czwartek, 30 maja 2024

Pieszy trawers Japonii: Podsumowanie

Po wielu latach marzeń o tej wędrówce w 2023 roku udało mi się dokonać pieszego trawersu Japonii. Wyprawa trwała 137 dni, w tym samo przejście 124 dni oraz 13 dni poza szlakiem. 3 dni przeznaczone na odpoczynek po pogryzieniu przez pijawki, nieudaną próbę przedłużenia wizy i organizację wyjazdu na Tajwan. 10 dni pochłonęła podróż na Tajwan, po której otrzymałam drugą wizę Japońską. Wędrówka była więc z konieczności podzielona na dwie części.

Rozpoczęłam przejście 16 kwietnia 2023 na Przylądku Sata, najdalej na południe wysuniętym punkcie Kiusiu, a skończyłam 30 sierpnia 2023 na Przylądku Sōya, najdalej na północ wysuniętym punkcie Hokkaido. Ze względu na bardzo skąpą ilość informacji, jakie posiadałam, nie miałam zbyt wielu oczekiwań ani też wyobrażeń. Liczyłam przede wszystkim na to, że będę mogła wędrować przez dzikie, naturalne, zielone lasy, podobne trochę do liściastych lasów w Appalachach czy ostatnich skrawków Puszczy Bukowej w Karpatach. Chciałam też bardzo poznać kulturę, Japonię w naturalnym środowisku - ze świątyniami i polami ryżowymi. Byłam ciekawa kuchni, spotkanych ludzi i tego jak zostanę tam przyjęta. Japonia nie przyniosła mi żadnych rozczarowań, a wędrówka przez ten kraj należy do moich najpiękniejszych i pełnych wzruszeń podróży. Ogromnie się cieszę, że udało mi się ją zrealizować. Dystans wyniósł 4010 km.

Z moich poszukiwań wynika, że jestem pierwszą na świecie kobietą, która przeszła Japonię. Z tego co wiem, mężczyzn którzy przeszli Japonie było zaledwie kilku. Wygląda też na to, że jestem pierwszą osobą, która nie szła tylko drogami, ale również szlakami górskimi, jeżeli tylko było to możliwe. Było to też pierwsze polskie przejście Japonii.





Statystyki i życie na japońskim szlaku

Licząc tylko dni wędrówki bez wspomnianych dni zero i pobytu na Tajwanie, czyli 124, moja średnia wyniosła 32,3 km dziennie. Nie ma chyba sensu liczyć średniej z całości wyprawy, gdzie przerwy następowały wbrew mojej woli. Jedyny świadomie wzięty dzień wolny to był ten dzień, kiedy odpoczywałam pogryziona przez pijawki, jednak podróż na Tajwan i z powrotem pochłonęła też po pół dnia z dni, kiedy byłam na szlaku, a te dni liczę jako całość.

Tempo było raczej standardowe, takie jakie zwykle miewam w ostatnich latach. Nie zależało mi zbytnio na wyniku sportowym, choć oczywiście całkiem wolnego tempa nie zniosłabym mentalnie ;-). Zaskoczyło mnie to, jak bardzo krótki jest dzień w Japonii. Kraj ten leży tak daleko na południe, że nie ma w nim charakterystycznego dla krajów północy długiego dnia latem. Z 12-godzinnego dnia w kwietniu zrobił się zaledwie 15-godzinny dzień w lipcu. Kłopot polegał na tym, że wieczory praktycznie się nie wydłużyły, na Kiusiu robiło się ciemno o 18:30, a na północy Honsiu o 19:30 (na Hokkaido byłam już pod koniec lata, kiedy dzień się znowu skrócił). Wydłużał się poranek, tak że jasno robiło się na początku lipca już o 4 nad ranem i musiałam wstawać, bo budził mnie chór bardzo głośnych cykad.

Ze względu na to, że nie wszędzie mogłam swobodnie biwakować dzienny dystans zależał też niekiedy od tego, gdzie będę mogła przenocować. Zdarzało mi się iść po ciemku, ale nie więcej niż godzinę. Spać szłam przeważnie około 21:30. 

Kolejną przeszkodą w robieniu długich dystansów dziennych były bardzo częste wizyty w sklepach - najczęściej codziennie lub co dwa dni. Uwielbiałam przechadzać się między półkami z nieznanymi produktami i polować na artykuły garmażeryjne, co nieuchronnie prowadziło do utraty godziny lub nawet dwóch, jeśli udawało mi się przy tej okazji podpiąć do elektryczności. Ładowanie elektroniki również pochłaniało czas w ciągu dnia.

Najdłuższy dystans dzienny: 46 km.

Dni z dystansem powyżej 40 km: 17

Najkrótszy dzień: 3 km (w czasie tajfunu)


Trasa

Naszkicowana przeze mnie przed wyjazdem trasa była z grubsza identyczna z tą, którą zrealizowałam. Różnił się trochę odcinek pomiędzy Nakasendo a Michinoku Coastal Trail, który planowałam na bieżąco oraz północna część Hokkaido, kiedy zeszłam nad Morze Ochockie bardziej na wschód niż to pierwotnie planowałam.

Na poszczególnych wyspach pokonałam:

Kiusiu: 519 km

Sikoku: 595 km

Awajishima: 59 km

Honsiu: 1975 km

Hokkaido: 862 km

Pomiędzy wyspami poruszałam się promami z wyjątkiem cieśniny pomiędzy Sikoku a Awajishimą, gdzie musiałam przedostać się na drugą stronę samochodem po moście autostradowym.

Ze zrealizowanej trasy jestem ogólnie rzecz biorąc zadowolona, choć oczywiście teraz, kiedy ją już znam, ułożyłabym ją nieco inaczej. Nic nie zmieniłabym na Kiusiu, na Sikoku i Awajishimie również, ponieważ nie ma tam w zasadzie lepszego wyjścia. Z Honsiu sprawa jest bardziej skomplikowana. Początek był znakomity z górami nad Kobe i Kioto. Nakasendo było dość ciekawe, ale nadmiernie asfaltowe. Nie chciałam iść zbyt zapętlonym i zmierzającym w kierunku który mi nie odpowiadał Tokai Nature Trail, jednak powinnam była skorzystać z większej części tego szlaku. Nie jest on jednak również zbyt fajny - jest bardzo zniszczony przez erozję do tego stopnia, że jest niebezpieczny i w wielu miejscach występują na nim pijawki. Być może warto byłoby wędrować północno wschodnią częścią Honsiu - nie wiem, bo tam nie byłam. Z północno-zachodniej jestem bardzo zadowolona, tam były najpiękniejsze góry na tej wyspie. Dobrze że szłam przez centralną Honsiu, bo tam jest mniej parno i w głębi lądu jest lepsza pogoda. Michinoku Coastal Trail był bardzo asfaltowy, ale wiele skrótów pozwoliło mi pokonać końcówkę wyspy w sensownym czasie. Odcinki nadmorskie były bardzo piękne. Tam, podobnie jak na Hokkaido było gorąco i parno. Hokkaido to była pod wieloma względami porażka. Prawie każda góra, na którą się wybierałam była zamknięta albo przychodził tajfun. Miałam wielkie nadzieje, a widziałam głównie asfalt. Nie da się go uniknąć, ale następnym razem zamiast południowo wschodnich zatok poszłabym przez okolice Sapporo, a potem dopiero przez Yubari Dake (do którego nie dało się dojść przez remont na zaporze) i Daisetsuzan (którego nie przeszłam w całości przez huragan po tajfunie).

Liczenia dystansu dziennego dokonywałam codziennie wieczorem, opierając się o dane z mapy.cz, znaki drogowe, informacje na szlakowskazach i swoje średnie, znane mi tempo. Nie są to dane ścisłe. Nie zapisywałam swojego śladu, ale pamiętam trasę bardzo dobrze.


