piątek, 7 października 2016

Finlandia 2016 część 1: UKK reitti z Kainuu do Laponii

Finlandia oprócz szlaków europejskich, istniejących głównie w teorii, ma narodowy długodystansowy szlak, nosi on nazwę UKK reitti i przebiega częściowo wspólnie z E10. Niełatwo było się czegokolwiek o nim dowiedzieć, wynalazłam tylko strzępy informacji na temat niektórych odcinków. Także Hendrik z hikinginfinland.com niewiele mógł pomóc. Postanowiłam się więc przekonać na własne oczy co to właściwie jest UKK-reitti. Reitti znaczy szlak, a UKK to inicjały ulubionego prezydenta Urho Kalevy Kekkonena, nazwa wzięła się o ile wiem stąd, że prezydent rzeczywiście przeszedł taką trasę, a w każdym razie był wielkim fanem outdooru.
 
Podstawowe źródło informacji, czyli mapa turystyczna www.retkikartta.fi
wskazywała, że oznakowana i istniejąca jest mniej więcej połowa szlaku. Postanowiłam więc przejść tą oznakowaną połowę, a nieoznakowane fragmenty omijać autostopem. Ogólny przebieg trasy pomogła mi ustalić pani z informacji Parku Narodowego Syöte. Informacja w Koli, w południowej Finlandii, gdzie zaczyna się szlak w ogóle nie odpowiedziała - sami najwyraźniej nie wiedzą o jego istnieniu. Wszyscy ostrzegali mnie, że tylko fragmenty są ciekawe, a z miejsca w którym szlak się urywa trudno się wydostać. Tak rzeczywiście było i ostatecznie zmieniłam zupełnie plany i po przejściu paru fragmentów odłożyłam końcowy lapoński odcinek na przyszłość (mam zamiar go przedłużyć tak aby łatwiej było po zakończeniu wędrówki dostać się do cywilizacji) i udałam się w inny rejon kraju (oczywiście też do Laponii), ale o tym będzie w następnym poście.
Tak wyglądała, bardzo schematycznie, cała moja trasa. Na czerwono są odcinki, które przeszłam pieszo, a na fioletowo te, które przejechałam autostopem. Wygląda to marnie - dużo więcej fioletowego, ale przeszłam ponad 650 km, z braku danych nie wiem ile dokładnie. Trasa opisana w tej części relacji to od Oulu na południowy wschód i dalej do zakrętu przed jeziorem schowanym pod "mi" w "Rovaniemi" :-)
 
 
 
Na początek wędrówki wybrałam koniec sierpnia i 26 dnia tego miesiąca o poranku wylądowałam w Oulu. Łatwo złapałam stopa i z przesiadką w Kajaani około 11 byłam już w Vuokatti, pierwszym miasteczku licząc od południa, przez które przechodzi szlak. Znalazłam go szybko, obeszłam centrum, znakowanie było w miarę. Wędrówka jednak dość się dłużyła, do tego nadłożyłam kilka kilometrów pakując się w las. Las był przeważnie wycięty, zamajaczył widok na jezioro z pagórka, a tak to był teren rolniczy. Szlak nieuczęszczany, zarośnięty, zabagniony... Przyznałam sama przed sobą, że nie jest za ciekawie. Zero jakiejkolwiek infrastruktury, dopiero o 19 znalazłam obrośniętą borówkami ławeczkę na szczycie wzniesienia i tam też zaległam na deszczowy nocleg w namiocie, zaopatrzona w niewielką ilość wody z bagiennej strużki. Jak się później okazało był to mój pierwszy i jedyny nocleg pod namiotem w czasie tej 5-tygodniowej wycieczki. Zdążyłam jeszcze ugotować kolację (na kuchence opalanej drewnem, którą w ramach oszczędzania na wadze i finansach zabrałam tym razem zamiast palnika na gaz) i ułożyć się w śpiworze, potem zaczęło padać.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Szczęśliwie rano było tylko mokro i mglisto, a potem wyjrzało słońce. Miałam jednak dość, ponad 30km i nic ciekawego nie było... Skoro i tak nie zaczęłam na samym początku szlaku brakowało mi motywacji do przejścia całości - zupełnie inaczej niż w Nowej Zelandii nie widziałam powodu żeby kontynuować. Było to dla mnie nowe doświadczenie... Postanowiłam przejść kilka kilometrów do najbliższego asfaltu i ominąć kilkadziesiąt nieciekawych kilometrów.
 
