środa, 6 kwietnia 2022

Wielkopolska: Szlak czerwony Sieraków - Słopanowo

Doskonałą pogodę, jaka się wyklarowała w połowie marca po prostu trzeba było wykorzystać. Był to pierwszy i jak dotąd jedyny weekend tej wiosny z temperaturą w ciągu dnia powyżej 10 stopni. Co prawda prognozowane słońce nie świeciło cały czas, a nawet trafił się jeden dzień pochmurny i z drobnym deszczem, trwał on jednak bardzo krótko i tylko dodał uroku cudownej okolicy, w jaką się wybrałam. A wybrałam się na 102-kilometrowy szlak czerwony Sieraków - Słopanowo w północnej Wielkopolsce. Szlak zatacza swego rodzaju "pół-pętlę", najpierw prowadząc przez Pojezierze Myśliborsko - Sierakowskie, a potem przez Puszczę Notecką. Jest krótki, ale treściwy, a jego największą atrakcją są liczne dzikie jeziora.

Podróż z Cieszyna do Sierakowa zajęła wiele godzin, wysiadłam z autobusu w Sierakowie jakoś przed 16. Nie musiałam dojeżdżać do centrum, autobus zatrzymał się niedaleko niefunkcjonującego dworca PKP, do którego podeszłam żeby klepnąć kropkę początkową, a następnie zawróciłam. Początek szlaku jest asfaltowy, ale na całym szlaku twardej nawierzchni jest niewiele. I tak niebawem znaki zasugerowały skręt w lewo, w kierunku Jeziora Lutomskiego. Jezioro leży w głębokiej rynnie, jest tam rezerwat chroniący bogaty las liściasty na skarpie. Ścieżka była zawalona wiatrołomami po styczniowych wichurach, ale dzięki temu było tam naprawdę dziko.













Przeszłam przez rezerwat, a potem przez małą wieś. Zaczęło już się ściamniać i w najbliższym lesie planowałam biwak. Było tam tak dużo powalonych drzew, że szłam dalej, ale bardzo powoli, bo cały czas trzeba było omijać leżące w poprzek drogi pnie i wykroty. Kiedy już dalej nie było sensu iść skręciłam w las szukać biwaku. Ale tam też było pełno gałęzi i jeżyn. Udało mi się znaleźć kawałek niezarośniętej powierzchni i tam umieściłam swoje schronienie (znów tylko tropik od namiotu z matą z pianki eva). Jak już się rozbiłam odkryłam, że zgubiłam rękawiczkę - musiała mi ją wyszarpać z kieszeni jakaś jeżyna. W spodnie powbijały mi się kolce. Po kolacji poszłam od razu spać, byłam wykończona podróżą.






Ogołocony z drzew las nie izolował zbyt dobrze, a noc była bezchmurna, więc było zimno, lekki mróz, bo trochę lodu pojawiło się w butelkach z wodą. Zmobilizowałam się do wstania tuż  po 5 rano, bo koniecznie chciałam zdążyć na ostatni przed przerwą obiadową kurs promu przez Wartę, jaki miałam tego dnia na trasie (kurs był o 12:30, a ja miałam 21 km, nie wiadomo przez jakie wykroty). Dzień wstał zaraz po mnie, na horyzoncie było widać ładną łunę i czołówki prawie nie musiałam używać. Zwinęłam namiot, zjadłam pyszne śniadanie i ruszyłam w drogę. A 20 metrów od biwaku znalazłam rękawiczkę! Była to rękawiczka Kwarka z powerstrechu, którą miałam ze sobą podczas przejścia Szwecji i bardzo byłoby mi smutno, gdybym ją zgubiła.






Wyszłam z lasu idealnie na wschód słońca. Ptasi chór był wyjątkowo donośny, zauważyłam przebiśniegi - wiosna! Na potwierdzenie nad drzewami przeleciało stado gęgających gęsi. Wyglądały jak egzotyczne ptaki, bo ich białe brzuchy wschodzące słońce zabarwiło na czerwono. Na pobliskim stawie pływały łabędzie.