Kierunek wędrówki i pora deszczowa

Spośród kilku znanych mi przejść Japonii, większość miała przebieg z południa na północ. Mnie też ten kierunek wydał się najrozsądniejszy. Wiosną na południu nie ma jeszcze upałów, im dalej na północ szłam, tym się od tych najcieplejszych rejonów oddalałam. Ale najważniejsza była pora deszczowa. Nadchodzi ona z południa i trwa około miesiąca, ale na południu pada znacznie więcej niż na północy. Na Kiusiu pojawia się na początku maja, w rejonie Tokio w czerwcu. Mój plan był więc taki, żeby przed porą deszczową uciec. Chciałam żeby dopadła mnie w rejonach mniej deszczowych. Bardzo dużo się naczytałam o porze deszczowej i jakim jest ona koszmarem, jak jest gorąco i wilgotno. Ten rok nie był typowy i pora deszczowa nadeszła o dobre dwa tygodnie za wcześnie, tak że zaczęła się jeszcze kiedy byłam na Sikoku. Męczyła przez pierwsze trzy tygodnie pobytu na Honsiu. Ale wcale nie była aż taka zła. Z początku, przed porą deszczową, zdarzał się jeden dzień w tygodniu z całodniowym intensywnym deszczem. A w trakcie pory deszczowej takich dni było dwa, może trzy. Czyli nie lało cały czas i nie było nawet w części tak źle, jak sobie wyobrażałam. Jednocześnie nie zaczęły się jeszcze upały, a kiedy się zaczęły było już po porze deszczowej. Byłam więc zadowolona i myślę, że ten kierunek jest dobry. Na Hokkaido doszłam jeszcze długo przed nastaniem jesieni (śnieg pada w tamtejszych górach dopiero w październiku). Na pewno jesienią byłoby tam bardzo ładnie. Ale na pewno nie można byłoby wędrówki w odwrotną stronę zacząć wiosną, trzeba by czekać lata, iść w stronę pory deszczowej i latem być w najgorętszych i najbardziej parnych rejonach.





Pogoda

Pogoda była znacznie lepsza niż się spodziewałam i nie dotyczy to tylko pory deszczowej. Miałam 67 dni z deszczem na 124 dni wędrówki i jest to dosyć sporo, bo ponad połowa, jednak na wielu innych wędrówkach miałam dni deszczowych 2/3. Oczywiście nie zawsze był to całodniowy deszcz, czasem tylko krótka burza lub mżawka.

W japońskich górach uwydatniała się bardzo różnica temperatury na różnych wysokościach. W Górach wraz z wysokością zawsze ona spada i tak było nawet w środku gorącego lata. Na wiosnę na Kiusiu, kiedy nad morzem było już stale nieco ponad 20 stopni, powyżej 1500 m było już zaledwie kilka stopni powyżej zera, a nocami zdarzał się przymrozek. Śnieg dopiero co stopniał, było widać jeszcze nie zazielenioną trawę. Również latem można było w wyższych partiach gór odetchnąć. Podczas przejścia frontu w lipcu bywało tylko 10 stopni. Nisko nad morzem 30-37. 

Największym wyzwaniem pogodowym były tajfuny, czyli głębokie i bardzo deszczowe niże, które wschodnią Azję nawiedzają przynajmniej kilka razy w roku. Tego lata było ich dwa razy więcej niż zwykle. Deszczu spadało nawet 200 mm w ciągu jednego dnia. W czasie mniej intensywnych tajfunów wędrowałam, ratował mnie wtedy parasol. Nie zabrałam parasola z Polski, ale Japończycy przekonali mnie, że musze go mieć i sami mnie obdarowywali jeśli akurat mi się połamał. Parasol jest naprawdę fajny, bo nie jest pod nim gorąco jak pod ubraniem przeciwdeszczowym, można też obsługiwać telefon. W czasie najgorszych tajfunów nie dało się iść, zatrzymywano nawet koleje i wszędzie były ostrzeżenia. Przeczekiwałam wtedy w bezpiecznym miejscu. Pogoda się szybko zmieniała, woda spływała kanałami i następnego dnia można już było iść normalnie.





Trudności i niebezpieczeństwa

Szlaki górskie były różnego rodzaju i nigdy nie było wiadomo czego się spodziewać. Nie było w ogóle wiadomo czy istnieją i to samo w sobie było wyzwaniem. Polegałam głównie na mapy.cz, sprawdzałam w innych aplikacjach czy w danej okolicy, na dany szczyt prowadzą jakieś szlaki. Nikt nic nie wiedział i trudno było się czegoś dowiedzieć. W informacjach turystycznych dowiadywałam się, że robię coś bardzo dziwnego, że nigdy nie słyszeli, a map nie mają. Musiałam więc sprawdzać sama. Bywało, że szlak się urywał i nie kontynuował tak jak na mapie. Te szlaki, które istniały często były w złym stanie ze względu na ulewne deszcze i wymycie. Bardzo dużo było drobnych osunięć ziemi, a ścieżki pokrywały wymyte głazy. Szlaki są przeważnie poprowadzone w starym stylu, prosto w górę i prosto w dół, co sprzyja erozji. W trudnych miejscach na popularnych szlakach są pozawieszane rozmaite łańcuchy i liny. Czasem wydaje się, że niepotrzebnie, ale zupełnie inaczej wygląda to w deszczu.






Na lepszych szlakach było bardzo dużo antyerozyjnych schodów. One są zasadniczo dobre, zwłaszcza na erozję, ale już nie na kolana. Z moimi problemami z kolanami nie powinnam zbyt wiele chodzić po schodach, bo to zbytnio obciążające. Na północy Honsiu, na wybrzeżu Sanriku na szlaku Michinoku Coastal Trail szlak jeżeli nie prowadził drogami, to cały czas były na nim schody. Rekordowego dnia było to 3000 schodów! Zdarzały się też drabiny. Bardzo trudno było zrobić porządny dystans w takich warunkach. A najgorsze było to, że zaczęło mi coś stukać w kolanie przy każdym kroku pod górkę. Z czasem zaczęło i boleć, bardzo się bałam że skończy się to kontuzją i zejściem ze szlaku. Nawet po odpoczynku na Tajwanie nie przeszło i dopiero kiedy na Hokkaido skończyły się schody, stukanie samo zniknęło. Po powrocie czekało mnie wiele sesji fizjoterapeutycznych, zanim się to napięcie udało zlikwidować.





Jednak najgorsze ze wszystkiego w japońskich górach były pijawki. Pijawki drzewne, zwane "yamabiru" (ogólnie pijawka to "hiru"). Przed wyjazdem słyszałam o komarach, jadowitych stonogach, szerszeniach, wielkich pająkach, ale to było nic w porównaniu z pijawkami. Nie występują one wszędzie, tylko wyspowo, ale ich zasięg się powiększa ze względu na rosnące populacje dzikich zwierząt, dzików i jeleni sika, na których pijawki głównie żerują. Jest to prawdziwa plaga, a najgorzej jest w czasie deszczu, kiedy pijawki wychodzą tysiącami. Zetknęłam się z nimi pierwszy raz w deszczowy dzień w prefekturze Gifu. Szłam w spodniach przeciwdeszczowych, a one pokąsały mnie pod spodniami. Podczas drugiego śniadania zauważyłam krew. Nie chciała przestać płynąć, już zaczęłam szukać ratunku, ale uświadomiono mi, że to pijawki i że po kilku godzinach krwawienie ustanie. Do wieczora ugryzień zrobiło się kilkanaście, a pijawki zbierałam z siebie co kilka minut. W sumie około 40. Jedna blizna pozostała mi do dzisiaj.




Pozostałe zwierzęta nie są zasadniczo niebezpieczne, choć należy wspomnieć o groźnych szerszeniach i jadowitych pająkach wielkości pięści (jednych i drugich spotkałam wiele). Szerszenie przyciąga czarny kolor, więc należy się wystrzegać czarnych ubrań. Japończycy panicznie boją się niedźwiedzi (azjatyckich czarnych na wyspach południowych i brunatnych na Hokkaido), jednak niebezpieczne sytuacje z nimi związane należą do wielkiej rzadkości. Niedźwiedzie są bardzo płochliwe i uciekają. Nie używałam żadnych urządzeń odstraszających, potwornie irytował mnie dźwięk dzwonków, którymi Japończycy są obwieszeni w górach. Bardzo chciałam spotkać niedźwiedzia, ale niestety nie spotkałam. Widywałam często ślady i odchody.





Również małpy, makaki japońskie, są niekiedy uznawane za niebezpieczne, ale spotkawszy kilka stad i kilka małych grup stwierdziłam, że są to prześliczne i miłe zwierzęta. Nigdy się nie zbliżały, choć te w parkach narodowych były mało płochliwe




Przestraszyłam się spotkawszy pierwszy raz serau kędzierzawego, bo wyglądał jak skrzyżowanie wołu z wilkiem, lecz jest to spokojne roślinożerne zwierzę. 




