niedziela, 11 grudnia 2022

Norge på langs: Olderfjord - Knivskjelodden i Nordkapp (głównie E1)

Camping w Olderfjordzie był jedynym, na którym nocowałam podczas całej wyprawy. Domek, który wynajęłyśmy z Kathariną był przyzwoity, choć miał tylko jeden mały kaloryfer, przy którym trudno było wysuszyć wszystkie nasze mokre rzeczy. Kuchnia była w głównym budynku, podobnie jak toaleta, więc zawsze trzeba było wychodzić. Nocą padał deszcz, lecz szczęśliwie ustał do rana. Samo już się jakoś postanowiło, że dalej też pójdziemy razem. Nigdy jeszcze nie szłam z nikim na długim dystansie, a mój dotychczasowy rekord wspólnej z kimś podróży to zimowa Irlandia z Kasią Nizinkiewicz, gdzie spędziłyśmy razem aż 16 dni. Tego rekordu nie miałam pobić - z wyliczeń wychodziło, że dodatkowy dzień na Nordkapp będzie naszym 14-tym. Ale to i tak bardzo długo, zwłaszcza że przebywałyśmy same w dziczy, nie mając wokół żadnych innych ludzi.

Ciągle miałam nadzieję, że spotkam jeszcze jakichś innych wędrowców, nawet niekoniecznie NPL-owiczów, ale po prostu innych trekkerów. Wyglądało na to, że północny odcinek E1 przyciąga od czasu do czasu osoby, które chcą posmakować dzikszych szlaków.

Jedząc śniadanie obserwowałam przez duże okno w jadalni co się dzieje na placu przed campingiem. Było to miejsce, w którym zatrzymywały się autobusy i wszyscy się przesiadali. Nadszedł jakiś człowiek z plecakiem, ale nie byłam pewna czy jest wędrowcem. Zwykle po prostu podchodzę do ludzi i pytam, ale jakoś mi tym razem było głupio. Nadjechał autobus i wysiadły z niego dwie dziewczyny w przeciwdeszczowych ubraniach, z dużymi plecakami i kijkami. Jedna poszła na camping do łazienki, a wtedy już nie wytrzymałam. Była to Auguste, Niemka wędrująca przez Norwegię z siostrą. Katharina je wcześniej spotkała, ale ja nie. Zaczęłyśmy rozmawiać i Auguste opowiedziała mi, że zostały z siostrą ewakuowane helikopterem z jakiejś góry na trasie do Alty, z której nie było możliwości cofnięcia się. Podobno wielu Niemców poszło tamtędy, po lekturze czyjejś relacji, ale zdaje się, że dość mocno żałowali. Auguste i jej siostra wracały teraz z Lakselv, gdzie zabrał je helikopter ratunkowy, ale już nie wracały w pobliże miejsca skąd je ewakuowano ani na początek trasy, którą poszłam ja. Wykalkulowały, że pojadą do Máze czy Kautokeino, które to miejscowości są na tej samej wysokości, co to miejsce, z którego zeszły, tylko znacznie bardziej na wschód. Omijały więc Reisę i traciły kompletność przejścia. Może bały się, że nie zdążą skończyć, a może były zmęczone.

O 9 otwarto jedyny we wsi sklep. Katharina miała wciąż zapasy z Kautokeino, ale patrząc na moje przysmaki też postanowiła zrobić zakupy. Zdrowe jedzenie które miała spakowane nie było zbyt kaloryczne. Podreperowała swój jadłospis w stylu thruhikerskim, za pomocą czekolady i chipsów.





Wyszłyśmy z Olderfjordu asfaltem. E1 w ogóle nie skręca do miejscowości, dołączyłyśmy do niego po 6 kilometrach. Zjadłyśmy kilka drożdżówek i bananów przy drodze, wiedząc że dalej nie będzie już osłoniętych od wiatru miejsc i w ogóle może ostatni raz jesteśmy wśród drzew.








Gryzło mnie sumienie z powodu tego, że zaplanowałyśmy bardzo małe dystanse dzienne - zalewie po dwadzieścia kilka kilometrów - ale pokusa spania jeszcze dwa razy pod dachem była zbyt wielka. Stwierdziłam, że czy wyjdzie 103 czy 104 dni całego przejścia nie ma wielkiego znaczenia. Przez cały dzień prześladowały nas przelotne opady. Wyszłyśmy bez kurtek, ale natura szybko sprowadziła nas do pionu i kazała założyć kaptury. Wiatr chłostał nas od czasu do czasu poziomym deszczem. Pierwszy raz natknęłyśmy się na większe stado reniferów, najwyraźniej zbijały się w nie, bo szła późna jesień. Trzymały dystans, ale nie uciekały.









