piątek, 9 maja 2025

USA: Pacific Northwest Trail (Northport - Lake Bonaparte)

Przejście przez most na Columbii było wydarzeniem doniosłym, w każdym razie takie było moje odczucie. Jeśli chodzi o znaczenie to chyba tylko Missisipi i Missouri mogą równać się z Columbią. Columbia nie jest spokojną, żeglowną rzeką i dlatego nie stała się, wbrew nadziejom kolonizatorów, łatwą drogą na zachód. Budzi respekt samym wyglądem, wystarczy na nią spojrzeć. A tu była jeszcze stosunkowo wąska i niosła niewiele wody.







Za Northport okolica zaroiła się od krów. To właśnie z powodu tego krowiego, centralnego odcinka szlaku, niosłam ze sobą filtr do wody. Krowy zanieczyszczające wodę pitną były wielkim problemem na CDT, pamiętałam dobrze zapach i widok krowich placków wszędzie. Ale jednocześnie to dzięki krowom na pustynnych odcinkach CDT w ogóle była woda, bo to dla nich były pompy. Na PNT było inaczej, bo źródła się zdarzały w naturze, ale krowy je zadeptywały i zostawiały w nich krowie placki wraz z lambliami. Lasy Państwowe pozwalają za opłatą w sezonie letnim na ekstensywny wypas, stąd właśnie ten problem. Na razie jeszcze nie było najgorzej, ale czułam co będzie dalej. Wieczorem znalazłam fajny biwak nad strumieniem i bardzo chłodnym zakątku, oczywiście nieco wilgotnym, ale chłód wtedy ceniłam wyżej niż suchość. Łosoś z ryżem był genialny, zupełnie niechemiczny.





Lato było w pełni i nie było problemu z poranną ciemnością. Mając na uwadze to, że pod koniec sierpnia krótsze dni będą mi utrudniać życie wieczorami, teraz korzystałam i starałam się wcześnie wstawać, skoro jasność dnia i tak mnie budziła. Dobrze było skorzystać z ostatnich chwil chłodu, ale jak tylko wschodziło słońce, znów robiło się upalnie. Prognozy pogody cały czas pokazywały liczby mieszczące się w przedziale od 35 do 42 stopni Celsjusza. Bardzo dobrze sprawdzała się maść na bazie wazeliny Aquaphor, aplikowałam ją jak tylko gdzieś zaczynały się robić odparzenia. Można ją teraz kupić i w Polsce, polecam.







W miarę łatwo szło się gruntowymi drogami, na szutrówce było jeszcze trochę cienia, tylko ten piekielny upał. Spotkałam wędrowca idącego z przeciwnego kierunku, był to gość który planował bodajże PCT, ale z powodu pożarów nie mógł zacząć, zbyt wiele szlaku było zamknięte i spontanicznie ruszył PNT od Ross Lake na wschód. Powiedział mi o czynnym kranie przy remizie strażackiej. Było to wielkie wybawienie, od gorąca i wody z krowim łajnem. Na zimnym betonie leżało się tak dobrze, że zostałam tam dobrą godzinę. Gdyby nie beton być może odważyłabym się na kąpiel w Kettle River, którą przeszłam po moście w największym skwarze. Była tam piękna głębia, ale nie było to całkiem bezpieczne miejsce. Potem długo, długo szłam pod górę, aż zrobił się wieczór i znalazłam biwak na starej drodze leśnej. Był to chyba najbardziej przerażający biwak w moim życiu. Historia wręcz mrożąca krew w żyłach. Około 2 w nocy obudził mnie hałas piły spalinowej, uruchomionej gdzieś w pobliżu i krzyki mężczyzny. Był samochód, światła, hałas się przemieszczał, w końcu zaczął zbliżać. Auto podjechało pod moją dróżkę. Byłam nieźle schowana za krzakami, ale gdyby typowi przyszło do głowy pójść tą starą drogą, natychmiast by mnie wykrył. Nie było słychać głosu drugiej osoby, więc do kogo krzyczał? I co piłował? W środku nocy? Wyobrażałam już sobie waszyngtońską masakrę piłą spalinową... Zaczęłam myśleć, że ktoś jadący autem drogą w dół mnie widział i teraz ktoś wkurzony na hikerów przeczesuje las żeby mnie zamordować. Wiecie jak jest, noc, ciemność, piła, a ja bez żadnej możliwości obrony w razie czego. Światło świeciło mi na tropik, już tylko czekałam aż facet do mnie podejdzie, a wtedy drzwi samochodu się zatrzasnęły i dziwak pojechał w dół. Długo nie mogłam zasnąć, rano zwinęłam się jak najszybciej, ale zmuszona iść dalej tą samą drogą długo się bałam, że znowu się pojawi.









