sobota, 16 maja 2020

Centralny Szlak Roztocza

Znakowany kolorem niebieskim Centralny Szlak Roztocza ma długość 195 km i prowadzi z Szastarki na Roztoczu Zachodnim (Gorajskim), przez Roztocze Środkowe (Szczebrzeszyńskie, Tomaszowskie) i Południowe (Rawskie), kończąc się w Horyńcu Zdroju. Chodził mi on po głowie od dłuższego czasu, ale chciałam go koniecznie przejść w ładnej i ciepłej porze roku, a jako że przeważnie polskimi szlakami wędruję poza sezonem, najczęściej w czasie zimowym, nie było ku temu okazji. Wreszcie nadarzyła się sposobność w tym roku i przez cały czas obowiązywania restrykcji w poruszaniu się planowałam, że jak tylko się owe restrykcje skończą na ten właśnie szlak wyruszę żeby się rozruszać. Tak też uczyniłam i tuż po majowym weekendzie, żeby uniknąć tłumów (tłumów! ha... nie spotkałam na całym szlaku ani jednego turysty pieszego i tylko pięciu rowerzystów), wyruszyłam w drogę. Przejście zajęło mi 7 dni, w tym dwie połówki, więc tak naprawdę 6. 

Dojazd PKP był bardzo dobrze ułożony, wyjechałam z Cieszyna pociągiem tuż przed 8 rano i po przesiadkach w Katowicach i Lublinie wysiadłam na stacji Szastarka, jako ostatni pasażer pociągu kończącego bieg na tej trasie (dalej powinien być autobus zastępczy, bo linia jest w remoncie). Mając pół godziny czasu w Katowicach podeszłam do okienka w celu nabycia biletu do tejże Szastarki. Pani kasjerka z wielkim zadziwieniem poinformowała mnie, że nigdy nie słyszała o takiej stacji. Odpowiedziałam jej, że zapewne jest więcej takich stacji, o których nie słyszała... Nie była usatysfakcjonowana i dopytywała gdzie to też jest - koło Kraśnika. Aha, czyli że jadę tym pociągiem do Lublina... i potem... No tak, rzeczywiście - kręciła głową z niedowierzaniem.

Bardzo byłam ciekawa czym PTTK popisze się tym razem, choć czytałam relacje z tego szlaku i podejrzewałam, że nie powinno być najgorzej. Rzeczywiście, na słupie przed stacją były znaki i kropki dwóch szlaków, w tym niebieskiego. Po zrobieniu zdjęcia założyłam z powrotem maskę na twarz i ruszyłam przez wioskę.




Początkowy odcinek wiódł asfaltem, lecz niebawem szlak skręcał w aleję drzew i w pola, gdzie oznakowanie było bardzo wiekowe i gdzie chwilę musiałam je ogarnąć (ale było, tylko trzeba było wejść w sposób myślenia znakarza). Po zaliczeniu bajorka wyszłam z drugiej strony wioski, a dalej były już pola, pola z prawdziwego zdarzenia. Ludzie kręcili się po ogródkach i pracowali przy truskawkach, nikt nie miał na sobie maski, więc mogłam sondować wyrazy twarzy - ciekawe. Ktoś się uśmiechnął, ktoś pierwszy powiedział dzień dobry - było dobrze.










Pierwszy las osiągnęłam już po godzinie wędrówki. Byłam od razu szczęśliwa, choć ten las akurat był najmniej urodziwy ze wszystkich - ale tego jeszcze nie wiedziałam na tym etapie. Słońce zaczęło się już obniżać, świat się uspokajał. Spłoszona sarenka czmychnęła w gąszcz. Wiosenne kwitnienie miało już za sobą kulminację, ale coś jeszcze można było znaleźć w runie. A oprócz kwiatów całe góry śmieci...







Za lasem były kolejne wioski: Stare i Nowe Moczydła, Błażek. Tutaj też zerkano ciekawie, obszczekały mnie psy. Był to dość długi odcinek asfaltowy, niezbyt przyjemny, ale pozwalający zorientować się trochę w kulturze regionu. Dużo było starych domów, często drewnianych, schowanych w sadach. Wiele z nich było opuszczonych, a obok wybudowano nowe, brzydkie murowane. W oknach powystawiano święte obrazy - czy to z powodu majowego święta, czy wyborów, czy epidemii - dla odegnania złego, tego nie wiedziałam. Całości dopełniały ogłoszenia o sprzedaży detalicznej drobiu i banery wyborcze z wizerunkiem urzędującego prezydenta.





Tuż za zabudowaniami rozciągały się pola i długie pasma wschodzących zbóż w różnych stadiach rozwoju. Na miedzach z rzadka rosły wyniosłe grusze. Był to miły widok.





Zamiast prosto do Batorza asfaltem, szlak skręcił w gruntową dróżkę, która zagubiła się w wąwozie i zniknęła, tak że musiałam zejść do drogi polem - na szczęście były koleiny. Słońce już zaszło i natychmiast zrobiło się chłodno. W Batorzu, w miejscu gdzie teraz stoi kościół, było dawne grodzisko, ale nie wiedziałam o tym przechodząc. Spieszyłam się do lasu.