Tym pierwszym miejscem pod dachem była chatka hodowców reniferów, która jest udostępniona dla wędrowców. Była dość licha, miała cienkie ściany i nieszczelne drzwi, a żeby do niej dojść trzeba było przejść przez rzekę. Był piec i drewno, jednakże dość wilgotne. Powykrzywiane gałęzie trudno było przerąbać siekierą, ale trzeba było, żeby się dało wydostać choć trochę suchego ze środka.





Jak tylko nałożyłam do pieca zauważyłyśmy na horyzoncie quad przeganiający stadko reniferów. Jak nic właściciel domku, pewnie zaraz nas odwiedzi.





Per Ivar był bardzo towarzyski. Okazało się, że spotkaliśmy się już w sklepie i że jestem pierwszą Polką, jaką w życiu spotkał. Poczułam się jak Wielka Stopa, o której zaczną krążyć opowieści. Rozpalił nam ogień, który gasł, bo drewno było tak mokre. Trzeba go było podsycać parafiną. Zrobiłyśmy mu herbaty i siadł z nami przy stole. Mówił, że mieli umowę z DNT, które miało płacić w zamian za udostępnianie chatki, ale nie płacą. Mimo to Per Ivar przywozi drewno, bo lepiej żeby ktoś nocował i palił w piecu. Nieogrzewana chata szybko by zmurszała i zapleśniała, a tak ktoś ma z niej pożytek. Pytał gdzie nocowałyśmy wcześniej, znał obie chatki z torfu, które tak nam się przydały. Mówił z żalem i złością, że kiedyś było ich dużo, ale pewnego pięknego dnia pieprzony rząd norweski podjął ot tak decyzję, że wszystkie lapońskie gammy są nielegalne i kazał je spalić. Podobno Bastingamman wcale niekoniecznie spłonęła przez przypadek (spałyśmy w jej nowym, odbudowanym wcieleniu). Bardzo niewiele ocalało, dlatego teraz jest ich tak mało. Czasy się zmieniły i teraz znowu można je stawiać, ale Lapończycy są nieufni i trzymają ich lokalizację w tajemnicy. Dlatego tak trudno na jakąś trafić. Obecnie każdy może gammę wybudować, o ile uzyska zgodę władz, a zgodę warunkuje to, że się chatkę zostawi otwartą dla wszystkich chętnych. Wcale nie trzeba nikogo informować, gdzie się ona znajduje, dlatego w Finnmarku trzeba mieć znajomych, wtedy jest szansa, że zdradzą gdzie jest przytulny lokal. Gammy są najznakomitszą konstrukcją mieszkalną na dalekiej północy, bo pokrycie z torfu stanowi doskonałą izolację. Żadne chaty z bali, nawet najgrubszych, nie mogą im dorównać. A co tu dopiero mówić o chatkach z tanich desek - tam trzeba ciągle palić w piecu żeby było ciepło.




Wieczór był pogodny i liczyłyśmy nieśmiało na zorzę polarną. Wychodziłyśmy patrzeć na rozgwieżdżone niebo i zaraz wracałyśmy do środka, bo na dworze wiało i już chwycił mróz. Późnym wieczorem pojawiła się nikła zielona smuga, ale nie było tańczących firanek. Zorza trafia się bardzo często, ale rzadziej jest okazała, a jeszcze rzadziej na obserwacje pozwala pogoda.

Tej nocy mróz był kilkustopniowy, a przelotne opady pobieliły pasmo gór po drugiej stronie doliny. Tak nam było żal wychodzić. Choć liczyłyśmy na jeszcze jeden dach, nie miało już być pieca do ogrzewania.





Przed wyjściem posprzątałyśmy w chatce. Był tam straszny śmietnik. Turyści zostawiają niepotrzebne rzeczy, usprawiedliwiając się tym, że może się te rzeczy komuś kiedyś przydadzą. To pewnie źle spakowani idący na południe w panice pozbywają się nadmiaru bagażu. Na półkach leżało aż pięć termosów, nadpalony jetboil, kawiarka. O pustych kartuszach nie wspominając. Per Ivar powiedział żeby zostawić śmieci w worku, zabierze je do miasta quadem.