Jak się znalazłam na normalnym szlaku (tzn. był to odcinek chaszczowy, ale po dawnej drodze, więc nawigacyjnie nie było problemu i też wolontariusze coś tam dbali) strach mi zaczął przechodzić. Nabrałam wody ze zniszczonego przez krowy źródełka, a potem rozpięłam srebrny parasol, bo zrobiło się znów ponad 40 stopni. Nie spodziewałam się nikogo, ale znowu spotkałam hikera. Usiadłam coś przegryźć i wtedy nadszedł. Był za mną, wyprzedził mnie, ale wkrótce go dogoniłam. Źle się chyba czuł, powiedział, że jest w złej formie, nawet nie spytałam o imię, sądząc że na pewno się jeszcze spotkamy, skoro idziemy w tym samym kierunku, ale się nigdy nie spotkaliśmy i pozostał z tyłu. Miał stuptuty w arbuzy, a potem słyszałam o kimś, kto był po armii i miał takie i był bardzo sympatyczny - to pewnie on.








Cały dzień w skwarze przez pogorzeliska - masakra. Ponad 50-kilometrowy odcinek szlaku był wypalony i kompletnie pozbawiony cienia, całe szczęście że miałam parasol i że wieczorem udało mi się znaleźć wodę. Góry musiały być kiedyś piękne, porośnięte lasem. Wszędzie wyzierały gołe skały i ledwo udało mi się wcisnąć namiot w płaskie miejsce, kotwicząc go kamieniami.
















Rano od razu załadowałam cytrynę do wody, szykując się na podobny dzień. Jakieś wiewiórki się czasem pojawiały i ptaszki ćwierkały, szukając robaczków w martwym drewnie - jakieś życie jednak było w tym lesie.








Ten fragment PNT biegł jakimś dość znanym szlakiem grzbietowym, ścieżka była wygodna i w dobrym stanie, podobało mi się tam. Było też więcej wody, a źródła były odgrodzone, tak że krowy nie mogły ich rozgnieść racicami. Mogłam nabrać wody bez filtrowania i wypłukać rzeczy z soli.






Szczyt na który weszłam to chyba Copper Butte, choć nie pamiętam. Znalazłam znajomych, ale nie posiedziałam tam długo, bo wszędzie były agresywne biedronki, pierwszy raz widziałam taką apokaliptyczną ich chmarę. To było ponad 2100 m n.p.m. i było trochę chłodniej, pojawiły się żywe drzewa iglaste, naprawdę fajny odcinek.













Niestety podczas lunchu odkryłam uszczerbienie w zębie, myślałam że wypadła mi plomba i mocno się zmartwiłam. Złapałam zasięg i poprosiłam mamę o skontaktowanie się z PZU w celu znalezienia dentysty - zazwyczaj się tak robi w sytuacji zapotrzebowania na pomoc. Wieczorem w tumanach kurzu wzniecanych przez galopujące (prosto na mnie!) krowy zeszłam na przełęcz Sherman Pass i zabiwakowałam przy parkingu. Na nogach zrobiły mi się hot spoty od kurzu, który przeniknął przez buty.