Na mapie widniał jakiś pomnik, więc uznałam, że będzie to dobre miejsce na nocleg - a nuż będzie jakaś wiatka? I rzeczywiście, zastałam obok kopca usypanego powstańcom dużą wiatę z wygodnym stołem, na którym się rozłożyłam. Ktoś przyszedł na spacer z psem po ciemku, ale nie zajrzał do wiaty. Z jakiegoś powodu nie uwierzyłam w prognozę pogody i zamiast zabrać ciepłą Zebrę, wzięłam tylko letnią 300-kę. Tymczasem nocą temperatura zaczęła zbliżać się do zera i musiałam się w śpiworze ściśle okryć kurtką, a na głowę założyć koszulkę, bo wiata nie miała ścian i przepuszczała chłodny powiew nocy. Obudziło mnie ciepło poranka, około 7 wstałam i po śniadaniu wyszłam. Na śniadanie miałam domowej roboty ciasteczka z proszkiem orzechowym.







W świetle dziennym las prezentował się nadzwyczaj ładnie. Majowa zieleń nie równa się z niczym, a i skromne kwiatki dodawały mu uroku. Las był liściasty, głównie bukowy. Młode listki delikatne, obramowane drobnymi, miękkimi włoskami. Szybko zrobiło się ciepło i byłam przeszczęśliwa - znów na wolności.










Oznakowanie, zupełnie dobre, zniknęło na polach, zagapiłam się i poszłam parędziesiąt metrów wzdłuż lasu, widok jednak tam właśnie był najlepszy - na falujące łany kwitnącego rzepaku. Zapach był tak słodki, że aż duszący.





Osiągnąwszy Otrocz zauważyłam, że niebo zaczyna zasnuwać się chmurami. W następnym lesie słońce już nie przeświecało przez gałęzie. Tutaj znaki zgubiły się jeszcze szybciej. Szlak musiał gdzieś skręcić, ale nie zauważyłam tego w labiryncie leśnych dróżek. Uznałam, że to wszystko jedno i poszłam "na azymut", kierując się logiką topografii. W ten sposób trafiłam na dno przepięknego wąwozu lessowego. Był tam cały system takich wąwozów, z odnogami, które schodziły się do tego głównego, którym szłam. Miejsce to robiło wrażenie bardzo dzikiego, choć ścieżka była wydeptana, a raczej wyjeżdżona przez crossowców. Dno wąwozu było kamieniste, czasem trzeba było się schylić żeby przejść pod zwalonym pniem. Na końcu wąwozu spotkałam niebieskie znaki, które dochodziły z boku, widocznie szlak szedł równolegle górą.













Przysiadłam na chwilę na przystanku w Tokarach, potem szłam drogą przez Hutę Turobińską i Gródek, przecinając główną drogę z Lublina do Biłgoraja. Każda z tych wsi wyglądała bardzo tradycyjnie, było dużo drewnianych domów, niektóre zadbane i odnowione, inne opuszczone. Postanowiłam, że tym razem z powodu konieczności ograniczenia kontaktów społecznych nie będę łazić po ludziach i prosić o wodę. Okazuje się jednak, że Roztocze nie obfituje bynajmniej w naturalne cieki wodne i na nich nie można polegać. Próbowałam więc znaleźć jakieś publiczne ujęcia i to mi się całkiem dobrze udawało - raz na dobę napełniałam wszystkie butelki i to wystarczało mi do następnego dnia. W Hucie Turobińskiej znalazłam kran na ścianie kościoła.














Spoczęłam na chwilę w lesie przed Gilowem i tam właśnie zaczęło kropić, z początku tylko trochę, ale potem już na dobre się rozpadało i musiałam założyć kurtkę i spodnie HS. Niedaleko zlokalizowano fajną wieżę widokową z małą wiatą u jej stóp. Długo tam nie zabawiłam, bo wiało i było zimno.









Zaciszniej było w lesie. Znaki prowadziły bardzo wyraźnie, choć zupełnie nie zgadzały się z mapą - szlak został przedłużony tak aby zaliczyć kilka miejsc związanych z historią: miejsca, gdzie znajdował się bunkier partyzantów AK i szkoła partyzancka.





Przeszłam w końcu, klucząc, przez cały ten las i stanęłam przed koniecznością zadecydowania co dalej. Do następnego lasu było daleko - to jedyne takie miejsce na szlaku - a że padało, postanowiłam o 17 zakończyć wędrówkę i zamelinować się w namiocie. Zajrzałam do myśliwskiej ambony, ale nie było w niej dość miejsca. Rozbiłam się więc w przerzedzonej przez leśników buczynie.





Rozpadało się na dobre i deszcz bębnił o tropik przez całą noc i także poranek. Postanowiłam nie wstawać na siłę - w końcu była to wycieczka odbywana dla przyjemności - i odczekałam aż przestało padać, co nastąpiło około 10. Po deszczu glina na polnych drogach była straszliwie rozmiękła. Moje trampki dochodziły już swoich dni i niewiele bieżnika było na podeszwach, ślizgałam się więc okropnie.






Dobre 4 km asfaltu przez Radecznicę, Mokrelipie i Sąsiadkę nie zapowiadało się przyjemnie - bardzo się ochłodziło i wiał silny wiatr. Jakiś pan zatrzymał się i pytał czy mi nie zimno w nogi (byłam w krótkich spodenkach). Wyjaśniłam mu, że błoto łatwiej zeskrobuje się z nóg niż ze spodni, co przyjął ze zrozumieniem. Zdaje mi się, że w Radecznicy było źródełko, po przeciwnej stronie bazyliki św. Antoniego i klasztoru, ale nie sprawdzałam, bo jeszcze miałam wodę. Radecznica była jedną z dwóch miejscowości (oprócz Bełżca), w której wisiały jeszcze inne banery niż prezydenta Dudy, co wydało mi się dość zadziwiające.