Skoro nie miało już być ogrzewania to też i na suszenie skarpet i butów nie było perspektyw. Postanowiłam tym razem chronić stopy przed wyziębieniem zakładając obie pary przeciekających skarpet wodoodpornych na raz - może razem wytrzymają dłużej? Do końca pozostało jeszcze bardzo dużo rzek. Pierwsza była od razu za pierwszym bagnem, dość spora, ale stąpając na palcach zdołałam przejść nie zanurzając się powyżej krawędzi skarpet. Katharina zaciskając zęby przebrała buty na japonki. Skręciłyśmy w prawo, w oświetloną słońcem dolinę. Rosnące tam żółte trawy sprawiały, że tundra w mojej wyobraźni zamieniła się w centralnoazjatycki step. Zamiast jurty na końcu ostatniego z łańcucha jezior stała jednak stara chatko-kota. Trudno było stwierdzić co to była za konstrukcja - nie była zbyt solidna, więc nie dziwne, że dawno się zawaliła. Stały jeszcze przegniłe ściany, więc weszłam do środka. Katharina wolała siedzieć w słońcu za ścianą, ale tam wiało.










Tego dnia też przechodziły przelotne opady, ni to deszczu, ni śniegu. Wiało bardzo, ale dopiero kiedy wyszłyśmy na grzbiet zaczęło nam to przeszkadzać. Od tygodnia ciągle przechodziłyśmy płoty reniferowe, czasem znajdując miejsca, gdzie dało się przełożyć nad nimi nogi, a czasem czołgając się pod nimi. Płot był postawiony na środku grzbietu, więc teraz szłyśmy wzdłuż niego. Właśnie teraz nadeszła śnieżyca. Było tak nieprzyjemnie, że mogłyśmy to skwitować tylko bezradnym śmiechem. Było zimno, ale grzała mnie ciepła bluza. Katharina miała tylko cienką wełnianą koszulkę jako warstwę termiczną.









Na szczęście śnieżyca szybko minęła i całe popołudnie cieszyłyśmy się cudownymi widokami. W dali widać było fiordy i Magerøyę, ostateczny cel wędrówki. Tak niewiele już nas od niego dzieliło.









Kiedy słońce się obniżyło zrobiło się naprawdę zimno, ale jednocześnie wiatr ustał. Szła zmiana pogody. Na słonecznym grzbiecie wypadło moje 2900 km, ale zupełnie o tym zapomniałam. Końcówka była męcząca, trawersowałyśmy zbocze, na którym bardzo stroma i błotnista ścieżka chwilę znikała. Widziałyśmy już jednak budkę, w której chciałyśmy spać i modliłyśmy się, żeby nikogo w niej nie było. Czekała na nas pusta. Z daleka wyglądała gorzej niż z bliska. W środku było czysto i nie czuć było stęchlizny. Było piętrowe łóżko, ale żadna z nas nie miała ochoty ryzykować wspinaczki - nie było drabinki. Zaproponowałam, że położę się na podłodze. Wyścieliłam ją dużym materacem porzuconym przez kogoś, a na górnym łóżku rozłożyłyśmy swoje rzeczy.





Cudownie się tam spało. Rano nadeszła mgła i mżawka, wzdychałyśmy więc nad swoim losem. Przeprowadziłyśmy ratunkowe naprawy sprzętu - Katharina zakleiła dziury w kurtce, a ja uzupełniłam taśmę w daszku kaptura (tym samym, który zrobiłam z tejże taśmy tuż przed wyruszeniem z południowego krańca kraju).







Pierwszą rzeczą, którą zrobiłam na szlaku było ułożenie z kamieni zaległej 2900-ki :-) Widok był podobny jak z grzbietu, ale już nie było błękitnego nieba.




Zaczęłyśmy się obniżać ku morzu. Myślałam, że nie będzie już lasu, a jednak weszłyśmy właśnie w rzadko rosnące brzozy w możliwie najbardziej złocistej jesiennej szacie. Przekroczyłyśmy strumień, a Katharina założyła na rękawiczki worki foliowe, bo nie miała łapawic, a znów zaczęło padać (nawet nie zdążyłam odnotować, że przestało).








Idealny biwak - może kiedyś?