Większość hikerów z Shermann Pass łapie stopa do Republic, ale do tego miasta są trzy możliwości dojazdu i ja chciałam skorzystać ze środkowej. Niektórzy jadą dwa razy, z pierwszej i trzeciej, a są też tacy, którzy omijają cały ten odcinek i do Republic dojeżdżają z pierwszej i od razu wracają na trzecią. Szlak pomiędzy jest bez szału, ale nie zły, kłopot jednak stanowi odcinek bez szlaku, znów na przełaj przez las i to w dół. Nie cieszyłam się na to, ale kompletność przejścia cenię nade wszystko, więc szłam. Oficjalna "kongresowa" linia biegnie jeszcze bardziej na przełaj, przez jakieś straszne skały, alternatywa zawiera krótszy odcinek przełajowy i tę wybrałam.










Mogło być gorzej, to na pewno. Nie było aż tak gęstego gąszczu, ale stromo i kolczaste krzewy podrapały mi nogi. Nie zgubiłam się, nawigacja działała o tyle że pokazywała mi ślad, tyle że bez podkładu na mapie. Zajęło to chyba ze dwie czy trzy godziny zanim doszłam do gruntowej drogi, po drodze zgubiłam ślad dwa razy, wracałam się - ogólnie znów było źle, ale nie tragicznie i jakoś przeżyłam. Przy drodze była woda, ale pełna łajna i nie chciałam jej pić - miało być dalej źródełko zamieszkałe przez żaby, które wolałam. Doszłam do niego wieczorem i owszem, znalazłam żabę, ale żaby lubię, żaby są czyste i miłe. Ale źródełko już wysychało, było tylko małą kałużą. Susza była straszna. Przeszłam jeszcze kilka kilometrów i rozbiłam się na trawiastym wzgórku. Zagrożenie pożarowe wzrosło do ekstremalnego i było tak sucho, że przy wietrznej pogodzie i tej całej trawie bałam się używać kuchenki w przedsionku. Zamiast tego gotowałam na skale, żeby czasem iskra nie poleciała na trawę albo kuchenki nie dotknęło źdźbło.








Rano wypadło 500 mil! Szlak nie był najgorszy, upał jak zwykle, ale było wspaniale pusto w dzikim lesie - naprawdę żywego ducha i pachniało żywicą, co bardzo lubię. W strumyku płynęła woda, nie była najlepsza, ale dalej miało być tylko gorzej, więc nabrałam ile wlezie.







Wszędzie było pełno śladów żerowania wiewiórek, ale też wszędzie były ślady po dawnych pożarach. Nie było takiego skrawka lasu, w którym nie byłoby zwęglonych pni czy nadpalonej kory. Nie zawsze ogień pochłaniał całe hektary, czasem szczęśliwie gasł na skutek opadów deszczu czy nadejścia zimy.






Początek pożarom dawały zazwyczaj pioruny i właśnie takie pojawiły się w oddali. Nadciągała wielka chmura. Szła prosto na mnie, ale przypuszczałam że może gdzieś skręci. Było to w zasadzie ekscytujące tak obserwować rozwój wydarzeń. Ale myślałam też cały czas o dentyście - nic się tam nie udawało załatwić, musiałam się sama tym zająć w Republic. Pozostało mi zejść długim kanionem do drogi i złapać stopa. Ale nie była to fajna trasa, bo w kanionie było jeszcze goręcej, a chmura w końcu odeszła i słońce paliło bezlitośnie.









Na parkingu spotkało mnie wielkie szczęście, spotkałam bardzo miłą parę, która zaprosiła mnie do stolika piknikowego. Okazało się, że rodzina mężczyzny pochodzi z Polski, a kobieta jest z Chorwacji. Gadu - gadu i postanowili odwieźć mnie do Republic, już nakarmioną i napitą. Było to bardzo szczęśliwe zrządzenie losu, bo droga była zupełnie nieuczęszczana. Okazało się, że prowadzi do indiańskiego rezerwatu i nikt nią nie jeździ. Indianie mają swoją infrastrukturę i nie potrzebują jeździć do Republic. Czasem ktoś tylko przejeżdża bo dalej jest prom na rzece, atrakcja turystyczna. Na niego wybierała się ta para. Ale tak to nikt, a na dodatek w rezerwacie był pożar i nie wiadomo było jak będzie z otwarciem czy zamknięciem tej drogi.




