się fachowiec, archeolog. Spędziliśmy tam mnóstwo czasu, zupełnie zafascynowani.
Wystawa w Bramie Chełmińskiej była zupełnie nieciekawa, były tam obrazy. Sama brama w porządku. Na rynku zjedliśmy coś w restauracji (bez szału), ładując elektronikę. Poszliśmy też do Biedronki i Lewiatana (w tym drugim dorwałam pojedynczą kiełbasę na ognisko).
Oczywiście jak zwykle przedwcześnie zrobiło się późno. Jednak zwiedzanie pochłania ogromną ilość czasu. Tylko jak tu nie zwiedzać?
Kiedy szliśmy brzegiem Jeziora Bachotek już mroczniało. Były tam ośrodki wypoczynkowe, które należało ominąć. Wydeptanie ścieżki wskazywało na to, że nie ma szans na dyskretny biwak nad samym jeziorem (a akurat miałam na to ochotę). Już prawie po ciemku znaleźliśmy miejsce, gdzie mogliśmy się schować. Słychać było stamtąd ptactwo, ale też samochody. Znów z ogniska nici. Walczyliśmy do późna z namiotami, Michał się przenosił, zdaje się że dlatego, że było krzywo czy jakiś niewidoczny wykrot. Rano trzeba było jeszcze zakleić palec plastrem.
Otrząsnęliśmy się z nocnej wilgoci i w pięknym słońcu ruszyliśmy dalej. Wrzesień był wyjątkowo piękny, jak to dobrze, że mogliśmy z tego skorzystać. Łabędzie i kaczki chyba też były zadowolone. Ten odcinek był ze wszystkich na szlaku najładniejszy. Żółte znaki prowadziły rynną jeziorną, zajmowaną po kolei przez Jeziora: Bachotek, Strażym, Zbiczno i Ciche. Potem przeciął drugą rynnę między Jeziorami Mieliwo i Sosno, ale ich ze szlaku nie było widać. Tutaj też szukaliśmy grodzisk. Znajdują się one na półwyspie pomiędzy Jeziorem Strażym, a rzeczką Skarlanką. Da się do nich dojść, ale nie od strony szlaku, ze względu na rzekę i mokradła. Jednak dostrzegliśmy wzniesienia terenu na półwyspie. Oba grodziska są wczesnośredniowieczne, jedno starsze, drugie młodsze. Wspaniale byłoby wybrać się tam kiedyś.
Poniżej półwysep z grodziskami.
Po drodze również bunkier, spały na starych sosnach i jeszcze jedno malutkie jeziorko.
Wyglądało na to, że lokalne Lasy Państwowe doskonale wiedzą, że jest to teren działania różnej maści bushcrafterów i takich turystów jak my.
Kolejny bunkier.
Szukaliśmy fajnego zejścia nad wodę, bo było naprawdę ciepło, 18 stopni, i mieliśmy ochotę na kąpiel. Było jedno ładne miejsce, ale na wodzie stał wędkarz z łódką, więc poszliśmy dalej, do takiego bardziej oficjalnego zjazdu dostępnego samochodem. Szekspir wszedł pierwszy, nieco kwicząc z zimna. Zobaczywszy, że przeżył, też się odważyłam i stwierdziłam, że wcale zimno nie jest. Być może było to zasługą mojej tkanki tłuszczowej. Woda miała również 18 stopni i była całkiem czysta, nie licząc tego, co spłukał z siebie Szekspir. Popływałam sobie trochę, ale przeszkodzili mi wędkarze. Postanowili akurat tam wpłynąć, gdzie ja się pluskałam, a kiedy przyszła pora wyjść z wody całkiem się tam rozbebeszyli. Potem nadjechał jeszcze jeden samochód i dwójka rowerzystów, także przestało już być fajnie. Mogliśmy byli zostać w pierwszym miejscu i poczekać aż wędkarz odpłynie. Tak czy owak, kąpiel była orzeźwiająca i bardzo przyjemna.