Można się też przestraszyć jeleni sika, które spłoszone, wydają bardzo głośne piski, mogące dać znać ludziom o kimś kręcącym się po lesie. Nie chciałam więc ich płoszyć, ale często wybieraliśmy na nocleg te same miejsca.




Podczas wędrówki drogami dużym problemem był brak chodników, brak poboczy na wąskich drogach i tunele. Na pełnych zakrętów drogach kierowcy ciężarówek mnie nie widzieli, przyklejałam się do barierek albo próbowałam uciekać w krzaki. Bujna roślinność często wychodziła na drogę. Najgorzej było podczas deszczu i we mgle. Na szczęście miałam bardzo jaskrawą pomarańczową kurtkę przeciwdeszczową. Ten kolor jest najlepiej widoczny. Używałam też migającej na czerwono latarki czołowej. Chodzenie tunelami było nieuniknione, bo po prostu nie było innej możliwości. Była tylko jedna droga w danej okolicy i ona miała tunele. Bardzo rzadko w tunelu był normalny chodnik. Najczęściej był wąski na pół metra chodniczek serwisowy. Ciężarówki które nie mieściły się na jezdni potrafiły jechać tak, że naczepą były już nad tym chodniczkiem. Wtedy przyklejałam się do ściany, modląc się żeby pojazd nie zahaczył o plecak. Tunele bez jakiegokolwiek pobocza też się zdarzały. Były krótkie, ale kierowcy się mnie nie spodziewali. Też używałam tam latarki. Jakimś cudem przetrwałam. Wiele osób powiedziałoby, że to zbyt niebezpieczne i złapałoby stopa przed tunelem. Ale honor długodystansowca nakazuje, żeby przejście było kompletne, tzn. nie można ominąć żadnego fragmentu, choćby nie wiem co. 





Z mniejszymi drogami był także problem, bo bywały na nich osuwiska, a same drogi były zamknięte. Ponieważ nie byłam w stanie sprawdzić tego wcześniej, często trafiałam na zamknięte drogi i pomimo zakazu szłam nimi, obchodząc niebezpieczne osuwiska na przełaj, co było bardzo trudne i niebezpieczne. Na szczęście nie miałam wypadku.



Podczas mojej wędrówki miały miejsce dwa dość silne trzęsienia ziemi, ale tak daleko od miejsc, w których się znajdowałam, że nic nie odczułam. Wiele wulkanów było aktywnych, ale jest to normalna rzecz. Kratery dymiły, wyrzucały w powietrze materiały piroklastyczne. Z tego powodu wiele szlaków było zamkniętych i niestety musiałam je omijać.

Sporym wyzwaniem były także: 

- lewostronny ruch na drogach

- komary i kleszcze - nie słyszałam żeby wywoływały jakieś choroby, ale pewnie wywołują, tylko moje zrozumienie spraw japońskich nie było wystarczające, żeby się tego dowiedzieć. Bardzo głośne cykady nie dawały mi spać latem

- komunikacja z ludźmi - z mojej strony brak znajomości japońskiego, a ze strony Japończyków brak znajomości angielskiego. Nie chciałam używać tłumacza ze zdjęć tekstu działającego online


Nawigacja i karta SIM

Do nawigacji używałam przede wszystkim telefonu i aplikacji mapy.cz. Jest to moja ulubiona, bardzo czytelna, szybka aplikacja. Jej wadą jest wyznaczanie tras tylko w oparciu o zaznaczone na niej drogi i ścieżki i niezwykle trudne i kłopotliwe wprowadzanie śladu z pliku gpx (choć chyba ostatnio coś się w tej kwestii zmieniło). Miałam też zainstalowane maps.me, którego używałam ze śladem gpx i to, co jest za darmo dostępne w AllTrails. W ramach sprawdzania czy dany szlak ma szansę istnieć w terenie używałam peakvisor.com oraz w połowie odkryłam aplikację Ya Map, która jednak jest dostępna tylko w języku japońskim i trudno było mi się z niej czegokolwiek dowiedzieć.

Liczyłam na możliwość zdobycia map topograficznych na miejscu, to jednak udało mi się tylko raz. Żadne mapy z informacji turystycznych mi się nie przydały.

Na Michinoku Coastal Trail używałam zestawu wydrukowanych w Polsce map PDF, śladu gpx oraz mapy online dostępnej na stronie szlaku. 

Używałam również Mapy Google, która służyła mi do poszukiwań sklepów oraz miejsc noclegowych, takich jak wiaty w parkach - na zdjęciach dostępnych w Google mogłam obejrzeć np. pergolę w parku i sprawdzić czy jest otoczona drzewami, jak wygląda toaleta itd.

Przed wyjazdem zaplanowałam i zapisałam trasę w wielu częściach w mapy.cz, miała ona jednak orientacyjny przebieg, który wielokrotnie zmieniałam. Przydawała mi się jednak do nakreślenia ogólnego kierunku wędrówki.

Wiem, że nawigację można było lepiej przygotować, jednak mnie się to nie udało ze względu na trudności z tłumaczeniem japońskiego oraz brak czasu. Wiem też, że można gdzieś dostać mapy topograficzne, bo je widziałam w rękach wędrowców.

Znaki w terenie nie były dla mnie zasadniczo zrozumiałe jeśli chodzi o to, co było na nich napisane, jeśli jednak był pokazany przebieg szlaków i godziny czy kilometry to nie miałam problemu. Na skrzyżowaniu zawsze mogłam spojrzeć na aplikację i wybrać odpowiednią ścieżkę. W parkach narodowych były najczęściej również szlakowskazy w języku angielskim. Czasami zdarzało mi się źle skręcić, jednak tym co miało większe znaczenia było znalezienie szlaku w ogóle, takiego którym mogłam wędrować. Nigdy nie wiedziałam czy ścieżka na mapie będzie istniała w rzeczywistości i wiele razy okazywało się, że nie. W najgorszym przypadku straciłam przy takiej okazji półtora dnia, musząc się wracać.




Bardzo trudno byłoby mi funkcjonować bez internetu, dlatego zaopatrzyłam się w japońską kartę SIM. Było z tym wiele kłopotu. W Japonii można kupić karty mobilne oraz karty fizyczne prepaid na określony czas i określoną ilość danych. Kupiłam dwukrotnie 3-miesięczne karty w sumie 15 GB i mi one wystarczyły. Po włożeniu karty (koniecznie do pierwszego gniazda jeśli macie telefon dual SIM) trzeba według instrukcji zmienić częstotliwość i ustawienia.




Noclegi

Wliczając też nocleg przed rozpoczęciem wędrówki, dni spędzone w Tokio i cztery noce po zakończeniu wędrówki oraz wypad na Fuji, czyli wszystkie noclegi w Japonii:

Namiot: 51, w tym pole namiotowe najczęściej darmowe lub z nieczynną recepcją: 7 ; płatne: 1

Wiata: 30 (w tym 6 razy na polu namiotowym i 2 prywatne zadaszenia)

WC: 10 

Chatki: 15 (chatka górska, jadalnia na campingu, opuszczona chata)

Hostel/schronisko: 3

Poczekalnia na stacji kolejowej: 2 

Terminal promowy: 1

Przystanek autobusowy: 2 

Świątynia lub kaplica: 6

U spotkanych przypadkowo ludzi: 8

U znajomych w Tokio: 10 i 4 po zakończeniu podróży


Ze wszystkich wymienionych wyżej noclegów tylko 4 były płatne. Sądziłam, że będę zmuszona korzystać częściej z płatnych noclegów, jednak jak się okazało można było tego całkowicie uniknąć. Japonia okazała się rajem darmowych biwaków, wiat, publicznych toalet i dostępu do wody.