Drepcząc mokrym asfaltem doznałam kolejnego objawu życzliwości - zatrzymała się ciężarówka i kierowca zapytał czy nie podwieźć mnie do Zamościa. Podziękowałam... Na końcu Sąsiadki odkryłam miejsce odpoczynku dla rowerzystów wraz z kranem z wodą pitną (nabrałam), położone tuż obok prastarego grodziska. Osada nazywała się Sutiejsk i była jednym z ważniejszych Grodów Czerwieńskich. Tutaj dałam za wygraną i założyłam spodnie przeciwdeszczowe dla poprawy sytuacji termicznej moich nóg...





Za grodem był fragment pól, ale niedługi, bo zaraz przyszło mi znów wejść w las. Znaki musiały wieść nowym przebiegiem, a ja poszłam według mapy i znów musiałam kombinować własną trasę. Na szczęście trafiłam nieomylnie i znaki znalazły się na skraju leśnego poletka. Po drodze piękna bukowa puszcza, a nawet bajorko, w którym taplają się dzikie zwierzęta.







Im bliżej Roztocza Środkowego, bliżej Zwierzyńca i Roztoczańskiego Parku Narodowego, tym więcej pojawiało się szlaków - głównie rowerowych. Wszystkie drogi prowadziły do Kawęczynka... Dalej zaś były pewne problemy nawigacyjne, bo o pieszym szlaku zapomniano. Zaczęło padać, schowałam się pod kapturem i szłam po znakach rowerowych, aż się okazało, że się za bardzo zagalopowałam, co wskazał mi telefon, który zmuszona byłam wyciągnąć. Wkurzyłam się, że w deszczu nadkładam drogi. I to jeszcze grzęznąc w błocie.






W błocie zaś pojawiły się bardzo ciekawe ślady - najpewniej pary wilków. Jedne łapy były większe, drugie mniejsze, ale jedne i drugie duże, a śladów ludzkich brak. Zakończone pazurami, bardzo świeże. Długo szliśmy tą samą trasą, aż przyszła pora rozejrzeć się na dobrym miejscem biwakowym. Jak już je znalazłam ślady zniknęły - pewnie i wilki właśnie ten rejon uznały za odpowiedni.






Robiło się ciemno, kiedy rozbijałam namiot. Byłam blisko leśnej drogi i tuż obok polanki, ale pod gęstymi i wysokimi jodłami, w głębi lasu. Skoro włączyłam telefon to chciałam wysłać pozdrowienia, ale głębia okazała się tak wielka, że nie złapałam zasięgu. Rano świeciło przyjemne słońce i długo wylegiwałam się w śpiworze - miło było nie być zmuszoną do szybkiego zwijania obozu. Przed wyruszeniem za pomocą śledzia od namiotu oskrobywałam nogawki spodni z błota.






Okazało się, że zaszłam dalej niż myślałam i tylko pół godziny dzieliło mnie od cywilizacji. W Lipowcu Górnym było nawet pole namiotowe, teraz oczywiście nieczynne. Piękne widoki rozciągały się ze szczytu wzgórza, po niebie pędziły chmurki. W polach z braku materiału do pomalowania nie było oznakowania i znów się pogubiłam, niepotrzebnie zaliczyłam zagajnik, ale potem już było ok aż do Zwierzyńca.







Byłam już kiedyś na Roztoczu, ale stacjonarnie, właśnie w Zwierzyńcu, zwiedzając Roztoczański Park Narodowy i okolice pieszo i na rowerze. Nie było mi zatem żal tego, że Centralny Szlak Roztocza przecina park najkrótszą drogą. Korzystne było przejście przez miasto - co prawda wzięłam ze sobą duże zapasy, ale coś jednak trzeba było uzupełnić, a szlak przechodził akurat obok Biedronki. Lunch spożyłam na pustej stacji kolejowej. W Zwierzyńcu chciałam też uzupełnić wodę, ale akurat nigdzie nie było ogólnodostępnego wodopoju. Nie było kogo zapytać o pozwolenie, ale na ścianie bloku był kran z podłączonym wężem do podlewania. A no i jeszcze konie - parkowe stadko koników polskich pasło się za ogrodzeniem.







Choć ta najkrótsza możliwa trasa przez park mogła się wydawać mało atrakcyjna od razu za miastem zrobiło się ciekawie. Najpierw była dzika ścieżka nad meandrującą rzeką Wieprz, a później fragment mocno pagórkowatej buczyny. Niestety, nawet tutaj piętrzyły się góry śmieci: szkła, puszek, starych butów...











Ostatnio publikując listę polskich szlaków długodystansowych, do których Centralny Szlak Roztocza się zalicza, narzekałam na powielanie błędnych informacji. I nawet tutaj, w Parku Narodowym było to samo - zrobiono nową tablicę informacyjną opisującą właśnie ten szlak, ale pisano o jego starym przebiegu, tylko do Bełżca.




Tuż przed Starą Hutą, która była naprawdę ślicznie położoną pod lasem wsią, natknęłam się na kreta. Długo mu się przyglądałam, ale w końcu mnie usłyszał i umknął.






Ścieżka prowadząca na szczyt wzgórza dawno zarosła, ale widać było, że ktoś nią niedawno szedł. Po stronie południowej cała była w kwitnących poziomkach - za miesiąc to będzie wyśmienite miejsce. Ale pewnie mieszkańcy też dobrze o tym wiedzą.







A'propos mieszkańców - gipsowe ozdoby ogrodów na Roztoczu to raczej rzadkość, ale spójrzcie na tego amerykańskiego orła...