Zeszłyśmy na plażę. Otoczona wzgórzami, była całkiem zaciszna. Czy ktoś się na niej kiedykolwiek kąpie? Wśród morskich traw leżało dużo śmieci, zwłaszcza zmurszałych rybackich boi.







Pod koniec XIX i w początkach XX ludzie próbowali się osiedlać nawet w najbardziej niegościnnych miejscach, ale dali za wygraną. Na wybrzeżu można spotkać wiele opuszczonych domów.








Dość długi był ten plażowy odcinek, a my wyczekiwałyśmy zaznaczonego na mapie trójkąta, licząc chociaż na osłonę od wiatru. Trójkąt okazał się opuszczoną szopą. Drzwi były zamknięte na kłódkę, nie było przedsionka, ale wiatr był na tyle silny, że przelatywał nad domem, zostawiając suchy pas pod ścianą. Wyciągnęłam spod domu deskę i zrobiłam dla nas ławeczkę. Potem zaczęło lać tak straszliwie, że do końca dnia nie wyjęłam aparatu. Strzeliłam tylko kilka fotek zalanym deszczem telefonem (oczywiście w wodoodpornej strunówce, ale obiektyw trzeba było zawsze uwolnić do zdjęcia).




Martwiły nas następne rzeki. Na mapie zwłaszcza jedna wyglądała na bardzo szeroką. Miałyśmy ją przekroczyć u ujścia do morza. Wiodło tam wiele śladów quadów, więc woda nie powinna być do pasa... I nie była. Dno usiane było wielkimi kamieniami i klucząc dało się iść tylko po nich, zanurzając się tylko do pół łydki.




Pokonawszy bardzo strome podejście i przełęcz (wszystko to w lodowatym deszczu) ujrzałyśmy przed sobą następną dolinę i następną rzekę. Pytałyśmy się nawzajem czy to już ta druga rzeka, ale przecież wyglądała na taką ogromną. Quady przejeżdżały przez rozlewisko. Szlak jednak poprowadził nas do innego brodu, a kiedy go zobaczyłam ogarnęło mnie przerażenie. Rzeka była wezbrana, wielkie bałwany przelewały się przez głazy. Było wąsko, kto wymyślił taki bród? Oczywiście DNT, widać było doskonale czerwoną farbę po drugiej stronie. Szanse przeżycia w tym miejscu były niewielkie. Katharina była za mną, postanowiłam zrobić rekonesans zanim nadejdzie. Zeszłam na skraj urwiska i zobaczyłam dogodną płyciznę. Czy dałoby się tam zejść? Tak, Ścianą kanionu spływał mały strumyk i mogłyśmy zejść tamtędy. Dlaczego DNT tam nie wyznakowało brodu? Przeszłyśmy wiedząc, że czeka nas powtórne brodzenie przez tą samą rzekę. Szlak przechodził ją, żeby ominąć strome zbocza. Weszłyśmy na przeciwległy brzeg. Widać stamtąd było drogę do której miałyśmy dojść. Znikała w tunelu. Był to Nordkapptunnelen.




Gdyby bród był nie do pokonania była jeszcze możliwość przejścia stromym zboczem aż do drogi, na której był most. Ale chciałyśmy iść szlakiem, bo tak było szybciej, a marzyłyśmy o tym żeby schować się już w namiotach. Rzeka nie wyglądała dobrze, ale nie tak źle jak w poprzednim miejscu. Długo stałyśmy i się namyślałyśmy. Katharina poszła jak zwykle pierwsza - choć też się bała zawsze jej to lepiej szło. Jak już zobaczyłam, że jej się udało postanowiłam też spróbować. Ostrożnie przeskakiwałam z jednej zanurzonej w wodzie skały na drugą, wbijając kijki w dno. Nie było aż tak źle.




Doszłyśmy aż do samej drogi i parkingu. Stał tam budynek sieci energetycznej, coś w nim brzęczało. Mały przedsionek był zagrodzony kratą, ale dałoby się przecisnąć. Tylko że świeciło tam światło i była tabliczka "nie wchodzić, teren monitorowany". Dach budynku sporo wystawał i miałam ochotę rozbić pod nim namiot, wystawałby tylko trochę, a wychodzić można byłoby pod dach. Ale Katharina nie chciała, wolała polankę nad strumieniem. Miejsce było używane, pewnie przez innych NPL-owiczów, ale i przez zwykłych turystów. Pozostawili oni po sobie obrzydliwe pamiątki, przykryte papierem toaletowym.