Wiosennej zieleni było jeszcze bardzo niewiele, ale ewidentnie było przedwiośnie. Wyszłam na asfalt, znaki prowadziły inaczej niż aplikacja, zaufałam im. Poprowadziły w aleję drzew, a następnie skręciły w leśny gąszcz. Latem ten odcinek bardzo trudno przejść, bo nie ma żadnej ścieżki, a znaki są stare i rzadko rozmieszczone - nawet w bezlistnej porze musiałam wytężać wzrok żeby je znaleźć. Nie brakowało też wiatrołomów. Ale był to w sumie ładny odcinek. Po prawej było bagno, ale udało się przejść na drugą stronę bez problemu, bo była nowo powstały przełaz. Pojawiły się leśne drogi, ale szlak z nich skręcał. Dopiero nad Jeziorem Długim, gdzieś w połowie jego długości, pojawił się wyraźny trakt. Pogoda była cudowna, woda błękitna, co za przyjemność tak wędrować!

















Znaki zniknęły, był kolejny odcinek chaszczy, ale nawet nie wiem gdzie miałby być skręt. Poszłam po śladzie w aplikacji i spotkałam znaki po kilometrze - wychodziły ze sterty wiatrołomów. Później bez problemu trafiłam do Prusimia, letniskowej wsi położonej między dwoma jeziorami: Kuchennym i Młyńskim. Nad Młyńskim była fajna przystań z wiatą i toaletą. W zewnętrznym kranie niestety nie było wody - pewnie zakręcili na zimę. Po drugiej stronie był stary cmentarz ewangelicki, cały zarośnięty przebiśniegami, które natura sama umieściła na zapomnianych mogiłach.







Przetrzebiony przez wichury las leśnicy zaczęli oczyszczać z powalonych drzew, ale jak widać wykazywali pewną nadgorliwość... Oznakowanie było marne, ale na szczęście bez problemu (nie licząc wiatrołomów) przedostałam się na drogę, która prowadziła wzdłuż Jeziora Lubiwiec. Otoczone lasem miało czystą wodę, bardzo mi się podobało. Słońce zaczęło przygrzewać bardzo miło.








Znaki sporadycznie były coraz lepsze, nawet takie serduszko! Ale w dolince za osadą, która chyba była przysiółkiem Kolna objawiły się zupełnie nowe znaki, odmalowane najpewniej jesienią 2021, tak błyszcząca i świeża była farba. Teraz już niedaleko było do promu, gnałam, ale widziałam na zegarku że mam jeszcze zapas czasu. I faktycznie, za Zatomiem Starym teren nagle opadł ku dolinie, którą płynęła Warta. Dolina była pełna starorzeczy, nad którymi pochylały się stare wierzby. Prom był po drugiej stronie, ale właśnie nadjechał samochód, który chciał się przeprawić i jeden z panów, którzy siedzieli pod szopą po drugiej stronie się podniósł i odcumował jednostkę. W drugą stronę płynęłam tylko ja, ruszyliśmy od razu. Rejs trwał nie więcej niż 3 minuty, był bardzo udany - teraz już żadnych przeszkód terenowych miało nie być. Podziękowałam i poszłam przez Zatom Nowy, a zajrzałam jeszcze do gospodarstwa agroturystycznego po wodę - było otwarte i od razu było widać, że to dobre miejsce żeby poprosić o napełnienie butelek. Właścicielki gościły u siebie Ukrainki, mieszkańcy znosili dary. Był to budujący widok. Pogadałyśmy chwilę, mogłam sobie sama nalać wody w łazience i jeszcze dostałam gorącej herbaty do termosu. Super! Tak tam było fajnie, że na wiejskim skwerku siadłam zjeść lunch. Wyobraźcie sobie, że zrobiło się tak ciepło, że nie zakładałam puchówki.