 
 
 
Mimo, że ruch był bardzo marny od razu złapałam stopa i to dokładnie do tego miasteczka, do którego chciałam dojechać - niezwykłe autostopowe szczęście dopisywało mi do samego końca wyprawy. Przechodziły przelotne deszcze, ale udało mi się przeczekać - wybrałam się do supermarketu, tam też miła pani kasjerka ofiarowała mi dwie plastikowe łyżki (na biwaku okazało się, że zgubiłam łyżkę i musiałam jeść patykiem).
 
 
 
 
Dobiłam do szlaku, nowy powiat to i nowe znaki, leśna ścieżka poprowadzona była wzdłuż rzeki o ciemnej toni. Lepiej! Za to pogoda znów się popsuła i akurat na porębie, gdzie znaki wycięto razem z drzewami dopadło mnie gradobicie. Dopadłszy ściany lasu schroniłam się pod świerkami, bo kulki lodu były dość spore i nie miałam ochoty dostać po głowie. Ruszyłam dalej kiedy gradobicie przerodziło się w regularny deszcz. Doczłapałam do rozstajów i schroniłam się pod wiatą nad rzeką, była 16:20, ale nie miałam zamiaru kontynuować wędrówki. Ogarnęłam się, ogrzałam i nadszedł wieczór oraz pierwszy nocleg pod wiatą. Aj jak było zimno! Burze przyniosły ochłodzenie (podobno były dużo gorsze w Norwegii), powiewało, także przez cienkie deski podłogi, i mimo że temperatura nie spadła poniżej zera, było mi trochę zimno w 600g puchu - żałowałam, że nie wzięłam puchowej kominiarki.
 
 
 
 
 
Dzień był zimny, mimo słońca. Szlak dołączył do jakiegoś bardziej popularnego i tam mi się podobało - na trasie była rozpadlina z gołoborzem, rzeka i wodospad z pozostałościami młynu.
 
 
 
 
 
Na UKK znów zrobiło się zdziczale, ale jakoś szło - wypatrzyłam bawiące się razem dzięcioły czarne, weszłam na szczyt Ypykka (jakiś mętny widok między gałęziami), a pod wieczór zawinęłam nad piękne jezioro, gdzie na cypelku naprzeciwko bobrowego żeremia ulokowana była wiata. Wyśmienite miejsce - słońce zaszło tworząc na niebie pastelową łunę, a bóbr pływał w tę i we w tę klaszcząc ogonem przy każdym zanurzeniu. Rozwiesiłam namiot pod wiatą i spałam przy otwartych drzwiach - już mi nie wiało i było komfortowo. Tyle że bóbr o 5 rano znów zaczął chlastać ogonem, ale odwróciłam się na drugi bok.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Szybki poranny start nieco się opóźnił - gotowanie na drewnie dodaje 10 minut do czasu zwijania się. Okolica była pagórkowata - nie sądźcie, że Finlandia jest płaska. Południowej nie znam, ale północna jest bardzo pofałdowana, a jako że Finowie mają górski kompleks (mają tylko skrawek Gór Skandynawskich nieopodal Kilpisjärvi, resztę skradli Norwegowie), lubią prowadzić szlak prosto pod górę i zaliczać każde wzniesienie. Dobre to było na rozgrzewkę, przed kolejnym wodospadem, przy którym zatrzymałam się na drugie śniadanie. Piękny był! Platforma widokowa była akurat w remoncie, a robotnicy czegoś uśmiechali się na mój widok.
 
 
 
 
Potem niezbyt długi, a szkoda, bo ciekawy, fragment szlaku biegł nad rzeką, a dalej wlazł znów w nieciekawy las gospodarczy i dopiero za asfaltową szosą zaczął biec wspólnie z jakimś lokalnym szlakiem, od którego potem odbił w zupełnie nieuczęszczaną ścieżkę zarośniętą pięknymi kurkami i doprowadził mnie do wiatki postawionej na bagnie. Opady w tym roku co prawda były bardzo duże i przez to i zabagnienie wzrosło, ale jaki sens jest budować wiatę na bagnie, kiedy można kawałek wyżej? Jest to z jakiegoś powodu często praktykowane.
 