To był ostatni biwak przed finiszem i ostatni na kontynencie. Na Knivskjelodden pozostało ostatnie 42 km. Finałowy maraton. Rano miałyśmy przejść tunel pod morską cieśniną i wyjść z niego już na wyspie, na Magerøyi. Czytałam, że przejście jest niedozwolone i że jeśli policja nas złapie to skończy się co najmniej przymusowym przewiezieniem na drugą stronę, co zaburzyłoby czystość przejścia. Jednakże przed tunelem nie było żadnego zakazu, a policji też nigdy się nie widywało. Tak naprawdę to nie legalna strona wędrówki tunelem jest problemem tylko ruch samochodowy i spaliny. Dlatego postanowiłyśmy wyjść bardzo wcześnie, już po 4 rano. W tym celu nastawiłyśmy budziki na 3.




Noc była czarna, deszcz który padał dalej cała noc właśnie łaskawie ustał. A zresztą tunel miał tą zaletę, że nie było w nim deszczu. Miało tam być zimno, ale chyba w trakcie upałów - teraz było przyjemnie ciepło w porównaniu z tym, co działo się na powierzchni ziemi. Zauważyłyśmy detektory spalin, które wskazywały 0 zanieczyszczeń. Było za to bardzo wilgotno, para wisiała w powietrzu. Wzdłuż drogi był nawet chodnik, ale szłyśmy drogą, bo nic nie jechało. Dopiero po godzinie przejechał samochód, a potem ciężarówka. Przejeżdżając w pędzie narobiły okropnego hałasu. Włączyłyśmy migające światła czołówek, ale kierowcy raczej na pewno nas nie zauważyli. Tunel nie jest płaski, schodzi głęboko poniżej morskiego dna i potem jest podejście, kiedy wynurza się na powierzchnię. Robi to za pierwszym wzgórzem, więc ani z jednej, ani z drugiej strony nie da się popatrzeć na cieśninę. Kiedy wyszłyśmy już świtało. Kawałek dalej był parking z prawdziwego zdarzenia z wc, w którym można spać (dla southbounderów idealnie). Zjadłyśmy tam śniadanie, umyłyśmy zęby w ciepłej wodzie.








Smutno mi było, że na finisz trafił się taki brzydki dzień. Trasa też nie była zbyt ładna. Nad fiordami zawisła mgła, a szlak skręcił z asfaltu w góry, na krótko, ale solidnie. DNT postanowiło pożegnać nas godnie. Czerwone znaki zniknęły po kilometrze, zaczęło padać na nowo. Ślad w aplikacji wskazywał, że mamy podejść gdzieś w górę. Poszłyśmy po stromym trawiastym zboczu, pocąc się w kurtkach przeciwdeszczowych. Wysoko na płocie reniferowym spostrzegłyśmy znak, chyba wychodził z innej strony. Ale próżno było szukać następnych, zwłaszcza w gęstej mgle, która nadeszła. Trzeba było nawigować na oko, kierując się do drogi odległej o kilka kilometrów. Katharina znajdowała drogę w rzekach, a ja na lądzie. Jakoś udawało mi się namierzać kierunek, pomimo braku widoczności. Objawiło się podłużne jezioro i nawet dwa kopczyki. A potem ni z tego ni z owego wyrósł przed nami nasyp drogi. O mały włos skręciłabym w złą stronę - jak błądzić, to tylko na asfalcie. Szłyśmy w gęstej mgle, która przenikała nas do kości.





Od czasu do czasu mgła się rozrzedzała, wtedy nie było już tak duszno i coś było widać. Tutaj już żadne drzewa nie rosły, była to pełnoprawna Arktyka. Morze wgryzało się w wyspę, zatokami niegdyś wypełnionymi jęzorami lądolodu. Szybko coś zjadłyśmy w rowie, chowając się tam przed wiatrem. Na skrzyżowaniu (są tam wioski rybackie) ktoś zwijał namiot. Był to ten sam facet, którego widziałam na przystanku w Olderfjordzie. I tym razem go nie zagadnęłam, myśląc że skoro jest przed nami, to musiał jechać autobusem i skoro dopiero teraz zwija biwak, to nie może być długodystansowcem. Znak przy drodze wskazał kilometr na Knivskjelodden, ale to był kilometr do parkingu, a na sam cypel stamtąd jeszcze 9.