Szlak prowadził na przemian skrajem wioski, polem, borem - tak, borem, bowiem na Roztoczu Środkowym, bardziej piaszczystym niż gliniastym, pojawiły się sosny. Wieczór już się zbliżał, a na horyzoncie niebezpiecznie szaro wyglądające chmury - myślami byłam już na biwaku. Chciałam oczywiście znaleźć jak najlepszy. Musiałam przeczekać krótki opad, ale potem prędko czmychnęłam przez jakąś drogę i niebawem wypatrzyłam znakomite miejsce - malutki pagórek, prawdopodobnie dawną wydmę z wyspą wysokich sosen. Przed rozłożeniem namiotu musiałam pracowicie wydłubać z podłoża szyszki, ale warto było. Jak tylko się rozbiłam zaczęło padać, drobny deszczyk uspokajająco stukał o tropik. Przed nocą przestał, a poranek był już słoneczny. Miałam odrobinę kondensacji, bo sośnina nie była gęsta.




Moja wysepka była wyjątkiem - niżej rosły buki i dużo mrocznych jodeł. Zaraz zresztą znowu były puściusieńkie pola - nie widać było żadnych domów. Tak właśnie często było na Roztoczu, a nie jest to przecież częsty widok w naszym przeludnionym kraju.







Pola były zadbane, wszystkie obsiane, a jednak trafił się i ugór pełen prześlicznego różowego kwiecia.





Słonce zaczęło prażyć i cieszyłam się mogąc znów zanurzyć się w lesie. Miałam teraz do zwiedzenia ciekawą rzecz - ostańce skalne, jedyne w Polsce ostańce ze skał mioceńskich, trzeciorzędowych. Pagórek, który wieńczyły nosił nazwę Piekiełka i na tablicy informacyjnej napisano, że okoliczni mieszkańcy wierzą, że odbywają się na nim sabaty czarownic, a miejsce jest przeklęte - tyle że ktoś pracowicie wydrapał tą informację, pozostawiając resztę - o zamku, który miał się tam znajdować, o diable, który nosił skały i o Niemcach, którzy wysadzili skały chcąc użyć wapienia do utwardzania dróg. Była tam mała, nienoclegowa wiatka.







W miejscu odwiedzanym przez turystów był porządek, za to dalej w kierunku następnej wsi znowu śmietnik. Ale i kawałek fajnego lasu, z ciekawymi wydmami, a potem piękne naturalne rozlewisko strumienia, który miał swoje źródło kilkaset metrów dalej - to źródło miałam na mapie i planowałam pozyskać z niego wodę. W rozlewisku siedziały żaby i rechotały zadowolone - jak dawno nie słyszałam żab (u nas wyginęły).









Źródełko rzeczywiście biło na skraju lasu i czyjegoś pola. Był "zakaz wjazdu, teren prywatny", więc ze śniadaniem schowałam się między drzewami i zrobiłam tylko wypad po wodę. Była znakomita, zimna, a źródło bardzo obfite. Strumyk jest dopływem Sopotu.





Łuszczacz minęłam opłotkami, a przedtem przemknęłam przez ładną wioskę z pelargoniami w oknach i okazałą i bardzo zadbaną kapliczką. Kapliczek na całym szlaku były dziesiątki, wszystkie bez wyjątku ozdobione plastikiem i syntetycznymi wstęgami. Ilość śmieci w lesie niestety była proporcjonalna do ilości kapliczek, a im więcej ozdób, tym więcej potem starych szmat i butelek tuż poza zasięgiem wzroku.





Najprzyjemniej jednak było zawsze w lesie, a tego na szlaku nie brakowało. Pod wzgórzem Wapielnia (386 m n.p.m.), na którym kiedyś wydobywano wapienie, a teraz jest rezerwat, spoczęłam sobie na chwilę spozierając na lekko pofalowaną panoramę.







Schodząc zaszłam za daleko, bo zwalone drzewo zasłoniło znak skrętu, ale tym sposobem odkryłam pod Wapielnią wiatę. Bardzo tam wiało, ale w mniej wietrzną pogodę może to być niezłe miejsce noclegowe.




Kolejna porcja wędrówki przez las, tym razem trochę rozryty przez maszyny wywożące drewno i znów ukazały się pola i wieś Ulów. Szlak przecinał ją tylko i znikał w kolejnym lesie, ale zdążyłam poczytać trochę informacji o założeniu wsi przez pszczelarzy i o tym, że odkryto tam ślady pradawnego osadnictwa - Gotów z kultury wielbarskiej, a także nieco późniejszego - nie wiadomo czyjego, prawdopodobnie też germańskiego, bo pierwsi Słowianie którzy zaczęli się w tamtych czasach osiedlać na ziemiach polskich budowali domy o innej konstrukcji. Wcześniej myślano, że w V-VII wieku na Roztoczu w ogóle nie było żadnego osadnictwa. O odkryciach można poczytać więcej tutaj.




Oczywiście nowsza historia też odbiła swoje piętno w okolicy - w lesie znajduje się miejsce pamięci ofiar pewnej krwawej hitlerowskiej egzekucji. Dalej zaś piękny jodłowy rezerwat.