 
 
 
 
 
 
Tutaj pierwszy raz zauważyłam także znaki europejskiego długodystansowego szlaku E10, na którym byłam już kilkakrotnie - w zeszłym roku na szlaku Sevettijärvi - Pulmanki, a dawniej w austriackich Alpach.
 
 
Mając już trzeci dzień mokre buty przez cały dzień zaczęłam przeklinać skarpetki Icebreakera. Wzięłam je tym razem zamiast sprawdzonych Smartwooli, bo zalegały mi w szafie, ale założenie ich to był wielki błąd - właściwie wcale nie schły. Smartwoole schną w kilka godzin i można je zamoczyć rano i po południu mieć suche, Icebreakery jednak zatrzymywały wilgoć w środku, także skóra na stopach marszczyła się i wręcz piekła. Nie pozwalały wyschnąć skarpetkom Injinji, które noszę jako linery, ani butom. Katastrofa! Być może zawierają więcej wełny. Wylądowały w szafie po tym jak na gołych stopach mi się marszczyły wywołując bolesne otarcia, dałam im szansę z linerami i prawie się nie marszczyły, ale czas schnięcia je dyskwalifikuje.
 
 
WC za to było nowe, zaciszne, prawie nieużywane - rozłożyłam się więc tam. I dobrze, bo zdrętwiałam ze strachu, kiedy w ciemnościach rozszedł się przeraźliwy skowyt. Co skowyczało - nie wiem... Miałam na szczęście drzwi zamknięte na haczyk, więc strach minął.
 
 
Nazajutrz kolejny dzień kryzysowy - znów mokro i nudno, a szlak biegł nigdy nie uczęszczanymi leśnymi chaszczami. Na szczycie jakiejś górki były pozostałości chatki i jakiejś wieży, potem chwila wytchnienia na szutrówce i znów chaszczing aż do kolejnego lokalnego szlaku. Dorobiłam się tymczasem otarcia na pięcie, ale szlak Sienipolku był całkiem fajny i wiatka nad strumykiem przyzwoita - zdążyłam akurat zanim się rozpadało. Tylko nici z planowanego ogniska.
 
 
 
 
 
 
 

Znów miałam szczęście i padało tylko nocą, dzień jednak znów był zimny. Całkiem ładna okolica - jeziorka i widok z "grani". Spotkałam też ludzi na jednodniówce - rzadki widok w tych okolicach. Kończyła się właśnie jedna gmina i zaczynała druga - można to było poznać po szlakowskazach. Pierwszy wskazywał, że do Parku Narodowego Syöte pozostało 70 km, drugi, trzy kilometry dalej 80 km. Hm? Tak było przeważnie, chyba pomierzono w linii prostej, bo potrafiłam iść cały dzień i rzekomo przejść 20 km, a potem mieć krótszy dzień i przejść powyżej 30km. Także nie wiadomo w ogóle ile naprawdę kilometrów ma UKK reitti. Na tym jednak nie koniec trudności.
 
 
 
 
 
 
 
 
Przeprawiałam się już przez rzekę przy pomocy łodzi, ale to, co zobaczyłam nad brzegiem Korpijoki to było zupełnie co innego: łódź, której używałam w zeszłym roku miała bardziej płaskie dno, nie była pełna wody, nie trzeba było używać wioseł, wystarczyło ciągnąć linę na kołowrotku. Tutaj jednak lina była na tyle wysoko zawieszona, że nie byłam pewna czy do niej sięgnę. Wiosła z kolei umieszczone były na dziobie - łódź była przeznaczona dla dwóch osób, druga miała używać wiosła sterowego. Ale jak wiosłować w łodzi uwiązanej do liny? Nie ogarnęłam tego, a w dodatku przeprawy przez rzeki to moja pięta achillesowa, zawsze budzą strach. Próbowałam wylewać wodę butelką, ale nic jej nie ubywało. Żeby usunąć ją z rufy łodzi, musiałam sama się na rufę przemieścić. Kiedy stanęłam na dnie łódka przechyliła się na bok, była tak niestabilna, że stwierdziłam, że jeszcze mi życie miłe i dałam sobie spokój z tą przeprawą. Postanowiłam wrócić do wiaty, przenocować, a rano dostać się do cywilizacji. Jednocześnie miałam już dosyć tego szlaku, chciałam zobaczyć coś lepszego niż to co zapowiadała mapa: kolejne poręby. Zaplanowałam ominąć odcinek, który zająłby mi następne półtora dnia i dostać się do pierwszego z parków narodowych na UKK reitti - Syöte. Wiatę zastałam pustą, z przyjemnością się w niej rozgościłam i rozpaliłam ognisko.
 