Nigdy nie rozbijałam się ostentacyjnie na widoku, mając na uwadze wrażenie, jakie mogłoby to zrobić na mieszkańcach danej miejscowości. W miejscach często odwiedzanych przez turystów stosunek do biwakowania nie jest już tak pozytywny jak kiedyś, a takie opinie się roznoszą. Często byłam pierwszą turystką, jaką widziano w okolicy, więc zależało mi na tym, żeby nie robić złego wrażenia i dzięki temu wpłynąć jakoś na to, żeby w przyszłości turyści nadal byli dobrze traktowani. Jeśli nie mogłam znaleźć miejsca ukrytego, dyskretnego parku albo dojść do lasu po prostu kogoś pytałam. Zupełnie inaczej jest, kiedy się prosi o pozwolenie. Raz tylko upewniano się, że chcę przenocować tylko jedną noc i nazajutrz zniknę. We wszystkich innych przypadkach reakcją był uśmiech i uprzejme przywitanie. Chciałabym żeby tak zostało jak najdłużej, więc starałam się jak najmniej rzucać w oczy, ale też nie bałam się, że z mojego biwaku rzeczywiście wynikną jakieś problemy. Nikt nie wezwałby policji, raczej mógłby być niezadowolony. Ale nikt nie był. W parkach czasem ktoś mnie widział, bo o świcie było jeszcze chłodno i ludzie przychodzili się przespacerować. Starsi panowie uśmiechali się i mówili, że to świetny pomysł. Cel zatem osiągnęłam i pozostawione wrażenie nie było złe. Szkoda byłoby naruszyć tę delikatną równowagę. Choć na razie turystów z namiotami jest bardzo mało (ja nie widziałam) to w przyszłości na pewno to się zmieni i stosunek Japończyków do biwakowania może się zmienić.





Kiedy ktoś pytał gdzie nocuję, nie ukrywałam że biwakuję. Budziło to naturalne zdziwienie, czasem podziw, jeśli było to w górach to osoba pytająca raczej miała na myśli sprawdzenie czy mam potrzebny sprzęt i nie wpakuję się w kłopoty na odludziu. Nikt nigdy słowem nie wspomniał, że to nielegalne ani nie skrytykował takiego pomysłu. 

Niechęć do biwakowania i do turystów zaobserwowałam jedynie na Sikoku, na Szlaku 88 Świątyń. Tam sypiałam prawie zawsze pod wiatami. Kiedyś wiaty służyły pielgrzymom jako miejsca noclegowe, obecnie władze starają się żeby odwiedzający nocowali w hotelach, a wiaty służyły tylko do odpoczynku. Nie były one zbyt dobre w złych warunkach pogodowych, nie chroniły przed deszczem ani wiatrem, raz nawet musiałam uciekać z wiaty podczas burzy tropikalnej.




Najciekawsze były noclegi pod dachem, u przypadkowo spotkanych ludzi, którzy z dobrego serca, ciekawości lub jednego i drugiego zapraszali mnie do siebie. Mogłam zobaczyć jak Japończycy mieszkają, jak śpią na materacach rozkładanych na matach na ziemi, jakie mają kuchnie i jakie domowe kapliczki. Niektórzy mieli nawet po trzy - dla bóstwa domowego, dla ważniejszego boga i osobną kapliczkę dla zmarłych z rodziny.





W Tokio znalazłam schronienie u polsko-japońskiej rodziny. Nocowałam u nich przed i po przejściu, a także pomiędzy, kiedy musiałam polecieć na Tajwan i z powrotem. Miałam u nich swój pokój, mogłam poleżeć w wannie. Trzymałam też u nich zapasowe rzeczy i pamiątki. W połowie trasy wymieniłam buty na nowe.

Równie fajne były noclegi w kaplicach buddyjskich i opuszczonych świątyniach szintoistycznych. W dawnych czasach wędrowni mnisi nocowali w kaplicach, a i obecnie dla pieszego wędrowca taki czysty zamykany domek z wygodną podłogą, w którym się można zamknąć stanowi wielką pokusę. Spałam nawet w kaplicy cmentarnej, starając się okazać szacunek należny zmarłym. Odmówiłam modlitwę i poprosiłam o schronienie. Japończykom by się taki nocleg mógł bardzo nie podobać, bo uważają coś takiego za brak szacunku, ale ja nie widziałam w tym nic złego. Duchy i bóstwa chyba mi sprzyjały. Wiele spośród bóstw szintoistycznych to bóstwa opiekuńcze, więc nie zaszkodziło się do nich zwrócić w potrzebie. Miałam wrażenie, że to one zsyłają mi opuszczone świątynie, wiaty i przystanki, w których mogłam chronić się przed deszczem i burzą. W każdym razie przyjemnie było tak myśleć.




Sypiałam też na przystankach autobusowych (na Hokkaido były zamykane) i na stacjach kolejowych, ale tych ostatnich unikałam ze względu na jeżdżące do późna pociągi.

Kąpałam się w publicznych toaletach, tam też robiłam pranie. Jeżeli nocowałam na polu namiotowym to brałam prysznic pod kranem, najfajniej było, jeśli był podłączony wąż.


Jedzenie i możliwości zaopatrzenia

Ze względu na brak znajomości pisma robienie zakupów to była zawsze przygoda. Długo się uczyłam produktów, ale też bardzo mnie to bawiło. Nie wszystkie rzeczy, do których jesteśmy przyzwyczajeni w Polsce w ogóle występują w Japonii, np. nie ma praktycznie żółtego sera, a chleb jest tylko tostowy, gąbczasty i niesmaczny (istnieją podobno piekarnie, ale tylko w dużych miastach, a przez takie nie szłam). Z reguły udało mi się odgadnąć czym jest dany produkt lub potrawa, ale popełniłam kilka śmiesznych błędów. Raz kupiłam ciasto na pierogi myśląc właśnie, że to ser. Innym razem kupiłam panierowany kotlet z ośmiornicy, myśląc że to zwykły mielony. Sądząc, że to cukierki imbirowe, nabyłam białą fasolę w cukrze.

Nigdy nie chodziłam do restauracji, wychodziłoby to drożej niż kupowanie jedzenia w sklepach. Poza tym niezupełnie odpowiada mi japońska kuchnia. Nie znałam tych potraw wcześniej, poznałam w trakcie, ale do dziś nie wiem jak się większość z nich nazywa. Wiem, że nie ma się co chwalić niewiedzą, ale zbyt wielu rzeczy musiałam się uczyć na raz. 

Japońskie jedzenie jest pyszne, ale połączenia w moim odczuciu niekiedy zbyt egzotyczne i zbyt wiele dziwnych sosów. Poszczególne potrawy bardzo mi smakowały, ale wolałam je łączyć według własnego uznania. Najczęściej robiłam zakupy w supermarketach spożywczych, gdzie były działy garmażeryjne. Można było kupić smaczne i świeże gotowe potrawy na plastikowych tackach. W ten sposób można było kupić poszczególne dania osobno. Były kotlety schabowe i mielone, panierowane ryby, sałatki ziemniaczane, kotlety ziemniaczane - bardzo swojsko ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu. Można było kupić ryż, czasem pieczone ziemniaki, a najbardziej lubiłam tempurę, czyli różne warzywa (lub owoce morza) smażone w cieście. Japończycy wrzucają je do zupy, ale ja wolałam jeść je jak racuszki albo dodatki do mięsa. 



Kiedy byłam zapraszana na posiłek, na stole pojawiały się tradycyjne dania, zazwyczaj wiele potraw w małych naczyniach, którym zawsze towarzyszył ryż. Niezastąpione były onigiri, czyli ryżowe kulki, które funkcjonują w Japonii jak u nas kanapki. Te ze sklepu nie były najwyższej jakości, natomiast zrobione na świeżo, ulepione w rękach przez jakąś gospodynię i ofiarowane z dobrego serca - przepyszne. Czasem się je czymś nadziewa, np. rybą, a czasem posypuje z zewnątrz, np. czarnym sezamem.




Słodycze w Japonii to szeroki temat. Są takie "półkowe", jak czekolady, żelki i cukierki, ale są też w dziale ciastek i deserów. Bardzo wiele ciast jest faszerowanych słodką czerwoną fasolą azuki, niekiedy też zieloną soją. Zawsze miałam nadzieję, że w środku będzie coś innego, ale z reguły się rozczarowywałam. Nie zawsze było to niesmaczne, na przykład bardzo smakowały mi gofry z fasolą w kształcie rybki, ale okrągłe galaretki mochi wypełnione fasolą to już była przesada.