Nie wiem jaka jest najdłuższa wieś w Polsce, ale Pasieki to dobry kandydat - 4 km. Była to pierwsza wieś, w której zauważyłam oprócz trzech rzymskokatolickich kapliczek także zaniedbaną grekokatolicką - ze zdjętym krzyżem i wyciętymi drzewami. Byłam już dość zmęczona, asfalt nie budził entuzjazmu, ale dla urozmaicenia ucięłam sobie pogawędkę ze staruszką przechadzającą się przed swoim domem. Sama mnie zaczepiła, pytała skąd idę i dokąd, ale było to nie do ogarnięcia... Machnęła ręką na koronawirusa - co jej tam, ona się jeszcze urodziła przed wojną. Wnuki zapisały sobie historie, które opowiadała i piosenki, które pamiętała. Od razu widać było, że mądra niewiasta - pytała czy mam wodę. Akurat miałam, więcej nosić nie było potrzeba. Za propozycję noclegu podziękowałam - nie wypadało - i udałam się do lasu, gdzie poszukiwania zajęły trochę więcej czasu niż zwykle, bo wszędzie było pełno kolczastych malin. Na kolację pomidorowa z makaronem i jajkami na twardo - czas już był na te jajka, ile można nosić.





Noc była wreszcie względnie ciepła, a poranek już bardzo. Drogę, która wyprowadzała z lasu ktoś oznaczył jako teren prywatny, ale to zignorowałam. Potem z kolei znaki się rozproszyły - musi być zmiana przebiegu, ale resztki oznakowania zostały - udało mi się je dostrzec z przeciwległego końca pola pszenicy. Musiałam się przebić przez pole, a potem na oko jakąś leśną dróżką dobiłam do nowszych znaków i już bez kłopotów dalej do wsi Chyże i do pierwszych zabudowań Bełżca. Tuż przed Bełżcem był przydrożny krzyż z wyłożonym przed nim dywanem! Rzecz jasna zwaliłam się na ten dywan.








Bełżec szlak okrążał najpierw z różnych stron. Przed jednym z domostw rosła lipa tak wielka, że nie zmieściła się w kadrze, a tworzyła przed wejściem tak rozkoszny cień, że od razu zamarzyłam o spędzeniu tam jakiegoś skwarnego letniego popołudnia. Nieopodal rósł też ogromny jałowiec, pomnik przyrody. Później chwilka w lesie i już centrum Bełżca. Pierwsze na trasie były Delikatesy Centrum - wstąpiłam po napój rabarbarowy i coś do przegryzienia. Bełżec nie był zbyt ciekawy, to strasznie ponure miejsce - długo szło się wzdłuż torów aż do muzeum nazistowskiego obozu zagłady. Było ono teraz zamknięte (można na stronie muzeum odbyć wirtualny spacer), ledwo mogłam zajrzeć przez płot na mur i rozciągający się za nim pomnik-cmentarz. Ograniczone zasiekami z drutu kolczastego miejsce masowego pochówku przykryte jest żużlem, jak na zboczach wulkanu.








Szlak okrąża muzeum, biegnie prawdopodobnie przez teren dawnego obozu. Rosną tam niskie, młode sosenki i stopniowo przechodzą w starszy drzewostan, na skraju którego mamy już inne miejsce pamięci - ofiar napadu UPA na pociąg.




Od Zatyla nastrój się zmienia - znajdują się tam liczne stawy rybne i szlak wiedzie biegnącą wzdłuż nich dróżką. To prześliczny odcinek, zrobiłam tam sobie małą przerwę. Ciąg stawów kończył się w Lubyczy Królewskiej, nieco mniejszym miasteczku, gdzie przyszedł czas uzupełnienia zapasów wody. Chciałam wziąć ze szkoły, ale zawór był zamknięty. Jakiś pan mnie zagadnął, mówił że przyjechał do pracy, ale teraz nie pracują, bo epidemia - od niego wzięłam wodę. Dwie ulice dalej znów ktoś mnie zaczepił, właściciel małego pieska, który bał się ze mną przywitać. Pytał gdzie to tak wędruję i mówił, że na pewno nie dam rady - za daleko, przez las - w życiu, zgubię się i w ogóle zeżrą mnie wilki, tam są przecież i łosie, widział kiedyś, tu nikt do lasu nie chodzi, bo każdy się boi... Pokazałam mu mapę, ale chyba nie był przekonany.






Jeszcze zanim znalazłam się w lesie poszłam obejrzeć ruiny Cerkwi św. Paraskewy. Podobno są bardzo znane i mnóstwo ludzi przyjeżdża robić tam zdjęcia, m.in. rozgwieżdżonego nieba przez dziurę po kopule. Bardzo smutno było patrzeć na tę opuszczoną cerkiew. Mieszkający na tych terenach Rusini, grekokatolicy, zostali wysiedleni w ramach Akcji "Wisła". Pozostały po nich bardzo liczne cmentarze i czasem cerkwie. Wsie zarosły lasami. Cerkiew w Kniaziach była duża, murowana. Można do niej wejść, ale widać w jakim tempie niszczeje. Nie ma żadnych planów remontu, nikt nie jest zainteresowany. W tej okolicy coraz częściej pojawiały się kapliczki, krzyże przydrożne z napisami wyrytymi cyrylicą. Nie były dekorowane plastikiem, ale większość zadbana, czasem pomalowana na biało.









Odcinek leśny poszedł gładko, nowe znaki prowadziły drogą przeciwpożarową wyłożoną betonowymi płytami. Dalej jeszcze zgęstniały i doszły dwa inne szlaki - wszystkie skupiały się wokół najwyższego szczytu polskiej części Roztocza, czyli Długiego Goraju o wysokości 391 m n.p.m. Szlak niebieski przechodzi najbliżej szczytu, ale go nie osiąga. A najwyższy szczyt Roztocza w ogóle znajduje się na terenie Ukrainy, jest to Czartowska Skała górująca nad Lwowem i osiąga 409,5 m n.p.m.







Znowu wilk?