 
 
Rano ledwo wyszłam zaczął padać deszcz. Wioska była malutka, a za nią ciągnęła się gruntowa droga. W Finlandii da się złapać stopa wszędzie, choć często nie jest to łatwe. Uszłam kilka kilometrów i zostałam podwieziona dwa kolejne do skrzyżowania z inną gruntową drogą. W deszczu przeszłam kolejne 10 km, aż zatrzymała się sympatyczna kobieta, z którą mogłam się porozumieć po angielsku i która podwiozła mnie do odległego Puhos, wsi przy drodze asfaltowej, do której miałam dojść na lunch gdyby udała się przeprawa. Parszywa pogoda nie zachęcała do jakiejkolwiek aktywności. Zrobiłam zakupy, podłączyłam się do elektryczności i poszłam szukać internetu, bo z jakiegoś powodu fińskie sieci drugiego dnia wyjazdu odmówiły mi roamingu, w związku z czym byłam odcięta od świata (i tak pozostało, zasięg wrócił w Oulu, nikt nie wie dlaczego). Puhos to tak głęboka prowincja, że nikt nie mówił po angielsku. Na szczęście "internet" to "internet" i wreszcie jakaś kobieta zaprosiła mnie do swojego laptopa, skąd mogłam wysłać maila do domu, że żyję i wszystko ok.
 
 
 
Czas naglił, więc pomimo padającego deszczu stanęłam na szosie. Wesoło nie było, ale postałam dwie godziny i udało się - miła pani podrzuciła mnie do głównej drogi Oulu - Kuusamo. Stamtąd kolejna okazja do kolejnego skrzyżowania i jeszcze jedna. Na podrzucenie pod sam park nie było widoków, więc przedreptałam kilka km asfaltem, szczęśliwa, że się udało, że przestało padać i że zanosiło się na nocleg pod dachem. Dobiłam do mojego niebiesko znakowanego UKK i jaka odmiana - szerokie, zadbane szlaki (choć zalane wodą), a przed wieczorem chatka - dzienna, więc bez łóżek, ale z ławami. Wreszcie odetchnęłam.
 
 
Park Narodowy Syöte
 
 
 
 
 
Nazajutrz powędrowałam w kierunku ośrodków narciarskich i muzeum parkowego, po drodze napotykając rudą wiewiórkę, sklep i camping. Camping był przy hotelu, stwierdziłam że nie zaszkodzi zagadnąć o prysznic i spotkała mnie miła niespodzianka - pani z recepcji udostępniła mi prysznic przy saunie zupełnie za darmo, co rzadko się zdarza w strefie euro. Muzeum też było fajne, a pani z informacji rozpoznała we mnie osobę, która do nich pisała. Wymieniłyśmy uwagi, podładowałam aparat i wyruszyłam na szlak.
 
 
 