Słodycze w Japonii są bardzo smaczne i dobrej jakości. Ich główną wadą jest nadmiar opakowań. Rekord pobiły orzeszki w czekoladzie. Były w dużym pudełku, jednak po otwarciu okazywało się, że w środku jest drugie, mniejsze pudełko. W mniejszym pudełku znajdowała się plastikowa torebka i wreszcie w tej torebce orzeszki, sztuk 10. Najczęściej kupowałam czekoladę. Tabliczki miały 50g jeśli były mleczne czy gorzkie, 46 g jeśli białe lub smakowe. Ich ceny wynosiły około 4 PLN. Zjadałam 3 dziennie. 

Największym odkryciem, zresztą nie tylko moim, ale wszystkich obcokrajowców, są słodycze herbaciane, o smaku i z dodatkiem zielonej herbaty. Najwspanialsza była herbaciana czekolada firmy LOOK, ale i Meiji miało herbaciane czekolady w ofercie. Były też ciasteczka i wafelki, czasem batoniki. Cukierki były nawet o smaku herbaty czarnej i mnóstwa innych rzeczy, również bardzo smaczne. Przez 5 miesięcy nie zdążyłam nawet wszystkiego spróbować, jest więc dodatkowy powód żeby wrócić do Japonii.





Cukierki najbardziej lubiłam herbaciane, ale zawsze próbowałam czegoś nowego. Żeby spróbować wszystkich musiałabym pobyć w Japonii jeszcze rok. Ciekawe były cukierki o smaku marynowanych śliwek i o smaku "deszczowym". Wiele było wzbogacanych witaminami (nonsens i to drogi).

Na śniadanie jadłam przeważnie kanapki z masłem i szynką, serkiem kremowym albo słodkim kremem. Mleko w proszku do kawy było powszechnie dostępne. Drugie śniadanie rozpoczynałam od chipsów lub chrupek, które jak najbardziej wszędzie były i to w ciekawych smakach. Orzeszki też były smaczne. Nie lubiłam ciastek ryżowych. Po południu wcinałam znów kanapkę, często z pomidorem lub papryką. Uwielbiałam lody o smaku zielonej herbaty i owoce. Owoce były bardzo drogie, tylko importowane były tańsze, ale znacznie gorsze. Japońskie są i piękne, i słodkie, tylko nie było mnie na nie stać. Tańsze były tylko banany. Na południu były tańsze jabłka, ale na północy pod koniec lata osiągały cenę nawet 12 PLN za sztukę. Melon potrafił kosztować 30 PLN. Stosunkowo najlepiej wychodziła torba lokalnych grejpfrutów, a jeśli udało mi się kupić podgniwające brzoskwinie z przeceny, byłam zachwycona. U nas gnijące owoce się wyrzuca, w Japonii są tak cenione, że tylko się przecenia, przeważnie o 10%, ale raz trafiłam na -50%.



Mając ze sobą patelnię gotowałam więcej niż na poprzednich szlakach długodystansowych. Czasem jadłam kolacje garmażeryjne, a czasem sobie coś wysmażałam. Najczęściej robiłam jajecznicę, dodając do niej takie rzeczy jak boczek, cebulę i paprykę. Robiłam też spaghetti z już ugotowanego makaronu udon (który dodaje się do zupy tak jak w ramenie). Jeszcze inną fajną potrawą był ryż z ugotowaną fasolką, dostępną w paczkach. W paczkach był tez tuńczyk (małe porcje) i makrela w sosie. Były też gotowe zafoliowane porcje upieczonego mięsa.







Ogólnie rzecz biorąc towarów nadających się do zabrania w góry było bardzo dużo. Japońskie pożywienie jest niskokaloryczne, więc warto je wzbogacać tłuszczem. Ja używałam masła, choć w czasie lipcowych i sierpniowych upałów się topiło, podobnie jak czekolada.

W Japonii jest wielka podaż butelkowanych napojów, w tym półtoralitrowych zielonych niesłodzonych herbat. Lubiłam bardzo czarną herbatę (zielonej, przyznaję, nie znoszę) i jej cytrynową wersję. One były słodzone.

Oprócz supermarketów w Japonii są też małe wiejskie sklepy, a także stragany uliczne samoobsługowe, na których rolnicy wystawiają swoje warzywa i można sobie wciąć samemu, należność wrzucając do pudełka.

Bardzo nie lubiłam konbini, sklepów typu convenience store, tak jak u nas Żabka. Można tam kupić przekąski, gotowe dania do podgrzania, napoje i artykuły pierwszej potrzeby. Ceny są wyższe niż w normalnych sklepach, wybór niewielki, a dania niesmaczne, bardziej zakonserwowane. 

Zaopatrzenie nie zawsze robiłam często, zdarzały się odcinki 3-dniowe, a najdłuższy wynosił aż 7 dni.


Woda

Przed wyjazdem nie znalazłam żadnych informacji na temat dostępu do wody w Japonii. Szybko odkryłam jak częstym zjawiskiem są toalety publiczne, a w nich zawsze woda z wodociągu - pitna. Były w parkach, na dworcach, w supermarketach. W górach czerpałam wodę ze strumieni i źródeł, które były czyste. Zabrałam ze sobą filtr, ale ani razu go nie użyłam. Strumienie były na mapie, jednak co do źródeł nie byłam pewna. Rzadko się o nich dowiadywałam, częściej po prostu znajdowałam. Są one zaznaczone na mapach topograficznych, ale najpierw trzeba taką mapę zdobyć. Brak wody na szlakach to podstawowy problem. Szlaki często wiodą graniami, na których, zwłaszcza latem po stopnieniu śniegów, woda znika. W ostatniej chwili dowiedziałam się, że tak jest w Parku Narodowym Daisetsuzan. Źródła wyschły, cieki wodne niosły wodę ze zbyt dużą ilością minerałów, bo płynęły ze zboczy wulkanicznych kraterów i trzeba było nieść wodę na 2, a nawet 3 dni. Poza tym miejscem nie nosiłam nigdy więcej niż standardowe 4 litry.






Kraj i ludzie

Japonia to kraj przesympatycznych i życzliwych ludzi - w każdym razie takie odniosłam wrażenie podczas prawie 5-miesięcznego pobytu w tym kraju. Słyszałam wcześniej, że ludzie są tam zdystansowani, że nie należy liczyć na to, że będą się uśmiechać a już na pewno zapraszać do siebie. Mieli mijać mnie na ulicy udając, że mnie nie widzą i trzymać z daleka. Tymczasem było zupełnie inaczej. Ludzie uśmiechali się na sam mój widok, czy to na wsi, czy nawet w mieście, gdzie stanowiłam egzotyczny widok maszerując ulicami z plecakiem, kijkami trekkingowymi i złocistą chustą na głowie. Przeważnie wędrowałam przez jak najmniejsze miejscowości, a tam ludzie byli zwyczajnie bardzo ciekawi osoby, która się tam pojawiła. Wszyscy byli niezwykle uprzejmi, mówiliśmy sobie dzień dobry i kłanialiśmy się sobie. W Japonii wszyscy się sobie kłaniają i będąc w Polsce pomyślałabym pewnie (gdybym się nad tym głębiej zastanowiła), że mogłoby mi to przeszkadzać i że takiej uniżoności na zapas lubić nie będę, ale tam było to naturalne i nie miało według mnie negatywnego znaczenia, po prostu tak się okazywało pozytywny przekaz, zwłaszcza podziękowania. A dziękować potrzebowałam ciągle, bo ciągle ktoś był dla mnie miły. "Arigato gozaimas", czyli "dziękuję bardzo" nauczyłam się od razu i weszło mi w krew. Życzono mi powodzenia ("ganbatte"), dawano mi coś do picia lub do jedzenia. Często też ktoś się zatrzymywał i pytał co robię.



W wielu miejscowościach byłam pierwszą w historii turystką albo przynajmniej tą jedyną w roku, która się pojawia. Oczywiście specjalnie szłam przez takie rejony, ale chciałabym też zaznaczyć, że takich w Japonii nie brakuje. Jest mnóstwo malutkich wsi zagubionych w górach i na pozór pozbawionych atrakcji.

Warto też dodać, że nie spotkałam się z absolutnie żadnym przypadkiem negatywnego stosunku japońskich mężczyzn do mnie jako kobiety. Nikt mnie nie zaczepiał, nikt nie robił prowokacyjnych gestów ani min, wszyscy byli grzeczni i zachowywali się odpowiednio. Jeśli więc któraś z Czytelniczek poszukuje kraju, gdzie można czuć się bezpiecznie będąc kobietą, Japonia jest takim krajem.