Republic reklamuje się jako hikerskie miasteczko, no, może i tak jest. Wszyscy byli bardzo życzliwi, w sklepie była lista trail angeli i mogłam pożyczyć telefon żeby zorganizować sobie nocleg u któregoś z nich. Udało się u Karrie, emerytowanej strażaczki. Oferowała nocleg na tarasie i skorzystanie z łazienki, mogłam też ugotować jajka i wodę na herbatę. Pranie zrobiłam ręcznie i wywiesiłam w ogrodzie, ale to dopiero rano. Po południu zrobiłam zakupy i spotkałam się ze znajomymi, którzy też dotarli do Republic, Giulio Verde, Timonem i Scratchy. Poszliśmy do baru, mieli tam zabawną lemoniadę i upewniali się sześć razy że chcę napój bezalkoholowy, takie to było tam dziwne.









Myślałam, że w Republic będę musiała wziąć dzień zero. Zajęłam się szukaniem dentysty. Poszłam do miejscowego, ale był na urlopie. Wreszcie w sklepie sobie przypomnieli, że w innym mieście, Tonasket, jest dentysta i to niezły. Republic było stolicą najrzadziej zaludnionego powiatu w całym stanie Waszyngton i było to najgorsze miejsce na problem z zębem, jakie można sobie wyobrazić. Dodzwoniłam się do Tonasket i jakimś cudem znaleźli dla mnie miejsce za trzy dni. Obliczyłam, że akurat zdążę dojść do trzeciego skrzyżowania ze szlakiem i pojadę z niego właśnie do Tonasket, w przeciwnym kierunku niż Republic. Karrie zawiozła mnie po południu na szlak i zdążyłam dojść na pole namiotowe nad Swan Lake.





Pole miało WC i kran z wodą - luksusowo. Rano znalazłam dużo malin i ślady niedźwiedzia. Szlak był kiepski, próbowali go zdjąć z dróg i umieścili na pylastych wertepach, uczęszczanych tylko przez krowy. Źródło było po prostu okropne, miało być krystalicznie czyste, wypływające prosto ze skał, a było zasiedlone przez rogate diabły.








Las jest poprzedzielany płotami, a tam gdzie płot przechodzi przez drogę są metalowe pręty, po których nie przejdą krowy. Dzięki temu stada się nie mieszają.







O dobrym czasie doszłam do drogi i szybko złapałam stopa z panią, która mieszkała wiele lat w Finlandii. Ciekawe! Myślałam, że wzbudziłam jej sympatię na tyle, żeby podwiozła mnie do samego miasta, ale niestety wysadziła mnie na skrzyżowaniu jeszcze dobre 30 km od celu. Nie miałam za bardzo wody, żar lał się z nieba... Czekałam chyba z godzinę, ale w końcu zlitował się miły chłopak, który w Tonasket miał dziewczynę. Poszłam do supermarketu, a potem na kemping po drugiej stronie. Nic tam nie było, ale należało się 8$. Zarządzający pozwolił mi nalać sobie wody z rury do butelek, ale normalnie trzeba wodę kupować - to kemping w zasadzie dla samochodów. Był tojtoj. Jak to przed wizytą u dentysty stresowałam się mocno, ale byłam zmęczona, więc spałam. Przynajmniej nie było niedźwiedzi ani ludzi z piłami.