Ożywieni opuściliśmy odcinek jeziorny. Szkoda, że był taki krótki. Dalej było wiejsko, morena denna z pofalowanymi polami. Może nieco męczące były wiejskie drogi, ale bardziej było żal jezior, które zostawiliśmy za sobą. W sklepie w Ostrowitem zrobiliśmy małe zakupy i przysiedliśmy na ławce. Towarzystwo zebrane przed sklepem było mocno podejrzane, ale na szczęście był z nimi raczej spokój. W tej samej chyba wsi, w głębi parku, widać było stary pałac.
Szlak zrobił nagły zwrot i poprowadził nas grzbietem, wysoczyzną, z której roztaczał się szeroki widok na lasy. Lasów było na horyzoncie zdecydowanie więcej niż pól.
Słońce zaszło za Jeziorem Łąkorz w Łąkorku. Niespodziewanie ta wieś była bardzo schludna. Miała czystą plażę bez jednego śmiecia.
My poszliśmy tradycyjnie w głąb lasu i znaleźliśmy idealny biwak, tam gdzie się go nie spodziewaliśmy. Zaszliśmy daleko, do skrzyżowania dróg w środku kompleksu leśnego. Buchnęliśmy w dół przez borówki i nagle las zrzedł, pokazała znów nieco wyżej położona polanka, jakby stworzona do biwakowania. Zbieranie chrustu miało pierwszeństwo, potem rozbiliśmy obóz. Tam nas nikt nie mógł wypatrzeć, więc z pełną przyjemnością siedzieliśmy przy ogniu, aż wypaliliśmy całe zebrane drewno. Kiełbasa doczekała się upieczenia, była też bodajże grochówka w proszku.
Na śniadanie już brakło rzodkiewek, ale była aromatyczna przyprawa z Jordanii. Z ziemi znów wylazł brzęczący trzmiel.
Wiata poniżej znajduje się dalej przy głównej drodze, nie nadaje się w związku z tym na nocleg, a szkoda, bo fajna.
Choć polny, następny odcinek bardzo mi się podobał. Moreny jeszcze urosły i wzniesienia też, panoramy sięgały na pół województwa.
Po drodze zrobiliśmy przerwę w starym wyrobisku popiaskowym i tak osiągnęliśmy Radomno, gdzie dawniej sądziłam, że szlak się kończy. Być może kończył się dawniej, ale bardziej prawdopodobne jest, że nastąpiła zmiana powiatu i zmiana PTTK-u, stąd tyle błędnych informacji było w internecie. Nie byliśmy wcale pewni, gdzie nas ten szlak poniesie, czy do Samborowa, czy może do samej Ostródy - ktoś mi też mówił, że szlak został tam przedłużony. W Radomnie stwierdziliśmy znaki kontynuujące się. Zrobiliśmy zakupy w sklepie, posiedzieliśmy na schodach dawnej plebanii, wymieniliśmy jakieś uwagi natury ogólnej. Zagapiliśmy się z wodą - należało nabrać jej wcześniej, a odłożyliśmy to na sam koniec wsi. Ostatnie domy przed Jeziorem Radomno były bardzo nieprzystępne. Dzwonka nie było, szczekającym psem się nikt nie zainteresował, nikt nie wyszedł. Wróciliśmy się kawałek do gospodarstwa i zagadnęliśmy pana, który pokazał się na podwórku. Bez problemu dostaliśmy zaproszenie do kranu w letniej kuchni - do tego jeszcze nie doszło, żeby odmawiać ludziom wody, jak się wyraził ten miły pan. No i świetnie, mogliśmy iść dalej.
Jezioro było straszliwie brudne, zeutrofizowane. Przejrzystość nie osiągała nawet 1 cm. Mimo to ktoś próbował tam łowić ryby. A my kroczyliśmy śliczną drewnianą kładką, przecinającą zatokę.
Wspaniały, dziki teren nas otaczał. Półwysep musiał być i w dawnych wiekach zamieszkany, tak dobrze go broniło jezioro i struga, która odcinała go od stałego lądu. Jednak grodzisko stwierdzono na wyspie, są nawet zaznaczone wały na mapy.cz.
Musieliśmy zabiwakować gdzieś przed Iławą. Poszlibyśmy dalej, ale już dalej się nie dało. Były jeziora, nad którymi miło byłoby spędzić noc, ale nie chcieliśmy być wykryci, a do tego akurat nie było niczego płaskiego, chyba że torfowisko. Padło więc znów na nieco oddalony szczyt wzgórza porośniętego bukowym tutaj lasem. Las się właśnie zmienił z sosnowego na żyzny, bukowy. Pewnie weszliśmy na obszar morenowych glin, zamiast piasku.