Obowiązek noszenia masek zniesiono jeszcze przed moim przyjazdem i nie było takiej konieczności ani potrzeby. Owszem, wiosną prawie wszyscy je nosili, bo byli przyzwyczajeni i bali się odważyć je zdjąć. To zmieniało się stopniowo, przestali dopiero pod koniec lata. Ja masek nie znoszę i nigdy nie zakładałam. Na pewno zwracałam na siebie uwagę brakiem maski, ale nikt mi nie mógł nic powiedzieć, bo nie było to nielegalne. Raz tylko jednemu panu przeszkadzało, że jem jabłko w sklepie bez maski.

Negatywnych doświadczeń z ludźmi było bardzo niewiele, właściwie tylko dwa i oba zdarzyły się na Szlaku 88 Świątyń, który był jedynym popularnym szlakiem, jakim wędrowałam i jednocześnie jedynym, który mi się aż tak bardzo nie podobał. Myślę, że to kwestia zbyt wielu pielgrzymów/turystów nie z Japonii. Szłam raz na skróty drogą między domami i jeden z mieszkańców do mnie pomachał. Spodziewałam się, że chce mnie czymś poczęstować, ale on kazał mi odejść, iść naokoło, a nie pod jego domem. Zrobiło mi się bardzo przykro i długo to przeżywałam, ale pomyślałam, że pewnie irytuje go, że ciągle obcy ludzie chodzą mu pod nosem. Z tym że była to publiczna droga. No cóż. Drugi przypadek miał miejsce w pierwszej świątyni, a raczej na placyku z ławkami, który był otoczony sklepami z pamiątkami. Na ścianie było gniazdko, do którego się podpięłam, ale ze sklepu wyszedł sprzedawca i zabronił mi ładować. Nie użył słów, ale nieprzyjemnie na mnie patrzył, aż wyjęłam wtyczkę. Kiedy poszłam do toalety publicznej stał pod drzwiami jakby chciał pilnować ile czasu tam spędzę i czy czasem nie ładuję telefonu w toalecie.


Japońska specyfika - informacje praktyczne

Jedną z największych trudności w Japonii były ograniczone możliwości ładowania elektroniki. Okazało się, że w tym kraju podpinanie się do publicznych gniazdek jest uważane za rzecz niewłaściwą i niestosowną, często nawet wprost zabronione. W większości supermarketów spożywczych były stoliki do jedzenia na miejscu, jednak gniazdka przy takich stanowiskach były bardzo rzadkie. W sklepach nie było też żadnych użytkowych gniazdek, z których można byłoby korzystać. Tak samo było na dworcach kolejowych, gniazdka znajdowałam tylko na starych dworcach w małych miejscowościach. Jeżeli gdzieś dworzec został odremontowany to gniazdka były już zablokowane (zasłania się je plastikowym panelem zamykanym na klucz, który ma tylko osoba sprzątająca). Specjalnie utrudnia się turystom ładowanie. Gniazdka są tylko dostępne w pociągach Shinkansen, w zwykłych nigdy. Być może w niektórych restauracjach zgadzają się na ładowanie, ale tego nie sprawdzałam, ponieważ nie chodziłam do restauracji. W informacjach turystycznych najczęściej odmawiano, w świątyniach też nie było takiej możliwości. Ratunkiem były publiczne toalety, te w których spałam i te, które odwiedzałam w ciągu dnia. Ponieważ do wyrafinowanych japońskich toalet z bidetem potrzebny jest prąd, przeważnie jest też gniazdko. W najbardziej nowoczesnych toaletach bywa zablokowane, niekiedy jest pojedyncze, a po odłączeniu kabla włącza się wycie (uważajcie na to). Dawniej słynące jako przyjazne turystom michi no eki, czyli przydrożne punkty informacji i sklepy z pamiątkami obecnie w większości nie udostępniają gniazdek. Jeśli pojadę znów do Japonii z całą pewnością zabiorę ze sobą panel solarny.



Tak jak już wspominałam, toalety publiczne są darmowe i bardzo często spotykane. Są też oprócz tego krany z wodą pitną. Bardzo sobie to ceniłam i uważam za jedną z większych zalet tego kraju.

Czymś co bardzo dziwi przyjezdnych jest całkowity brak publicznych koszy na śmieci. Było to sporym wyzwaniem na szlaku. Śmieci mieszkańców oczywiście są odbierane w podobnym jak u nas systemie, segregacja jest może nieco bardziej skomplikowana, nie ma też prawdziwego recyklingu - poddaje się mu jedynie twardy plastik z butelek PET i aluminiowe puszki. Przerabia się też odpowiednio zapakowaną makulaturę. Wszystkie inne śmieci są spalane i Japonia utrzymuje iż jest to rozwiązanie ekologiczne, bo zamiast spalać ropę naftową od razu, używają jej wcześniej do wyrobu plastiku. Tego plastiku są ogromne ilości ze względu na nadmiar opakowań. Miejmy nadzieję, że to się kiedyś zmieni. 

Koszy na śmieci nie ma na dworcach, przystankach, w parkach, na campingach ani w sklepach. Wyjątkiem są małe kosze na paragony i nadmiar opakowań w supermarketach spożywczych, choć nie wszystkich. Kosze mają też konbini, bo sprzedają jedzenie do natychmiastowego spożycia pod sklepem. Trzeba więc śmieci zbierać i korzystać z każdej nadążającej się okazji. Jest zakaz wyrzucania śmieci w toalecie, który turyści w desperacji dość często łamią. Przy bardzo powszechnych automatach z napojami są pojemniki na butelki i puszki, ale z wyjątkiem Hokkaido. Z tego względu na tej wyspie jest najwięcej śmieci po rowach. W ogóle śmieci w lesie i na poboczu jest dość sporo, może nieco mniej niż u nas, ale nie ma wielkiej różnicy. Ze śmieciami był największy kłopot w czasie upałów, bo opakowania po produktach garmażeryjnych zaczynały śmierdzieć. Często musiałam prosić sprzedawcę w sklepie żeby zechciał mi udostępnić kosz. System jest obliczony na to, że turyści będą spali w hotelach i tam wyrzucali śmieci. Jednak nocowanie na campingach jest przecież dozwolone, więc co mają zrobić niehotelowi turyści? Nie wiadomo.




Język

Problemem może być to, że w Japonii praktycznie nikt nie włada językiem angielskim. Ludzie są jednak życzliwi i chętni do pomocy. Niektórzy są w stanie wykrztusić kilka słów. Jeśli się nie zna japońskiego (a ja nie znałam go wyjeżdżając wcale za wyjątkiem kilku podstawowych słów, które sobie wypisałam na kartce) koniecznie trzeba się zaopatrzyć w aplikację z tłumaczem. Tłumacz Google ściągnęłam sobie w wersji offline i dzięki niemu mogłam się porozumiewać. Ze względu na wielowiekową izolację Japonii od świata do dziś ludzie żyją w przekonaniu, że kontakt z ludźmi nie posługującymi się japońskim nie jest im do niczego potrzebny. Z tego powodu sami nie potrafią obsługiwać tłumacza. Dlatego rozmowa z Japończykami polegała na tym, że ja pokazywałam im na ekranie o co mi chodzi, a pytania zadawałam tak, żeby odpowiedź brzmiała "tak" lub "nie", inaczej odpowiedź była udzielana ustnie po japońsku i i tak nie mogłam nic zrozumieć. Nie znaczy to jednak, że miałam jakiekolwiek problemy z komunikacją - ze zdziwieniem, ale też wielką ulgą stwierdziłam, że nie jest to absolutnie żadnym problemem. Wszystko co chciałam powiedzieć, mogłam pokazać, a na wszystko czego nie rozumiałam, machałam ręką. Myślę, że współcześni ludzie wciąż przechowują i przekazują informację za pomocą pradawnych gestów i mowy ciała, które są z grubsza dla wszystkich wciąż wspólne, dlatego też z radością stwierdziłam, że i w ten sposób można się dogadać. Pokazywałam na migi, że wędruję i gdzie idę, że nie podoba mi się deszcz albo praży słońce, że szukam noclegu. Japończycy mają proste sposoby na określenie czy coś jest właściwe albo niewłaściwe: używają słowa "ok" niekiedy dodatkowo pokazując kółko palcem wskazującym i kciukiem, a dla zaprzeczenia pokazują znak "x". Kiedy to zobaczyłam, było to dla mnie tak oczywiste, że nie musiałam się nad tym zastanawiać i posługiwałam się tymi symbolami nieustannie. Znałam słowo "namiot", więc pytałam czy "namiot będzie ok tutaj", mówiłam też że rozbijam go w górach: "tento na yamie" (yama to góra). "X" można pokazać delikatnie używając tylko dwóch palców albo bardziej stanowczo krzyżując przedramiona. Zawsze w ten sposób z uśmiechem pokazywałam w sklepie, że nie chcę plastikowej siatki. Wiele słów w japońskim jest zapożyczonych z angielskiego, oprócz namiotu ważna jest też karta płatnicza, czyli "cardo". Wystarczyło spytać "cardo ok?", a jeśli odpowiedź brzmiała "hai", czyli "tak", można było płacić kartą.