Ledwo wyszłam znów zaczęło padać. Na bagnie były dwa łosie... Wyrzeźbione :-) Prawda, że bardzo realistycznie wyglądają? Jak tylko szlak opuścił granicę parku narodowego zrobiła się bagnista poręba. Na końcu jednak czekała chatka z prawdziwego zdarzenia i przejaśniło się, więc dało się przeżyć. Rozpaliłam ogień, zjadłam kolację i zabrałam się za krzyżówkę kiedy nadeszła para Belgów. Spędziliśmy razem wieczór i położyliśmy się spać wraz z nastaniem ciemności. Koło północy ktoś zaczął dobijać się do drzwi, ale nic nie powiedział, nie zawołał, więc baliśmy się otworzyć - uznaliśmy, że ktokolwiek to jest, może kimnąć się w wc. Do chatki był dojazd samochodem - na jeziorze, nad którym położona była chatka wcześniej para starszych ludzi łowiła ryby, a potem odjechała, więc pewnie i ten osobnik przyjechał autem. Rano go spotkaliśmy, łowił ryby. Nie odezwał się do nas, a my go unikaliśmy.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Następnego dnia pożegnałam się z UKK w Syöte, szlak szedł dalej na północ i kończył się w martwym punkcie na granicy parku, więc miałabym problem się stamtąd wydostać. Zamiast więc kontynuować postanowiłam zrobić pętlę po parku. Zwiedziłam geologiczną ścieżkę przyrodniczą (naprawdę fajne skały) i podziwiałam krajobraz tajgi z wieży widokowej. Po południu zajęłam miejsce na przytulnym poddaszu chatki. Pogodna noc była mroźna i rano drobną roślinność pokrywał szron.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Rozgrzałam się w marszu, bo musiałam się spieszyć - doszłam do muzeum dłuższym wariantem zwiedzając nie znany mi jeszcze szlak, wchłonęłam hamburgera o chrupiącej skórce i wnętrzu wypełnionym ścinkami soczystej wieprzowiny i podładowałam baterie. Pokrążyłam bezsensownie po wsi zanim odnalazłam właściwe skrzyżowanie. Robiło się późno, była niedziela po południu, ruch był, ale w odwrotną stronę. Para, która nocowała w tej samej chatce zagadnęła czy mnie nie podwieźć i skorzystałam w propozycji licząc, że na bardziej ruchliwej szosie mam większe szanse.
 
 
 
Nastałam się kolejne dwie godziny, bo często tak jest, że na uczęszczanych drogach nikt nie chce brać autostopowiczów. W końcu moje fenomenalne szczęście znowu się do mnie uśmiechnęło. Pomimo, że kierunek był trochę "od czapy" facet, który się zatrzymał jechał akurat do wioski położonej przy Riisitunturi. Miał jechać przez Kuusamo, ale pojechał przez Posio żeby mnie przy parku wysadzić. Rewelacja - co prawda okazało się, że wędrować będę odwrotnie niż planowałam czyli na południowy zachód, ale to nawet lepiej pod względem przemieszczenia się potem do Kuusamo.
 
 
Park Narodowy Riisitunturi
 
 
Gruntową drogą podeszłam 2km do granicy parku i kolejne 2km do pierwszej chatki, słońce już zaszło, ale było jeszcze jasno i miałam ładny widok z grzbietu. W chatce natomiast nikogo, więc mogłam sobie po dniu pełnym wrażeń odpocząć.
 
 
 
 
 
Przejście pasma Riisitunturi to praktycznie jeden dzień. Z racji poniedziałku nie było tłoku, spotkałam kilka starszych osób na spacerze i dwie ekipy plecakowe: dwie dziewczyny i dwóch panów z dziećmi. Góry słyną z wiszących bagien, było mokro, ale nie aż tak znowu. Ze szczytów rozciągały się widoki, a sosnowy las przypominał mi krajobrazy z mojego ulubionego westernu Jeremiah Johnson. Świerki w wyżej położonych miejscach, specjalnie przystosowane do surowych warunków swoim świecowym kształtem zimą okrywają czapy śniegu. Wtedy też park jest najliczniej odwiedzany.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Pod wieczór niebo zaczęły zasnuwać chmury i pokropiło niegroźnie. Na noc odbiłam od szlaku do położonej w dolince z szemrzącym strumykiem chatki, chyba najfajniejszej ze wszystkich jakie odwiedziłam tej jesieni. Miała dwa osobne pokoje, była czysta i zadbana.
 
 
 
 
Spotkane poprzedniego dnia panie zastałam rano w najbliższej wiacie. Śmiały się ze mnie, że wszystko robię z zegarkiem w dłoni - no cóż, plan miałam napięty. Popędziłam do asfaltówki i wyciągnęłam kciuk. Nie było łatwo i dojazd do Kuusamo był na dwie raty, a wzięli mnie faceci, którzy także przewieźli moje znajome. One wysiadły (miały samochód w miejscu, gdzie ja zaczęłam wędrówkę), a ja wsiadłam.
 