Na parkingu stała tablica informacyjna z mapą. Na niej dokładnie widać było co jest najdalej na północ wysuniętym punktem Norwegii, a co nie jest (wyjąwszy Nordkinn, północny kraniec Norwegii kontynentalnej). Pewnie każdy się zastanawia, dlaczego to Nordkapp ogłoszono końcem Europy, skoro wiadomo, że nim nie jest. A zrobiono tak dlatego z dwóch powodów - dlatego, że Nordkapp jest bardziej malowniczym cyplem, klifem o stromych ścianach i dlatego, że ma płaski grzbiet, na którym łatwiej wybudować drogę. Dlatego wszyscy turyści lądują w niewłaściwym miejscu i nawet tam kończy się E1. To doprawdy głupie.




Dobrze, że przynamniej jest szlak na Knivskjelodden. Ku mojemu zaskoczeniu nie przypominał innych szlaków północnej Norwegii - był mocno wydeptany i widoczny, oznakowany wielkimi kopcami.





Cały czas bałam się, że zaraz znowu zacznie padać, a tymczasem zrobiło się przyjemnie ciepło. Ze zdumieniem obierałam się z przeciwdeszczowych warstw, w których było mi za gorąco. Czyżby los się do mnie uśmiechnął i pozwolił finiszować w normalnym ubraniu, a nie w cudacznej folii? Na to wyglądało.

Zobaczyłyśmy morze, plażę i zaczęłyśmy się zastanawiać gdzie właściwie idziemy. Katharina mi towarzyszyła, choć dla niej to Nordkapp, na który miałyśmy pójść następnego dnia był ostatecznym końcem wędrówki.








Zeszłyśmy na plażę, a potem szłyśmy ścieżką biegnącą po gładkich skałach, z których wszędzie sączyła się woda. Rozbabrane torfowisko miało zdradliwe bajorka, trzeba było uważać żeby w nie nie wpaść ani nie pośliznąć się na skale. Ale widok to wszystko wynagradzał - z morskiej mgiełki wynurzał się klif Nordkappu.





Spostrzegłszy finiszowy monument, ostatnie kilkadziesiąt metrów pokonałam, jak należy, biegiem. Była 16:35, 22 września 2022. Wyliczyłam, że pokonałam 2983 km, zajęło to w sumie 104 dni. To był koniec i bardzo się z tego cieszyłam. 7 lat planowałam tą wędrówkę, trochę musiałam zaczekać z realizacją, ale teraz wreszcie z satysfakcją mogłam Norwegię odhaczyć. 

Zdjęć z finiszu nigdy dość :-)







Mewy skrzeczały, fale rozbijały się na skałach, a w prognozie pogody był kolejny deszcz. Ale nie można było tak zaraz wracać, skoro przez ostatnie miesiące myślało się tylko o tym miejscu.








Zabawiłam dłuższą chwilę na cyplu, a Katharina pognała na biwak, wybrać dobre miejsce. Chciałyśmy rozbić się na plaży. Były tam już inne namioty, ale niezbyt szczęśliwie rozstawione. Czyżby ich właściciele nie widzieli prognozy? W nocy miał się zerwać bardzo silny wiatr, więc rozbiłyśmy się zaraz pod ścianą fiordu, która miała nas trochę osłonić. Wiatr miał wiać z południa. Wieczorem był czas na relaks. Powyciągałam ostatnie smakołyki, nagotowałam herbaty i po prostu się cieszyłam. Radość z zakończonego thruhike-u jest bardzo wielka, ale trwa krótko. Już następnego dnia miało nastąpić zderzenie z rzeczywistością powrotu do domu i końca przygód. Ale jeszcze nie teraz.





Wicher rzeczywiście był bardzo dotkliwy. Nasi sąsiedzi jeszcze po ciemku pozwijali namioty nie mogąc spać i odeszli. Zostałyśmy same. Przebudziłam się o wchodzie słońca i widziałam jak odchodzi ostatni. Paradoksalnie my, mając najmniej odporne na wiatr namioty, biwakowałyśmy najspokojniej, wybrawszy najlepsze miejsca. Kathrinie w Duplexie nie poluzowały się nawet odciągi. Ja musiałam poprawić, bo ZPacks zamontował w Plexie Solo za luźne przelotki. Nic jednak nie zaburzyło celebracji śniadania. Delektowałam się kawą, lukrecjową czekoladą i ostatnim szwedzkim lukrecjowym ciasteczkiem, które przeszło ze mną kilkaset km właśnie po to, żeby tutaj zostać zjedzonym.