Każda roztoczańska wioska robiła miłe wrażenie, a w malutkiej, schowanej w lesie Hucie Lubyckiej nie było nawet plakatów wyborczych, więc tym bardziej. Któż miałby je oglądać? Był przystanek, bardzo przytulny, aż miałam ochotę tam zanocować, więc i autobus, ale tylko w dni nauki szkolnej.






Wola Wielka była rozleglejsza i tu już aż tak przyjemnie nie było - każde obejście było strzeżone przez jakiegoś szczekacza lub ujadacza, a każdy z nich musiał odprowadzić mnie wzdłuż płotu swoim jazgotem. Było tego ze czterdzieści... Za to na końcu wsi piękna drewniana Cerkiew Opieki Bugurodzicy. Jest ona wpisana na listę zabytków i znajduje się na samochodowym podkarpackim Szlaku Architektury Drewnianej (bo tymczasem byłam już w województwie podkarpackim).




To nie był koniec zabytków - zbliżałam się właśnie do fortyfikacji Linii Mołotowa. Sowieckie umocnienia powstały w 1939 wzdłuż nowo ustalonej granicy z III Rzeszą i mają postać serii bunkrów. Szlak prowadzi wzdłuż tejże linii i można do wielu bunkrów zajrzeć. Pierwsze konstrukcje, na które się natknęłam wzięłam właśnie za elementy wyjęte z bunkrów, ale jak się okazuje są to stare retorty do wypalania drewna - też ciekawe. Tuż obok takiej wystawy znalazłam też szopkę, ale akurat w pobliżu rolnik opryskiwał pole i wolałam poszukać spokojniejszego miejsca na nocleg. Znalazłam je nieopodal bunkra, blisko pola, ale w ciemnym lesie. Myślałam o noclegu w bunkrze, ale to nawet jak na mnie było za wiele... Nie odważyłam się.








Następny dzień był już ostatnim dniem wędrówki Szlakiem Centralnym Roztocza. Wstałam bardzo wcześnie, chcąc zdążyć na połączenie kolejowe, autobusem zastępczym, do Jarosławia i dalej Rzeszowa. Chciałam mieć odrobinę czasu w zapasie żeby móc obejrzeć bunkry - nawet i w dzień robiły straszne wrażenie, ale weszłam do jednego. Było tam chłodno i wilgotno... Z niektórych otworów sterczały jakby lufy dział, ogółem wszystko było w dobrym stanie.






Las w tej okolicy był żywo zielony, zwłaszcza o poranku, kiedy pierwsze promienie słońca zaczęły się przesączać przez gęste listowie. Minęłam Wielki Dział (390 m n.p.m.) dawniej uważany za najwyższy punkt Roztocza.





W czasie wojny musiało to wyglądać tak samo - bunkry na skraju lasu, a przed nimi pola. Krzyż był z XIX wieku, zapewne stał tam kiedy budowano bunkry, przeżył wojnę i stoi nadal... Żelbetowe płyty, stojące tak wymownie za kapliczką to nowsza konstrukcja, pozostałość po zabudowaniach PGRu.





W lesie i na polach było całkiem ciepło, ale potem zeszłam w wilgotną kotlinę, w któej znajdował się rezerwat Źródła Tanwi - tam było lodowato. Ścieżka przyrodnicza prowadziła na torfowiska. Wędrując dalej złapałam pierwszego w czasie tej wędrówki kleszcza, a zaraz potem jeszcze drugiego. Ten dzień miał być kleszczowy... W sumie trafiło się 11! Wszystkie z wyjątkiem jednego, którego znalazłam na podłodze namiotu wieczorem to były mikroskopijne nimfy.






Minęłam ładnie położoną leśniczówkę Polanka, strumyk z bobrowymi tamami (powyżej był wybudowany za unijne pieniądze zbiornik retencyjny, cała reszta za darmo przez bobry) i wzgórze Hrebcianka. Tam chyba też był bunkier. Ale dalej tablica informacyjna wskazywała miejsce po cerkwi i cmentarz w Starym Brusnie. To miejsce szczególne, bo właśnie tutaj były wytwarzane krzyże bruśnieńskie, krzyże i nagrobki z wapienia wydobywanego na pobliskiej Hrebciance. Kamieniarze działali już ponoć w XVI wieku i to właśnie ich dzieła można podziwiać przy drogach całego Roztocza. Kilka bruśnieńskich krzyży znajduje się nawet na Cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie. Wieś nie istnieje wcale, ludność wysiedlono i pozostał tylko cmentarz. Z cerkwi ostały się tylko schody i dwa krzyże, które przy niej stały: jeden na pamiątkę wzniesienia świątyni, a drugi postawiony w rocznicę wprowadzenia chrześcijaństwa na Ruś.










U wjazdu do dawnej miejscowości rozciągał się piękny widok. Tam właśnie spotkałam grupę trzech rowerzystów. We wsi poniżej, w Polance Horynieckiej stała niezła wiata, chyba ogólnodostępna i krzyż o tyle w tej chwili ciekawy, że ufundowany w ramach dziękczynienia za oddalenie "wielgiej choroby". Krzyże często stawiano jako podziękowanie, m.in. za szczęśliwy powrót z wojny albo ustanie pańszczyzny.






Znaki szlaku były nowe i porządne, ale zasłonięte przez znakarzy rowerowych. Zawsze mnie oburza to, że turystyka piesza jest uważana za coś niszowego, w co nie warto inwestować i liczą się tylko szlaki rowerowe, ale zasłanianie znaków szlaku pieszego rowerowymi to już po prostu skandal!