Nie używałam tłumacza w wersji online, gdzie można przetłumaczyć tekst ze zrobionego zdjęcia. Nie rozumiałam więc tekstu, napisów drogowych itp. To mnie niejednokrotnie wpędziło w kłopoty na zamkniętych drogach, bo nie wiedziałam dlaczego te drogi są zamknięte (przeważnie z powodu osuwisk). Nie lubię tego, że jesteśmy coraz bardziej uzależniani od firm informatycznych, nie podobało mi się że kolejny raz musiałabym coś udostępniać Googlowi, więc postanowiłam, że nie będę tego używać.


Religia

Choć większość Japończyków twierdzi, że nie jest religijna to powiem szczerze, że dawno nie byłam w równie religijnym kraju - równie przesyconym przekonaniem, że istnieje świat niematerialny, duchowy, pełen rozmaitych bóstw. Właściwie w takim kraju nie byłam nigdy, bo podróżowałam po krajach, w których dominuje monoteizm. 

Religia w Japonii zrobiła na mnie wielkie wrażenie i była taka odświeżająca. Składa się na nią cały zespół wierzeń, sposobu życia, a także wielu zwyczajów i rytuałów, powszechnie wypełnianych.



Trudno tu mówić o jednej religii. Mamy w tym kraju do czynienia z czymś, co jest nazywane synkretyzmem shintō-buddyjskim - zjawiskiem przenikania i łączenia elementów pierwotnej religii shintō i buddyzmu, dominującym w Japonii od VI wieku do 1868 roku, kiedy to decyzją cesarza obie religie zostały oficjalnie rozdzielone. Formalnie są rzeczywiście rozdzielone, mają osobne świątynie, a jednak często spotyka się szintoistyczne kaplice na terenie buddyjskich świątyń. Talizmany wyglądają identycznie, bardzo wiele zwyczajów i obrzędów jest identycznych jak np. rytuał oczyszczenia wodą przy wejściu do świątyni czy wszechobecne liny ze słomy z papierowymi piorunami, będące również symbolem oczyszczenia.





Ci sami ludzie uczęszczają do obu rodzajów świątyń, a wierzenia wzajemnie się nie wykluczają. Około 70% Japończyków deklaruje się jako buddyści i również około 70% jako wyznawcy szintoizmu. Zazwyczaj jest tak, że pojawienie się dziecka na świecie, a także małżeństwo są świętowane w obrządku szintoistycznym, natomiast pochówek odbywa się w obrzędzie buddyjskim. Nie widziałam innego cmentarza niż buddyjski. W obrządku szintoistycznym rozsypuje się prochy w dowolnym miejscu. Obie religie mają ze sobą wiele wspólnego i wzajemnie się nie wykluczają, więc jest to faktycznie możliwe. W moim prywatnym odczuciu praktykowanie buddyzmu wymaga większego zaangażowania intelektualnego i pracy umysłem, natomiast reguły i wiara shintō, religii pierwotnej w swoim charakterze, są proste i naturalne.





Niezwykle liczne są kapliczki i święte miejsca, choć niektóre są już opuszczone (częściej opuszczone bywają kaplice szintoistyczne). Wiele osób posiada kapliczkę w domu. Można taką nabyć w sklepie z dewocjonaliami. 

Odwiedziłam niezliczoną ilość świątyń, miałam więc okazję to wszystko obserwować. Bardzo ciekawe było to, że Japończycy są rzeczywiście zaangażowani w życie duchowe i wierzą w świat niematerialny. Autentycznie medytują i modlą się o różne rzeczy. Myślę, że to dzięki długiej izolacji kraju przetrwała tam rodzima wiara o tak archaicznym charakterze. Coś pięknego. 

Inni wędrowcy, długie dystanse, pielgrzymowanie i turystyka górska w Japonii

Poza szlakiem pielgrzymkowym na Shikoku niezwykle rzadko spotykałam osoby z dużymi plecakami, które by gdzieś wędrowały, a już zagraniczni turyści nie trafiali się nigdy. Jedynyni długodystansowcy pojawili się na Nakasendo (jeden chłopak) i Michinoku Coastal Trail (trzech samotnych mężczyzn i jedna para na części szlaku). Słyszałam o Izraelczyku, który ruszył na trekking w Daisetsuzan przede mną, ale go nie spotkałam. Japończycy niemal wyłącznie chodzą na jednodniowe wycieczki i takich osób w popularnych rejonach górskich spotykałam wiele (w weekendy). Bardzo popularne jest przyjeżdżanie samochodem na camping, ale to zupełnie co innego.





Zagraniczni turyści rzadko pojawiają się w japońskich górach, może częściej w Alpach Japońskich latem, ale nie miałam okazji tego sprawdzić. Prawdopodobnie jest tak głównie dlatego, że tak trudno znaleźć jakiekolwiek informacje, a już o czymś w języku angielskim można tylko pomarzyć. Japonia uchodziła też do niedawna za drogi kraj. Na pewno rolę gra popularne wyobrażenie o Japonii jako o zindustrializowanym kraju, przeludnionym i pełnym betonowych miast i dróg - nic bardziej błędnego. 

Długodystansowych szlaków z prawdziwego zdarzenia na razie brak. Sieć Nature Trails istnieje głównie w planach i wyobraźni twórców (wyjątek stanowi Tokai Nature Trail, który jest wyznaczony, ale zrujnowany i trudny do przejścia, o czym w tym roku miała okazję się przekonać Christine Thürmer). Te które są, są bardzo asfaltowe. Istnieje projekt o nazwie Japan Long Trail, z którego być może w przyszłości wyłoni się coś fajnego, na razie składa się jednak głównie ze szlaków istniejących "w planach".

W tradycji japońskiej istnieje starożytny obraz wędrownego mnicha, a pielgrzymowanie jest praktykowane od co najmniej wczesnego średniowiecza - co to czasów wcześniejszych to nie wiem. Pielgrzymowano do świętych miejsc, odwiedzano świątynie, ale też po prostu wędrowano mając na celu rozwój duchowy. Do dziś pielgrzymowanie jest popularne i traktowane bardzo serio, a szlaków pielgrzymkowych jest więcej niż tylko ten jeden na Shikoku. Głównie wiążą się one z buddyzmem. Wielu starożytnych mędrców, świętych i poetów przemierzało kraj na piechotę. Stąd osoby poruszające się pieszo są traktowane z dużym szacunkiem. Tak również było ze mną, ludzie pytali czy pielgrzymuję, dawali mi drobne prezenty i jedzenie tak jakby składali ofiary (nie wiem czy zawsze je jako ofiary, "osettai" traktowali). Pewne znaczenie mogło mieć to, że nosiłam koszulkę w pielgrzymim, pokutnym, białym kolorze. Poza tym robiłam coś dziwnego i niedzisiejszego.  Fajnie było wcielić się w taką rolę.