Wróciłyśmy na parking tą samą drogą i ruszyłyśmy na Nordkapp asfaltem, ostatnie 6 km. Po drodze widziałyśmy z rzadka znaki E1. Znajdowały się w bagnach, w rowie, aż nie chciało nam się wierzyć - może to trasa narciarska? Ale najwyraźniej DNT postanowiło się popisać i oznakować szlak wzdłuż asfaltu, tak żeby wędrowiec nie szedł asfaltem. Nie wiem czy kogoś te znaki w bagnie skusiły - na pewno nie nas.








Na Nordkappie jest centrum turystyczne w wielkim budynku, parkingi, dużo betonu i żelazny globus. To właśnie pod globusem Kathrina zakończyła po 116 dniach swoją wędrówkę, rozpoczętą w maju w Kristiansand. Teraz wspominała jak nie chciała iść asfaltem z Lindesnes, dlatego nie zaczęła stamtąd. Po kilku miesiącach asfalt był wszystkim, o czym marzyła. Kto nie wędrował miesiącami przez torfowiska pewnie tego nie zrozumie. Razem sfotografowałyśmy się pod pomnikiem E1. Mam za sobą sporą część tego szlaku, prawie całą norweską i prawie całą szwedzką część. Drugi koniec jest na Sycylii.





Poszłyśmy co centrum turystycznego i muzeum, bo wędrowcy mają tam wstęp za darmo. Jeśli wybieracie się inaczej niż pieszo i zastanawiacie się czy warto płacić za wstęp - nie warto. Nie ma tam dosłownie nic ciekawego. Wyświetlają kiepski film, jest kilka wypchanych zwierząt, dużo świateł i mała wystawa fotografii (tylko ona jest warta obejrzenia). W sklepie z pamiątkami można kupić naklejki, naszywki i masę innych rzeczy. Kupiłam zestaw pocztówek i specjalne znaczki. Zostały od razu wysłane do Patronów.






Na koniec jeszcze raz poszłyśmy pod globus. Wcześniej przepłoszyły nas stamtąd autobusy turystów, przybywające z promu wycieczkowego Hurtigruten. Teraz trochę opustoszało. Mignął nam tajemniczy facet z przystanku i biwaku. Miał flagę i kolega fotografował go na tle globusu. Więc jednak też był długodystansowcem? Może wędrował segmentami? Spotkałyśmy też bardzo miłych rowerzystów z Francji, którzy zrobili nam wspólne zdjęcie.





W tym samym miejscu osiągnęłam też 3000 km. Warto więc było przejść się dodatkowo na Nordkapp. Ale na finisz zdecydowanie lepszy jest Knivskjelodden, dzikie miejsce bez turystów, betonu i plastikowych pamiątek. Polecam :-)






Nadszedł defninitywny koniec przygody. Był wyświetlony na tablicy powiatowego autobusu i miał postać numeru 62. Wsiadłyśmy, kupiłyśmy bilety do Alty i pogrążyłyśmy się każda w swoim własnym żalu. Tak miałysmy dość Norwegii, Norwegów, zimna i bagien, a teraz tak bardzo było szkoda odjeżdżać.




9 komentarzy:

  1. Ostatnie zdanie tak wiele mówi o Pani, o nieustającej tęsknocie za tym co nieznane, odległe, do koniecznego zobaczenia, zbliżenia, przeżycia. Nie każdy człowiek tak ma, większość woli ciepłe kapcie.
    Zastanawia mnie jedno, jak przeżyć taką wędrówkę bez chatek, domów TA, i innych budyneczków.
    Serdecznie dziękuję za podzielenie się wrażeniami i przeżyciami - z całego serca wspieram i pozdrawiam - MariaBo

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niejednokrotnie się zastanawiałam co mi też przyszło do głowy, ale na kapcie jeszcze nie pora :-)
      Bez noclegów pod dachem byłoby trudno, bo ciągle wszystko mokre i ani chwili ciepła. Był jeden wędrowiec, Matts, który miał takie postanowienie, ale bardzo szybko się przekonał do chatek.
      Dziękuję bardzo za wsparcie i śledzenie moich poczynań :-)