W sąsiednim Nowym Bruśnie obejrzałam kolejną cerkiew, Cerkiew św. Paraskewy wzniesiona w 1713 r. Ta była w najlepszym stanie, bo odrestaurowana. Otaczały ją przyjemne podcienia. Nieopodal znajdował się też niewielki cmentarz. Potem szlak prowadził prosto jak strzelił przez pola aż skręcił do lasu na kolejny zarośnięty cmentarz. Ten był większy, nagrobki wszystkie w bardzo dobrym stanie, a miejsce najwyraźniej odwiedzane.







Była to niedziela i teoretycznie dzień wyborów, ale żadnych listonoszy ani w ogóle żadnego ruchu nie zauważyłam, uznałam więc że zgodnie z przewidywaniem wybory się nie odbędą. Było jeszcze bardziej cicho niż w poprzednich dniach. Impreza odbywała się tylko w domu opieki. Nie wiem co to za dziwo, ale dochodziła stamtąd głośna muzyka stały zaparkowane samochody, a pielęgniarki spacerowały z podopiecznymi do bramy i z powrotem. W Podemszczyźnie była niezła wiata, ale zamknięta i nie najgorszy przystanek, zresztą w każdej wsi znajdował się jakiś odpowiednio zadaszony przystanek.




Widziałam po lewej ładne bagna i rozlewiska z trzcinami, ucieszyłam się więc, że właśnie tam zmierzam. Musiałam przeskoczyć przez sączącą się z mokradeł strugę, ale potem już bez kłopotów, nie licząc kleszczy, posuwałam się naprzód piaszczystą drogą.





Końcówka szlaku biegnie przez suchy, widny las ze ścieżką przyrodniczą. Okazało się, że miałam jeszcze w nadmiarze półtorej godziny, więc wyłożyłam się na ziemi. Było tak ciepło, przyjemnie i sennie. Wreszcie jednak ruszyłam na ostatnie dwa kilometry szlaku. Horyniec Zdrój był poruszająco opustoszały. Wszystko pozamykane, nieczynne - mieszkalna część miasta znajduje się po drugiej stronie torów, ta po stronie szlaku to same domy zdrojowe.






Szybko doszłam na stację i znalazłam końcową kropkę. Zrobiłam sobie zdjęcie i upewniłam się skąd odjeżdża autobus PKP. Powiedziano mi, że z tymi autobusami to nie wiadomo... i rzeczywiście, autobus nie przyjechał. Innej możliwości transportu nie było, poszłam więc do parku zdrojowego, gdzie było całkiem sporo ludzi. Niestety gniazdka elektryczne nie oferowały prądu i nie było też wifi. Była za to woda mineralna, co prawda pachniała siarką, ale miałam w ten sposób problem wody z głowy.






Nie pozostało mi nic innego jak tylko udać się z powrotem do lasu i spędzić w nim noc. Szybko znalazłam dobre miejsce, zebrałam z siebie kilka kolejnych kleszczy (tak jak wspominałam były tylko tego jednego dnia i większość właśnie tuż przed Horyńcem) i zaszyłam w namiocie. Pogoda była parna i duszna, w powietrzu czuć było zmianę. Zjadłam kolację, położyłam się na materacu słuchając historii ASMR z wilkołakami jako motywem przewodnim. Nie przeszkodziło mi to zapaść w sen tuż po zmierzchu.






Wstać musiałam jeszcze przed świtem żeby zdążyć na następny autobus odjeżdżający o 4:40 sprzed dworca. Wyszło na jaw, że niedzielny kurs nie odbywa się od dwóch miesięcy, ale nikomu nie chciało się wprowadzić zmiany w rozkładzie, ani na stacji, ani w internecie. Zgodnie z planem pojechałam do Jarosławia, gdzie przesiadłam się w pociąg do Rzeszowa. Wcale nie udałam się prosto do domu, ale o tym gdzie się udałam, dowiecie się w następnym poście.




Podsumowanie

Szlak Centralny Roztocza okazał się naprawdę wspaniały, pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że to najlepszy szlak, jaki dotąd przeszłam w Polsce. Gdyby powstała i część ukraińska - wtedy szlak mógłby prowadzić do Lwowa. Wspaniałe, nieprzetrzebione naturalne lasy, malownicze pola, malutkie wioski, niewiele asfaltu i spokój. Teren urozmaicony, z licznymi wzniesieniami. Dużo zabytków, ciekawa, choć bardzo przygnębiająca historia. Polecam ten szlak do rozważenia tym, którzy zazwyczaj nie zapuszczają się na szlaki nizinne. Myślę, że znakomicie nadaje się do przejścia przez turystów zagranicznych, gdyby tylko legalna baza noclegowa była bardziej rozbudowana (w czasie mojej wędrówki nie było w ogóle nic otwartego z powodu epidemii). Oznakowanie całkiem niezłe, na niektórych odcinkach wręcz bardzo dobre, tylko na kilku kiepskie. Trzeba pamiętać o bardzo niewielkiej ilości naturalnych źródeł wody (trafiały się jednak ogólnodostępne krany, a w normalnej sytuacji spokojnie można poprosić o wodę we wsi).