 
 
 
Do centrum Kuusamo nie miałam czasu zajrzeć. Odwiedziłam supermarket, a potem zasięgnęłam języka w informacji turystycznej. Polecono mi czym prędzej udać się na szlak Karhunkierros, przed szczytem sezonu, który miał być w następnym tygodniu, zamiast jechać do Hossa, parku, który w przyszłym roku ma zostać parkiem narodowym. Pan w informacji był niezwykle pomocny i w końcu zawiódł mnie osobiście do Ruka, na start szlaku, także mogłam jeszcze wieczorem przejść kawałek i znaleźć dach nad głową. Był tak miły, że jak usłyszał o Małyszu i Kowalczyk podjechał pod skocznię i trasy biegowe żeby mi je pokazać. W Ruka, zaraz koło skoczni, odbywają się zawsze w listopadzie pierwsze zawody w biegach narciarskich sezonu zwane Ruka Triple.
 
 
 
 
Park Narodowy Oulanka i szlak Karhunkierros
 
 
Karhunkierros, czyli Szlak Niedźwiedzi, wchodzący  skład UKK reitti, jest najbardziej popularnym szlakiem pieszym w całej Finlandii. Ma tylko 82 km, ale dla Finów do długi dystans. Większość trasy przechodzi przez Park Narodowy Oulanka, który sąsiaduje z wielokrotnie większym Parkiem Narodowym Paanajärvi w niedalekiej Rosji. Granica jest bardzo blisko, ale nie wolno się do niej zbliżać, a tym bardziej jej przekraczać. Do Paanajärvi trzeba mieć specjalne pozwolenie, są krótkie szlaki, ale dojechać można tylko od strony Rosji.
 
 
 
Wspięłam się na pagórek, na którym osadzona jest skocznia i już widziałam nadchodzący deszcz, warstwowe chmury zasnuwały zachodni horyzont. Było wręcz górzyście, więc z przyciężkim zapasem prowiantu musiałam się trochę napracować. Widok na jeziorka schowane w lesie był jednak piękny, a skały na grani dodawały górskiego klimatu. Na szczycie była mała chatka, ale już zajęta przez młodą parę. Nie chcąc robić tłoku zeszłam do chatki w stylu lapońskiej koty. Nie miała piecyka, tylko palenisko i otwór w dachu, więc ciepło ognia szybko ulatywało w niebo.
 
 
 
 
 
 
 
Nocą padało, a obudziwszy się widziałam kłęby mgły przepływające przez dymnik - brrr. Cały dzień był szary i mglisty, ale opady na szczęście były tylko w postaci mżawki. Góry były zaskakująco strome. Mglisty las miał wiele uroku, ale część została wycięta - jak zwykle, nawet jeśli przechodzi przez niego tak słynny szlak drwale nie mają litości, jeśli las nie jest objęty ochroną. Także druga połowa przeznaczonego na ten dzień dystansu była po prostu nudna.
 
 
 
 
 
 
Minęłam chatkę zbudowaną nad strumieniem (dosłownie - woda przepływała pod budynkiem) i dopiero pod koniec, już w  Parku Narodowym Oulanka, zrobiło się ciekawie, rzeka Kitkajoki miała kilometrowe bystrza i wodospad, nad którym położona była chatka, w której spędziłam noc. Ostre zejścia dały się we znaki moim kolanom, rozbolały tak, że bałam się o kontuzję, ale na szczęście udało mi się skutecznie rozciągnąć. W ogniu usmażyłam sobie kiełbaski, smakowały bardziej jak parówki i nie przypominały polskich.
 
 
 
 
 
 
 
 
Kolejny dzień Szlaku Niedźwiedziego także obfitował w wodne atrakcje nad rzeką, były wiszące mosty, bystrza i długi czas ścieżka biegła tuż nad wodą. Dla niecierpliwych zamontowano blaszane tablice, co kilometr informujące o ubywającym dystansie. Spotkałam wiele osób, przeważnie taszczących wielkie plecory, wszyscy jednak szli w odwrotnym kierunku. Zwierzyna teoretycznie była, ale chyba uciekła do Rosji...
 