Rano zawitałam u dentystki. Przyjęła mnie pani doktor o imieniu Camille, była młoda i chyba dobrze wykształcona. Okazało się, że ząb się złamał i jest uszczerbiony. Uprzedzono mnie ile będzie kosztowała naprawa - 2000 PLN - a kiedy się zgodziłam rozpoczęła się rekonstrukcja. Przed wyjazdem do Stanów nie zdążyłam zaplombować innego zęba, a pani doktor miała czas i chęci, więc postanowiłyśmy naprawić i ten - w ten sposób zyskałam dwie amerykańskie plomby na dwóch ósemkach. Zeszła tak większość dnia, ale naładowałam elektronikę i ochłodziłam się w klimatyzacji. A to był straszliwie gorący dzień, znów 42 stopnie. Pod wieczór nadal było strasznie ciepło, kiedy zaczęłam łapać stopa z powrotem. Było za późno i ruch ustawał. Traciłam już nadzieję, z teren był prywatny i nie mogłam nawet myśleć o biwakowaniu. Gdyby się nie udało musiałabym iść drogą z czołówką. Tym razem też jechałam na raty, pierwszy etap pokonałam od razu, bo już z miasta wziął mnie jeden facet, ale potem znów stałam długo na pustkowiu. Ale i tym razem ktoś się zlitował i zawiózł na szlak.






Pokonałam 1,5 km, więc dzień nie był stracony, był to nero, a nie zero. Rozbiłam się w ładnym miejscu przy szlaku i cieszyłam ulgą, jaką się zwykle odczuwa po powrocie od dentysty.





Plaga os nie mijała. Budziły się wraz ze słońcem i o wiele lepiej było siedzieć zamkniętym w moskitierze. Jeśli nie było ich więcej niż 10 dało się przeżyć, ale jak się posiedziało dłużej w jednym miejscu pojawiało się kilkadziesiąt. Ugryzły mnie już w sumie 4. Na szczęście ból nie utrzymywał się długo.

Na dalszym odcinku miało być kilka opcji z wodą, jakaś skrzynka z mizernym źródełkiem, stara cysterna dla krów - ta cysterna była pełna igieł sosnowych. Wpadała do niej rura, tylko nie leciała woda. W komentarzach na FarOucie było napisane że trzeba ją obniżyć i że najpierw popłynie błoto, ale potem będzie lepiej. U mnie odwrotnie, najpierw woda była czysta tylko odstała, a potem poleciały paprochy, ale spuściłam je i w końcu nabrałam czystej wody.








Zszedłszy w dolinę musiałam przejść przez bardzo podejrzaną okolicę. Podobno w przeszłości było tam o wiele gorzej, ale absolutnie nie należało się zatrzymywać. Pełno było aut z dziurami po kulach, jakichś ruder. No i psy - na szczęście dopiero na głównej asfaltowej drodze jeden mnie tylko dopadł, zresztą mały, a akurat jechało auto i widząc mój problem z psem przegoniło go.






Po południu szłam przez połać prerii, gdzie stały ruiny szkoły i bujały się trawy na wietrze. Na tablicy przeczytałam o kolonizacji tego terenu. Rezerwat Indian kurczył się systematycznie, a biali zajmowali żyzne łąki. Teraz były koszone. Szła znowu burza i spadło kilka kropel deszczu, było to bardzo przyjemne. Po godzinie doszłam do domu, w którym miano udostępniać studnię. Hikerzy mieli pozwolenie na wejście przez bramę. Ludzie byli na tarasie domu, więc się przywitałam. Byli to goście właścicielki. Myślałam, że może będzie można tam usiąść na lunch, ale wyraźnie nie chcieli zapraszać, więc tylko podziękowałam za wodę i poszłam dalej, a lunch zjadłam na poboczu. Chmury robiły różnicę i szło się całkiem nieźle.












Szłam już tylko szutrówką, więc tempo było dobre. Las znów wypalony, ale pełen dzięciołów i wiewiórek. Starałam się iść szybko, bo szłam na przyjazny hikerom kemping nad Lake Bonaparte, gdzie można było biwakować za darmo, a do tego był prysznic, prąd i bar.







W barze spotkałam nieznanych wcześniej hikerów, Agent Orange i Kingpina oraz Beatsa. Jak to w takich przypadkach bywa szybko się zaznajomiliśmy i zaczęliśmy napełniać brzuchy. Ja niestety tylko miękkim deserem, bo miałam jamę ustną obolałą po dentyście. A potem nadszedł także dawno nie widziany Israel, który w międzyczasie dorobił się szlakowego imienia Matador.