Na koniec polecam film





12 komentarzy:

  1. dywan przed Krzyżem? Dla pokłonów?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że według uznania, instrukcji postępowania nie było ;-)

      Usuń
  2. Tak myślałem że to ja sprowadzałem na nas te kłopoty z lokalsami...
    Za to gubienie szlaku okazuje się nie być związane z moim uczestnictwem w wycieczce :) Zupełnie za to nie rozumiem czemu noc w bunkrze była poniżej twoich standardów, do dzisiaj mam ciarki na plecach jak sobie przypomnę tę ruderę na Szlaku Zachodnim w której chciałaś kimać, brrr....
    Bardzo ładnie tam, teren nie taki płaski, lasy ciekawe, te wąwozy z buczyną wspaniałe!
    Historia rzeczywiście trudna i skomplikowana a na dodatek wyparta. Ruiny tej cerkwi bardzo smutne, nie wiedziałem nawet że Akcja Wisła sięgnęła tak daleko na północ. A o powojennej historii Bełżca i okolic aż przykro myśleć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kłopoty raz się zdarzyły, przypomnij sobie lepiej lubuskie i zachodniopomorskie! Rudera to tylko rudera, nie ma żadnych konotacji wojennych, a tutaj to kto wie co za duchy się nocami szwendają... Tak, okolica tak naszpikowana trudną historią, że lepiej odetchnąć od niej w zaciszu własnego namiotu.

      Usuń
  3. Aga nie dziwię się temu facetowi z bełżca. Mnie też byś nie przekonała tą mapą. Wszak wiadomo że przeciwko łosiowi lub wilkowi mapą nie da się wiele wskórać. 😉😁
    Szkoda że nic nie zakomunikowałAŚ bo gdybyśmy wiedzieli to mogłabyś wpaść do nas w niedzielę lub poniedziałek na kawę. Przecież byłaś w moim Rzeszowie.
    Każesz na kolejny wpis czekać do kolejnego postu, a do adwentu tak strasznie daleko...😉😁

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj tam, przed nami jeszcze ostatni tydzień ramadanu :-)
      Myślałam o Was, ale wydawało mi się, że w czasie epidemii nie wypada się wpraszać. Nie skończyłoby się zresztą na kawie, tak naprawdę potrzebowałam kąpieli... Ale ostatecznie nie pojawiłam się w Rzeszowie w niedzielę po południu, tylko w poniedziałek o 7 rano i od razu miałam transport na następny szlak. Następnym razem :-)

      Usuń
  4. Hej Leśna! Witaj na Lubelszczyźnie! Kto by pomyślał,że tu u nas takie wolfy łażą ;) Gra słów zamierzona :P Fajnie,że znów jesteś na szlaku...
    Aż mi się łezka w oku kręci, tak z powodu roztoczańskich bunkrów, jak i najdawniejszych czasów: moja świadoma kariera turystyczna w I kl. LO rozpoczęła się pewnej jesieni od weekendowego rajdu Zaklików-Modliborzyce-Szastarka, który z resztą do tej ostatniej nigdy nie dotarł, wsiadaliśmy do pociągu w Polichnej. Rany, ile to już lat...
    A w bunkrze śpi się całkiem fajnie, pod warunkiem zachowania ostrożności. Z reguły jest się tu i ówdzie na co nadziać albo o co głowę rozwalić. Nie zawsze też jest czysto i sucho, a to podstawa takiego biwaku. W bardziej zamieszkanych okolicach bywają w nich kwatery bezdomnych. Zależy od obiektu. Rok temu testowałem u Czechów, na szczęście dookoła było sporo zwalonych młodych świerków, więc było skąd brać cetynę na legowisko. Którą potem wywaliłem na zewnątrz, by nie zaśmiecać obiektu.Przemyskie forty też chroniły mnie przed ulewą parę razy. Nie ma to jak 1.5m betonu fortecznego nad głową ;) Co prawda miejsca się zmieniają: raz próba znalezienia schronienia w znanym sobie przed laty obiekcie skończyła się parogodzinną deszczową nocną rundką przez upiorne chaszcze porastające współcześnie wzgórze i fort Mogiłki, wzdłuż płotów leśnych grodzących go w 3/4 dookoła. A szedłem na wygodny nocleg "na pewniaka" :P
    Pozdrawiam
    -J.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej! Bunkier na pewno byłby świetny zimą, bardzo zaciszny, a w głębi może nawet izolujący... Może się jeszcze kiedyś skuszę. A na Lubelszczyznę jeszcze się wybiorę, parę szlaków mi tam zostało do odfajkowania :-)

      Usuń
  5. Agnieszko, dziękuję za kolejną relację!
    Tym bardziej, że bardzo lubię Roztocze. Dla mnie to takie "miniaturowe Beskidy". Byłem tam dwa razy - też wiosną. Wprawdzie "tylko" stacjonarnie, ale za to z synem, który miał roczek i dwa lata. Dzięki temu, że wszędzie tam dość blisko i nisko, zabieraliśmy czy wózek, czy nosidło, maszynkę do gotowania i na cały dzień zaszywaliśmy się w terenie. Odcinek Wieprza do SZczebrzeszyna też jest bardzo sympatyczny na spływy (również pierwszy spływ syna). A teraz - Mikołaj ma już prawie siedem lat i za cztery dni - znów jedziemy na Roztocze. Tym razem będzie to jego pierwszy raz z wędrowaniem "pełną gębą" (z namiotem, prowiantem, nie stacjonarnie). Także miło było powspominać, miło było nabrać jeszcze więcej apetytu na wędrówkę. Dzieki raz jeszcze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że lektura sprawiła Ci radość :-) Wieprz wyglądał zachęcająco już tylko na tym krótkim odcinku w Zwierzyńcu, więc i dalszy tudzież wcześniejszy ciąg powinien być fajny. Życzę miłej wycieczki!

      Usuń
  6. Następna świetna foto relacja. Interesujący szlak. Piękna przyroda... No, miałam odwiedzić w tym roku Roztocze...cóż, może uda się za rok. Dzięki Tobie choć wirtualnie szłam:)) Dzięki. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo mi się tam podobało i polecam. Dzięki, pozdrawiam!

      Usuń