Dalej szlak poprowadził w głąb lasu i wzdłuż Jeziora Barlin, ale jezioro było tak daleko, że nie było go widać. Dopiero kiedy skręciłam na prawo w drogę mniej uczęszczaną pojawiła się między drzewami błękitna tafla. Natknęłam się też na ruiny, które pozostały po założonej w międzywojniu kopalni węgla brunatnego. Węgiel był mało kaloryczny, a poziom wód gruntowych wysoki i całe wydobycie nie miało wielkiego sensu. Przez jakiś czas istniała brykieciarnia, która po wojnie już nie wznowiła działalności. Koło Sierakowa była jeszcze druga taka. Jezioro było cudowne, wiał od niego zimny wiatr, ale w ciepłej porze musi to być wspaniała okolica na biwak. Woda niestety nie tak czysta jak w poprzednim akwenie. To jezioro jest jednym z wielu rynnowych jezior w okolicy, wszystkie są podłużne i leżą równolegle do siebie. Niestety szlak ledwie muska ich północne krańce. Właściwie tylko Lichwińskie lepiej widać. Ale oczywiście można skręcić i zajrzeć - może to kiedyś zrobię.











Nadleśnictwo musi tam być lepszego rodzaju, bo nie dość że po drodze jest kilka nowych rezerwatów to jeszcze liczne miejsca odpoczynku, jeden taki być może nawet biwak z toaletą i całkiem normalny legalny biwak w Jeziornie, chyba nawet darmowy, tak że po prostu można przyjść i rozłożyć się nad jeziorem. 













Kiedy dotarłam do Bukowca zaczynało zmierzchać, podziwiałam przez chwilę nowiuśkie szlakowskazy (jeszcze tam wrócę na Szlak Zachodniej Wielkopolski), po czym skierowałam się do lasu szukać biwaku. Nie mogłam iść za daleko, bo planowałam ognisko, a dwa kilometry dalej była leśniczówka. Udało mi się znaleźć dobrze schowane miejsce. Drewno też się znalazło, doskonale suche, także ognisko śmigało w górę aż miło. Grzało bardzo mocno, choć było nieduże. Wyjęłam i nacięłam kiełbaskę, usmażyłam, doprawiłam musztardą i zjadłam z chlebem. Popiłam barszczem, a na deser był jak zwykle kisiel. Po 21:30 poszłam spać.






Zbudził mnie szmer uderzającego o tropik deszczyku. Był prognozowany, więc nie byłam zdziwiona. Zjadłam śniadanie w namiocie, a kiedy przyszedł czas się pakować deszcz ustał. Pozostała tylko gęsta mgła, ochłodziło się też, ale nie jakoś bardzo.





Leśniczówka faktycznie była niedaleko, wieczorem było słychać psa, a rano samochód. Ale poza tym panował wielki spokój. Jakieś stworzenia pluskały na bagnie, które dalej przechodziło w kolejne jezioro, Chojno. Inaczej niż na mapie szlak przeciął przestrzeń pomiędzy tym a następnym jeziorem. Tam dopiero było dziko. Pojawiła się ścieżka, kładka z bali przełożona przez strugę i następna ścieżka wzdłuż Jeziora Radziszewskiego, po którym pływały perkozy, moje od zawsze ulubione ptaki wodne. Nie są bardzo rzadkie, ale bardzo urocze. Słychać też było różne gęgania i kwilenia, ptactwo szykowało się wyraźnie do sezonu lęgowego.














I taki znak nad jeziorem!





Czas był na odrobinę cywilizacji. W Chojnie wstąpiłam do sklepu. Jeziora się skończyły, ale póki co nadal było ładnie. Teren był bardzo ciekawy, polodowcowy. Z piaszczystej równiny wynurzały się morenowe pagórki. Na nich usadowiły się gospodarstwa rolne, tylko jedno było położone poniżej. Pewnie można się spodziewać wody w piwnicy...