      Usuń
  2. Agnieszko, już to zrobiłam, ale powtarzam (muszę :)): Gratulacje! To była wspaniała bardzo trudna trasa, śledziłam jak wiesz. Trzymałam kciuki. W tym ostatnim odcinku rozpoznaję prawie wszystkie widoki, chociaż znam je tylko z zimy. Mi się tam wtedy bardzo podobało, szlak był tak samo nie do odnalezienia, też przelatywały szkwały. Nie było kolorów. Odcinek wzdłuż drogi był całkiem przyjemny po śniegu, może taka była idea DNT. Chatka Samów gdzie spałyście pod ośnieżoną górą zimą była wspaniałym pałacem. Gryzie mnie gdzie weszły Niemki ewakuowane helikopterem? Jak to możliwe, że można wejść, a nie można zejść? Dziwna sprawa. Przy okazji, nie wiedziałam, że jestem osobą która wytrzymała z Tobą najdłużej ze wszystkich:). Już lubię Katherine ( i jej zdrowe jedzenie :)). Bardzo inspirująca trasa, na pewno wykorzystam niejeden fragment. Dzięki za tyle wrażeń!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :-) Słupki DNT wzdłuż drogi miały sens dla narciarzy, ale pomiędzy nimi była czerwona farba na letnich kopczykach. Idee DNT mam w głębokim poważaniu :-)
      Też się zastanawiałam gdzie one poszły. Trzeba byłoby przeczytać tę niemiecką książkę. Podobno tam były jakieś kaniony i jakaś jedna jedyna trasa jakąś górą. Może weszły po stromej ścianie i już nie umiały zejść jak się okazało, że to niewłaściwa droga.
      Katharina nie planuje już aż tak zdrowej diety, bo nie podobało jej się chodzenie na głodno ;-) Spędziłyśmy jeszcze razem dwa dni w Alcie, tyle że w ciągu dnia zwiedzałyśmy osobno, a spotykałyśmy się wieczorem. Więc w zasadzie wyrównałam rekord.
      Powodzenia na szlaku, zachowaj gumowce!

      Usuń
    2. wiesz co to za książka? Tam są kaniony, ale wcale nie trzeba w nie wchodzić, my szliśmy (zimą) po płaskowyżu, górą. A na płaskowyżu to jest milion możliwych tras. Chciałabym tam jeszcze wrócić latem stąd tyle pytań.
      Faktycznie trudno tam było kupić coś zdrowego :) A gumowce oczywiście, że zachowuję- to skarb :)

      Usuń

    3. Nie wiem, ale jak masz FB to jak zajrzysz na niemiecką grupę NPL (jest taka) to na pewno tam to wszystko omawiali. Nawet nie wiem jak wyszli z kanionu

      Usuń
    4. za dużo roboty, sprawdzę przy okazji na miejscu :)

      Usuń
  3. Osiągnięcia Cesarzowej są, jak wszyscy wiemy - powalające, ale ten norweski spacer rozwalił mnie na drobne elemenciki.. Od samego patrzenia i czytania.. To był mocny horror, fatalna pogoda, przedziwni, w większości, ludzie, absurdalne DNT a Ty oczywiście pokonałaś to wszystko. Jesteś Wielka. Sama o tym wiesz, przeżyć taki horror z uśmiechem ( spójrzmy prawdzie w oczy : ) no to trzeba być Wielką Cesarzową.
    Zszokowało mnie jedno zdanie w tej ostatniej relacji : "Spotkałyśmy też bardzo miłych rowerzystów z Francji, którzy..." Przecież rowerzyści rozjeżdżają i dewastują szlaki.. Nie wiedziałaś ?
    Dziękuję, że mi ( nam ) to wszystko pokazałaś. Twoje relacje są świetne i merytorycznie i klimatycznie, czego chcieć więcej ? Więcej się nie da przecież chcieć.
    Pozostaję z uznaniem.
    I z głębokim zachwytem.
    Kopyta całuję.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo za uznanie! Cieszę się, że relacje są czytane :-)
      Z Francuzami to różnie bywa, więc jak dla mnie to, że to byli rowerzyści było mniej szokujące ;-D Tak, niektórzy rowerzyści zachowują się okropnie, choć nie dlatego że są rowerzystami. Szczęśliwie w Norwegii nie było okazji żeby mi podpadli, bo tamtejsze szlaki piesze nie nadawały się na rower i wszyscy rowerzyści grzecznie trzymali się swoich tras :-) Sporadycznie trafiał się jakiś baran jadący po torfowisku, ale szybko znikał (oby nie wessany).
      Pozdrawiam!

      Usuń