 
 
 
 
 
 
 
Zaplanowałam dwa dni odpoczynku, więc już wczesnym popołudniem zaległam w wygodnym domku z bali. Wieczorem ukazał się różowawy zachód słońca, który fotografowaliśmy razem z Anglikami, którzy nadeszli z przeciwnego kierunku.
 
 
 
Straszyli mnie bardzo kamienistym i przerośniętym korzeniami szlakiem, ale widocznie byli to ludzie z miasta, bo szlak był zupełnie normalny i szybki. Zauważyłam nawet borówkowe odchody niedźwiedzia. Kolanom dobrze zrobił dystans 8 km jaki przeszłam do następnej, identycznej jak poprzednia chatki. Zajęłam się zbieraniem jagód, pieczeniem kiełbasy i patrzeniem na rzekę, w której pluskały ryby - usiłowałam przypomnieć sobie jak to jest wędrować leniwie.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Lenistwo skończyło się następnego ranka, bo w planie, oprócz prawie 20 km była 4-godzinna przerwa na ładowanie baterii i prysznic na campingu. Na początek jednak wspaniały mglisty wschód słońca nad wodą, niestety mój skromny aparat nie jest w stanie uchwycić gry światła.
 
 
 
Dalsza część szlaku prowadziła również nad rzeką Oulankajoki. Były i leniwe zakręty i wspaniałe wodospady, a wszystko to w miłym słońcu. Dostrzegłam kilka osób płynących w canoe.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Informacja turystyczna całkiem w porządku, a przy tym z bufetem, w którym serwowano zupę z łosia, na którą się zrujnowałam. Tak marudziłam na drożyznę (11 euro), że pozwolili mi zjeść dwie porcje :-). Prysznic wzięłam na niedalekim campingu, mogłam nawet użyć suszarki (3 euro, bez limitu). Świeża i pachnąca pognałam na noc do chatki, która niestety tym razem okazała się pełna i musiałam spać na glebie, i to z myszami. No trudno, zdarza się. Rano starsi państwo zagadywali o moje doświadczenie trekkingowe, po ponoć widać było od razu po tym jak rutynowo wykonuję czynności obozowe, że nie była to moja pierwsza wycieczka :-)
 
 
 
 
 
 
 
 
Ostatnie 20km urozmaiciłam sobie wejściem na punkt widokowy, z którego można było podziwiać kanion Oulankajoki. Rzeczywiście fajnie było widać rzekę w dole. Punkty widokowe są dwa - lepiej wybrać ten z prawej strony rzeki. Aha, no i oto doszłam/dojechałam do Laponii!
 
 
 
 
 
  
 
 
Blisko szlaków, oprócz wszędobylskich reniferów, była jeszcze jedna atrakcja w postaci ostańcowej skały w środku rzecznego koryta. Posiedziałam w wiacie nad Kiekeröjoki, ostatnią dużą rzeką, a potem zrobiłam przystanek na żerowanie - borówek w tym roku mało z powodu chłodów i opadów, były trochę kwaśne, ale i tak bardzo smaczne, szczególnie czerwone ładnie dojrzały po przymrozkach.
 
 
 
 
 
Sam koniec Karhunkierros był dosyć smętny - mostek nad leniwą rzeką, ogołocone z liści brzozy i echa kraczących gawronów. Na szlaku ktoś dawno temu porzucił swój wehikuł.
 
 
 
 
 
W Hautajärvi definitywnie pożegnałam się z UKK reitti. Dalej szlak szedł w kierunku Sallatunturi, a potem odbijał gospodarcze lasy i dopiero później dzicz blisko Rosji. Ten odcinek jednak zostawiłam sobie na przyszłość. Niedzielne popołudnie znów przyniosło mi szczęście i sympatyczne dziewczyny zawiozły mnie do miasteczka Salla, gdzie naturalnie najpierw zrobiłam zakupy, a potem rozłożyłam się na noc w pod wiatą. Wiatę poleciła mi pani z informacji Oulanka, znajdowała się w skansenie miejskiego muzeum. Ledwo się rozłożyłam zaczęło padać i padało rzęsiście całą noc. A o tym co działo się dalej w następnym poście :-)
 