Bardzo okazała ambona, pomieści nawet 3 osoby, ale ma dziurawy dach i jest blisko leśniczówki.




Dalszy fragment lasu był bardzo przyjemny, dużo było świerków, a rozległość tego lasu sprawiła, że nie brakowało zwierzyny. Tuż przede mną przemknęło stado jeleni, ale niestety nie zdążyłam w porę wyjąć aparatu.







Fajna wiata, ale miejsce libacji, bo tuż przed Wronkami.




We Wronkach udałam się na stację benzynową po wodę. Sprawdziłam też cmentarz i wc było nawet otwarte, ale woda śmierdziała okrutnie. Stacyjna była bezpieczniejsza. Orlen był tak ogrzany, że postanowiłam też zjeść tam lunch i skorzystać z wifi.





Po raz drugi i zarazem ostatni podczas tej wędrówki przekroczyłam Wartę. Szlak prowadził obrzeżem Wronek, ale za to wzdłuż ogrodzenia dość sławnego więzienia, którego budynek jest bardzo piękny.





Miałam od razu być znowu w lesie, ale trafiłam na budowę drogi. Jeszcze nie jeździły nią auta, ale już było gotowe rondo. Wyglądało na to, że cała leśna dróżka prowadząca do Obrzycka ma zostać wyasfaltowana, ale może to dopiero odległy plan zagospodarowania. Zobaczymy... Tak czy owak ten las już nie był taki ładny, składał się głównie z poręb. Niestety Puszcza Notecka osiągnęła właśnie tzw. wiek rębny i czeka ją aktualnie tylko wycinka.





Tyle się mówi o retencji, a w lesie melioracja... :-( Oznaki suszy jednocześnie bardzo widoczne, jest to kolejna wiosenna susza i choć fajnie jest wędrować w słońcu to nie można zapominać, że deszcz jest niezbędny.







Aż do samego Obrzycka nic już ciekawego nie było, tylko poręby. Miasteczko dość niepozorne, z ładnym rynkiem z ratuszem i dwoma kościołami, katolickim jeszcze przed miastem i ewangelickim, opuszczonym, w samym centrum.








Za miastem objawiła się Warta, taka już szeroka! Szłam jeszcze dobre pół godziny aż z kolejnych poręb zeszłam na terasę nadzalewową rzeki, gdzie rósł piękny świetlisty las, będący częścią obszaru Natura 2000. Na ognisko się nie nadawał, bo można by je spostrzec z drugiego brzegu albo jeśli ktoś po nocy jechałby gruntową drogą. Ale i tak nie planowałam, chciałam się wyspać i znów bardzo wcześnie wstać, żeby zdążyć na pociąg do domu. 






Na kolację świetna zupa pieczarkowa z makaronem, zblanszowaną cebulką i jajami na twardo.




Zgodnie z planem zerwałam się jeszcze przed świtem. Wieczorem szczekały sarny, a nad ranem pohukiwały sowy. To był naprawdę piękny las. Śniadanie w takim lesie to rzecz wspaniała.






Kilometr od biwaku znowu była leśniczówka, tym razem obok była świetna wielka wiata. Pewnie gdyby zapytać leśniczego, można byłoby się tam przespać. Żałowałam, że nie wiedziałam, choć mój biwak też był doskonały.





Nazwa obszaru Natura 2000, która brzmiała Dąbrowy Obrzyckie, sugerowała obecność dębów, ale nie mogłam żadnych znaleźć... Dopiero za leśniczówką rzeczywiście były dęby. A dzięcioły po prostu szalały! Również klangor żurawi uniósł się znad bagien.