Wiza i przedłużenie pobytu

Obywatele Polski, podobnie jak obywatele innych biedniejszych krajów Unii Europejskiej i w przeciwieństwie do tych z bogatszych krajów m.in. Niemiec dostają pozwolenie na pobyt w Japonii przez 90 dni. Zważywszy, że zaplanowałam trasę liczącą ponad 4000 km, było oczywiste że te 90 dni mi nie wystarczy. Istnieje możliwość przedłużenia pobytu w urzędzie imigracyjnym - Alan Mesfin, obywatel UK przedłużył swój pobyt podczas przejścia Japonii. Sądziłam więc, że jeśli podam taką samą przyczynę mój pobyt zostanie tak samo przedłużony. Plan B zakładał opuszczenie Japonii i powrót niebawem w celu dokończenia szlaku - od razu lub np. jesienią, jeśli nie będzie można od razu. Ze względu na adres w Japonii, który miałam w Tokio (potrzebny jest adres, na który wysyłają informację o decyzji), musiałam też tam udać się z wnioskiem o przedłużenie. To urząd, do którego zgłasza się większość potrzebujących, możliwe że dlatego miałam tam mniejsze szanse. Niestety, nie umiejąca mówić po angielsku urzędniczka odmówiła nawet przyjęcia wniosku. Powiedziała, że to nie będzie możliwe i żebym wyjechała z Japonii i wróciła. Interweniować próbował pan ambasador RP w Japonii, lecz niestety i to się nie powiodło. Wobec tego postanowiłam polecieć na 10 dni na Tajwan. Tańsze bilety były tylko do Seulu, ale ponieważ wybieram się tam innym razem, wolałam jechać gdzieś, gdzie inaczej bym się nie wybrała. Miałam jeszcze miesiąc pobytu z pierwszego pozwolenia, więc wróciłam na szlak i po miesiącu wróciłam do Tokio i poleciałam na Tajwan. Po powrocie dostałam drugie pozwolenie na 90 dni. Urzędnik pytał gdzie byłam i co robiłam oraz jak długo planuję zostać. O to też pytała mnie pani sprawdzająca bilety do Tokio w Taipei. Na szczęście pokazanie biletu powrotnego (którego nie miałam) nie było konieczne. Podróż wyrwała mnie trochę z rytmu, ale była interesująca, od dawna pragnęłam zobaczyć jakąś tropikalną wyspę. Trochę odpoczęłam, choć była to raczej intensywna podróż.

Ze szlaku zeszłam 11 lipca. Opuściłam Japonię wieczorem 12 lipca, przyleciałam w nocy 13 lipca i wróciłam 21 lipca rano, a 22 lipca po południu byłam już z powrotem na szlaku.


Finanse

Całkowity koszt wyprawy wyniósł 718217 JPY w Japonii oraz w przeliczeniu 2500 PLN na Tajwanie. W sumie 19665 PLN), nie wliczając pamiątek. To dużo, ale Japonia okazała się bardzo tania, w każdym razie dla turysty pieszego. Obecnie ceny w Japonii są bardzo niskie, więc bardzo opłaca się tam jechać. Miałam szczęście, bo kiedyś Japonia uchodziła za kraj bardzo drogi i liczyłam się z tym, że ta wyprawa pochłonie sporo pieniędzy, ale tak się nie stało. Pieniądze pochłonęła przede wszystkim podróż na Tajwan, którą musiałam odbyć ze względu na wizę (w sumie około 5000 PLN, część wliczona jest do "Japonii", bo w jej skład weszły podróże pociągiem).

Obecny kurs jena: 100 JPY=2,75 PLN, w czasie mojej podróży: 100 JPY=3,20 PLN

Poniższe dane w przeliczeniu na obecny kurs, bo tak łatwiej mi przeliczyć.

Wydałam na:

Jedzenie: 265467 JPY (7269 PLN) (w tym duże zakupy jedzenia zabrane do Polski)

LOT: 3134,65 PLN tam oraz 167160 JPY z powrotem (bilet powrotny kupowany dwa tygodnie przed wylotem), razem 7712 PLN

Transport na miejscu, w tym 4 podróże Shinkansenem: 109060 JPY (2986 PLN)

Noclegi: 9255 JPY (253 PLN)

SIM: ok. 10000 JPY x2 (548 PLN)

Muzea: 5450 (149 PLN)

Paliwo: 984 JPY (27 PLN)

Karty SD, ładowarka, baterie: 9216 JPY (252 PLN)

Poczta: 2947 JPY (81 PLN)

Inne: 922 JPY (25 PLN)

Wycieczka na Fuji:11080 JPY (303 PLN)

Na Tajwanie:

Loty 36000 JPY (986 PLN), 300$ wymienione na tajwańską walutę, karta SIM 500 TWD, coś płatne kartą. Całość około 2500 PLN.

Najwięcej wydałam na samą podróż do Japonii, na punkt startu i powrót ze szlaku, a dodatkowo na Tajwan. Pod względem wydatków na szlaku najwięcej poszło jak zawsze na jedzenie, jednak to ono jest w Japonii najtańsze, zasadniczo tańsze niż w Polsce jeśli chodzi o podstawowe produkty. Bardzo drogie są tylko owoce, droższe niż u nas są słodycze i mięso. Jakość żywności jest jednak bardzo dobra i wysokie ceny są uzasadnione.

Wielką oszczędność dało mi nie korzystanie praktycznie w ogóle z noclegów płatnych. Te, z których skorzystałam w zasadzie nie były konieczne, z wyjątkiem hostelu w Kioto. Hotele w Japonii są bardzo drogie i nigdy nie byłoby mnie na nie stać. Niemniej dla osób z np. zachodniej Europy ich ceny nie będą już tak odstraszające.

Bardzo drogie są pociągi, zwłaszcza Shinkansen. Zbyt późno dowiedziałam się o istnieniu dwukrotnie tańszego połączenia promowego z Hokkaido do Tokio.


Sprzęt

Sprzęt jak zwykle omówię w osobnym wpisie. Był prawie taki jak zwykle, choć po raz pierwszy pozwoliłam sobie na odrobinę luksusu: sprzęt do gotowania rozbudowałam o patelnię, wzięłam dodatkową koszulkę i przez całą drogę używałam parasola, czego wcześniej nie zakładałam.




Podsumowanie

Japonia wywołała we mnie ze wszech miar pozytywne wrażenia. A wcale nie byłam tego taka pewna przed wyjazdem. Za mało o Japonii wiedziałam, a nie chciałam się douczać z niepewnych źródeł. Teraz wiem, że większość informacji dostępnych np. na YouTube ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. Postanowiłam sprawdzić wszystko na własnej skórze i był to dobry pomysł. Czasem lepiej nie zanieczyszczać sobie umysłu, jest się wtedy bardziej otwartym.

Dlaczego Japonia? Bo wydawała mi się daleka, egzotyczna i przede wszystkim zielona. Nie byłam nigdy we wschodniej Azji, a chciałam tam coś przejść. Taki uporządkowany, bezpieczny kraj był do tego idealny.

Jeżeli chodzi o moją wiedzę o Japonii sprzed wyjazdu to, tak jak wspominałam wyżej, była ona raczej skromna. Lubiłam japońskie drzeworyty i czułam, że estetyka tego kraju poruszy we mnie czułe struny, ogarniałam podstawy szintoizmu. Liczyłam na spokój, na zieleń lasów, na kwitnące rododendrony i azalie oraz na dzikie góry. Bardzo chciałam wędrować wzdłuż oceanu, podziwiać nadmorskie skały i biwakować wśród sosen. Ekscytujące wydawało mi się biwakowanie w pobliżu aktywnych wulkanów. Jednakowoż wiedziałam, że nie lubię zielonej herbaty ani sosu sojowego, że nie chcę jeść ośmiornic i innych dziwacznych owoców morza. Bardzo się obawiałam, że będę zmuszona spożywać to wszystko, ale wcale tak nie było, bo japońska kuchnia okazała się niezwykle różnorodna i nie składająca się wyłącznie z sushi i ramenu. Nigdy nie interesowała mnie manga ani anime, samuraje ani gejsze. Chciałam gór i dostałam góry, a na asfaltach poznałam ludzi i zaczęłam Japonię rozumieć. Zaczęła mnie pociągać pierwotna natura Japończyków, którzy w dużej mierze tkwią w tradycyjnym sposobie życia i rozumienia świata.

Z całą pewnością chcę do Japonii wrócić, zobaczyć więcej gór i więcej oceanu, znów wędrować wśród kwitnących krzewów, a kiedyś też ujrzeć złotą jesień i śnieżną zimę.