 
 

 Na koniec filmik na YouTube:
 
 

14 komentarzy:

  1. Mimo niesprzyjającej aury widoczki i tak przedstawiają się imponująco:-) Niejeden pewnie by wymiękł w takich warunkach pogodowych, a o kontynuowaniu wędrówki nawet by nie myślał:-) Dzięki za "znaki życia" ze szlaku choć wiem, że o łączność ze światem nie było tym razem łatwo. Ciekawe co będzie w kolejnej części?
    Paweł

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pogoda mogła być gorsza, a druga część będzie ciekawsza :-)

      Usuń
  2. Ładna trasa piękne widoki i jak zwykle uśmiechnięta buzia czekamy na więcej no i oczywiście na filmik :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Za dużo pod namiotem nie spałaś, dobrze, że to tylko koło 400g :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 700! Wzięłam cały, z moskitierą, a komarów nie było. Rozbiłam raz, 4 razy rozwieszałam też pod wiatami. No cóż, o to chodziło :-)

      Usuń
  4. Leśna! kuchenka to bushbuddy, czy któryś z klonów? Pasuje to Evernew?
    Pytanie co do techniki palenia: wypełniasz drewnem i odpalasz - wtedy wytwarza się "holtzgaz", czy wrzucasz troszkę, odpalasz i dokładasz dalej?
    Ile czasu Ci zabiera zagotowanie kubka wrzątku?

    Z pozdrowieniami

    Pim

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To Nomadic Trekker Ultra, europejska kuchenka na licencji Bushbuddy. Tak, pasuje do mojego Evernew ECA267, tylko pokrywki już się nie da wcisnąć (nakładam do góry nogami).

      Kładę najpierw bazę z kilku patyczków, a na to kilka strzępów kory brzozowej, którą odpalam. Od razu kładę garnek i systematycznie dokładam patyczków. Najpierw małe i bardzo suche, najlepiej świerkowe, potem jak się rozgrzeje to już większe. Trzeba cały czas dokładać na bieżąco.
      Czas gotowania bardzo się różni w zależności od warunków pogodowych i paliwa. Nie mierzyłam, ale przy pogodzie bezwietrznej i suchych patykach jakieś 10 minut. Jak wiało i patyki mokre to ze 20 minut, a może i więcej się męczyłam.
      Fajna rzecz do użycia pod wiatą, ale już z namiotem, na deszczu czarno to widzę. W deszczowe dni zabierałam trochę rozpałki w foliowym worku żeby nie mieć wieczorem kłopotu.

      Usuń
  5. Leśna! Wydaje mi się, że stosując kuchenki "na drewno" nie ma wyjścia i trzeba wrócić do pierwotnej - traperskiej metody zbierania w ciągu dnia podpałki/hubki na wieczorne rozpalenie.
    Na zdjęciu widzę też piękny przykład "stopy okopowej" ;-) Nie próbowałaś dodatkowych torebek foliowych, VBL - jak pamiętam przyznawałaś się do takich patentów...Czy po prostu było tyle wody i wilgoci, że żaden patent wiele nie pomoże?

    Pim

    OdpowiedzUsuń
  6. To wina skarpet Icebreakera. W Smartwoolach chodzę normalnie mokrych tygodniami i nie mam takich problemów, a tu taki pasztet - praktycznie uniemożliwiły butom schnięcie. Jak zrobiłam to zdjęcie miałam już dość i nazajutrz założyłam wodoodporne skarpety (Rocky GTX Socks, po dwóch latach zaczynają lekko puszczać wodę, ale dużo lepsze od VBL i worków foliowych). Wolę nie zakładać, bo niewygodnie i gorąco i zawracanie głowy, ale skapitulowałam. W następnej części będzie o tym jak w nich brodziłam po bagnach :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. My na takie stopy mówimy 'kalafiory' ;)

      Bardzo fajna relacja!

      Usuń
    2. Ja bym to nazwała zmacerowaniem... Wszystko to już brzmi okropnie :-)
      Dzięki!

      Usuń
  7. Świetne zdjęcia :) I inspirujący opis. Aż chce się zarezerwować bilet ;)

    Pozdr,
    Artur

    OdpowiedzUsuń