Były tam straszne komary, pogryzły mi nogi kompletnie, jeszcze zanim udało mi się wbić wszystkie śledzie. Marzyłam o ognisku, ale znów nie wyszło, bo w pobliżu miała być wieża przeciwpożarowa. Trzeba się było zadowolić zupą pomidorową posypaną sezamem i kompotem z dzikich jabłek.
Ostatni dzień wędrówki wstał pochmurny, choć potem się znów rozpogodziło. Zwinęliśmy się, doszliśmy do szlaku - a było to z pół kilometra - i ruszyliśmy na Iławę. Potwornie poplątaliśmy się przy dworcu kolejowym, przebieg szlaku był źle zaznaczony na mapie. Należało po prostu iść prosto główną drogą. Wstąpiliśmy do centrum handlowego, gdzie była darmowa toaleta, nabraliśmy wody. Iława nam się podobała, zwłaszcza odrestaurowany kran z wodą na chodniku i stara lokomotywa na placu przed dworcem. Zakupy zrobiliśmy w małym sklepiku pod koniec miasta. Zawsze staram się robić zakupy w tych małych sklepikach, co by wesprzeć drobny handel.
Razem z naszym szlakiem zaczął biec jakiś szlak papieski, chyba droga krzyżowa, której stacje wykonano w starych kajakach.
Drugie śniadanie zjedliśmy na przystanku. Oczekiwaliśmy jakiegoś wspaniałego doświadczenia wędrówki wzdłuż brzegów Jeziora Jeziorak, jednak trasa była daleka od wspaniałości. Szliśmy po prostu asfaltem, a od jeziora oddzielały nas zabudowane działki. Stały tam domy bogaczy, bardzo specyficzne, bardziej bunkry niż przytulne domy.
Niestety końcówka szlaku nie jest zbyt ciekawa. Ratuje ją tylko ostatni odcinek leśny, aczkolwiek droga tam jest już częściowo wyasfaltowana.
Na koniec jest klejnot - stary most na Drwęcy z ruinami jakiegoś ceglanego budynku, bardzo prawdopodobne, że pełniącego jakieś funkcje obronne. I zaraz potem dworzec w Samborowie, nieczynny, ale ze starymi napisami, nawet niemieckimi.
Kropkę szlakową wraz ze szlakowskazem zlokalizowaliśmy na drzewie przed dworcem. Okazało się więc, że tak jak sądziliśmy, szlak się tam kończy. Zatem zakończyliśmy przejście. Filmowe zakończenie odbyło się z problemami, bo pies zza płotu wyszedł sobie na nas poszczekać.
Michał miał wieczorny pociąg, a ja planowałam wrócić kawałek, zabiwakować w lesie, zrobić ostatnie ognisko i pojechać do domu rano. Natomiast towarzystwo, które przebywało obok mostu bardzo mnie do tego zniechęcało. Typy były tak podejrzane, że się przestraszyłam i coś mi mówiło, że nie powinnam już tamtędy chodzić. Spojrzeliśmy w rozkład jazdy: jest osobowy do Gdyni! Wobec tego postanowiłam poczekać na ten pociąg i pojechać do Gdyni i stamtąd do Cieszyna. Tak zrobiłam. Na pociąg do Katowic nie było miejsc, ale byłam szczęśliwa na podłodze, z wędzoną makrelą. Zachodziły obawy, że naruszam tym porządek publiczny, ale nie przejmowałam się. Był to mój jedyny prowiant, ale tak to sobie właśnie wymarzyłam, bo przez pół roku nie jadłam makreli.
Szlak oceniam ogółem pozytywnie, ale nie budzi on aż tak wielkiego entuzjazmu jak się spodziewałam. Odcinek między jeziorami jest znakomity, ale krótki, a Drwęcy nie widzi się cały czas. Nie każdy płat lasu z mapy nadaje się na biwak. Jednak odcinków fajnych jest więcej niż kiepskich, pofalowane moreny mają wielki urok.
Na koniec wielkie podziękowania dla Michała za pożyczenie aparatu :-)