Przerwa w lesie nastąpiła w okolicy Brączewa. Był tam stary dworek i ślady po PGR-e. Oznakowanie szlaku od Obrzycka nie jest odświeżone, widać było tylko stare zmurszałe strzałki i w nawigacji po lesie musiałam się wspomóc telefonem. Minęłam miejsce, gdzie hitlerowcy dokonali masowego mordu. Dziś jest tam pomnik i, nie wiedzieć czemu, kościelna flaga.









Ostatni kawałek natury to rozległa połać łąk nad Samą. Na pochmurnym niebie unosiły się stada kraczących ptaków. Brzmiały jak kruki, a nie gawrony, ale nie sądziłam że kruki latają w stadach. Czy ktoś z czytelników umiałby to wyjaśnić? Widać je i słychać na filmie z wędrówki (link na końcu relacji).





Im bliżej Słopanowa, tym mniej znaków... W Kobylnikach zatrzymałam się na chwilę i zrobiłam zakupy w małym sklepie. Trzeba było się zaopatrzyć na długą podróż powrotną.





Przy drodze były nowe znaki zielonego szlaku, ale czerwone zniknęły, dostrzegłam tylko jeden na drzewie, kilkaset metrów przed końcem szlaku. Tak naprawdę nie wiem, gdzie dokładnie koniec się znajduje - według PTTK Szamotuły na przystanku PKS. Zrobiłam pamiątkowe zdjęcie właśnie z przystankiem, przy głównej drodze z Obrzycka do Szamotuł. Kropki nie było, znaków też. Poszłam jeszcze do centrum Słopanowa, ale i tam kropki nie było, ani też żadnego znaku. Był za to uroczy drewniany kościółek, który w każdym razie warto zobaczyć.





Potem ruszyłam dalej... Na pociąg do odległego o 6 km Pęckowa. Czysty asfalt... Ale po drodze Lizbona! Niedawno byłam w Portugalii, nie wiedziałam że to tak blisko :-)






Okazało się, że regionalne pociągi na trasie Krzyż Wielkopolski - Poznań kursują bardzo często i nawet zdążyłam na wcześniejszy. Dzięki temu miałam więcej czasu na przesiadkę. A potem już zasiadłam w starej dobrej TLce, z całym swoim zakupionym prowiantem...




Szlak oceniam bardzo dobrze i polecam, zwłaszcza część pojezierną - puszczańska jest daleko mniej atrakcyjna. Ale oczywiście cieszę się, że przeszłam całość i zaliczyłam 24-y polski szlak długodystansowy.


Film z wędrówki: https://youtu.be/_R83h4G4LPk






8 komentarzy:

  1. Brawo!
    Jak zawsze bardzo ciekawa i rzeczowa relacja.
    Nie dość, że bardzo fajnie czyta się Twoje przejścia z nad kubka kawy to jeszcze inspirujesz do poszukiwania własnych dróg.
    Gorąco pozdrawiam
    DZA

    OdpowiedzUsuń
  2. Super, że przemierzyłaś ten szlak. Blisko mojego domu :) Wkradła się literówka- nie "nad Sanną" a Samą :)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O dzięki, dziwne, bo pamiętam że się tej nazwie specjalnie przyglądałam :-) Pozdrawiam

      Usuń
  3. Super trasa i piękne zdjęcia! Fajnie poznawać ciekawe szlaki bliżej domu i nie tylko w górach, które niestety mamy małe :( Pozdrowienia :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że mogłoby być gorzej :-) Fajnie, że mamy tyle jezior. Dzięki i pozdrawiam

      Usuń
  4. Lukasz NOWICKI27 lutego 2023 10:09

    Dzień dobry. Bardzo przyjemnie ogląda się Pani filmy, niemal jak silent hiking który uwielbiam. Szkoda że nie skręciła Pani na Wrzosowe Wydmy które były tuz obok, naprawdę wysokie wydmy robią wrażenie https://mapa-turystyczna.pl/coords/52.7283330,16.1305560#52.72488/16.14544/14

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, cieszę się. Co do wydm to nie miałam niestety świadomości, że istnieją

      Usuń