wtorek, 3 października 2023

Pieszy trawers Japonii: Sata Misaki - Shiiba (Kiusiu) (Park Narodowy Kirishima - Kinkowan)

W czwartek 13 kwietnia 2023 wyruszyłam wczesnym rankiem w podróż do Japonii. Po drodze miałam 13 przesiadek i 14 środków lokomocji - liczyłam je skrupulatnie: najpierw samochód na dworzec w Cieszynie, pociąg Cieszyn - Goleszów, pociąg Goleszów - Katowice, pociąg Katowice - Warszawa Gdańska, pociąg Warszawa Gdańska - Lotnisko Chopina. Potem jeszcze była chwila grozy - obowiązkowy i kosztowny test na covid (trzy tygodnie później je zniesiono), a następnie samolot LOT-u do Tokio. Tzn. Narity. I kolejny pociąg - do centrum. W Tokio byłam umówiona z polsko-japońską rodziną, która została moimi Trail Angelami: Iwoną, Nobim i ich synem Mirkiem. Nobi wyszedł po mnie na ulicę, rozpoznał bezbłędnie po okularach i plecaku hikerskim. Spędziłam u nich noc, a rano wsiadłam w kolejny pociąg, słynny Shinkansen, pociąg wielkich prędkości. Gdyby pogoda była ładna, byłoby mi żal, że mam miejsce po lewej stronie, bo jadąc po prawej można oglądać górę Fuji, ale dzień był deszczowy, więc i tak nie było nic widać. Pociąg faktycznie jechał szybko, ale siedząc w środku wcale się tego tak nie odczuwało. Można było normalnie oglądać przemykający krajobraz: mokre pola ryżowe jeszcze bez ryżu, wsie pełne domów o ciemnych dachach, wyginających się na końcowych krawędziach i oczywiście duże miasta, nie robiące zbyt dobrego wrażenia: po prostu betonowe. Pomiędzy tymi płaszczyznami wyrastały strome góry, porośnięte gęstym, ciemnym lasem. Pociąg jechał wyłącznie po płaskim, więc kiedy na drodze stawał jakiś masyw górski, zagłębiał się w tunelu. Nie miałam rano zbyt dużo czasu, tyle tylko, że kupiłam niedaleko dworca Ueno kartę SIM i wymieniłam pieniądze (tylko część, bo miałam zamiar przyjechać do Tokio ze szlaku, żeby wymienić buty i złożyć podanie o przedłużenie pobytu). Nigdzie nie było porządnego sklepu spożywczego, więc do niewielkich zapasów, jakie zabrałam z polski dorzuciłam kilka tajemniczych rzeczy w celofanie, zakupionych na dworcu. Było to kilka miękkich bułek z nie wiadomo czym, kilka onigiri (kulek ryżowych z nadzieniem) i pakowane w folię kawałki kurczaka. Do picia wzięłam tajemniczą herbatę zrobioną z udziałem prażonego ryżu. Egzotykę wolałam dawkować sobie powoli.






Shinkansenem jechałam najdalej jak się dało, czyli do Kagoshimy, po drodze przesiadając się w Fukuoce, znanej również jako Hakata (Iwona mnie przestrzegła, że miasto ma dwie nazwy). W Kagoshimie przesiadłam się w archaiczny pociąg lokalny, jadący znowu najdalej na południe jak się dało, do Yamakawy. Dopiero następna za Yamakawą stacja jest wysuniętą najdalej na południe stacją w Japonii, ale z Yamakawy mogłam następnego dnia płynąć promem. Przesiadki przebiegły sprawnie, im mniejszy dworzec, tym mniej komplikacji ze znalezieniem peronu. Czułam pewne podekscytowanie podróżą, na wszystko patrzyłam z ciekawością i wcale mi się to wszystko nie dłużyło. Najciekawszy był lokalny pociąg, który był wypełniony ludźmi wracającymi z miasta na wieś. Wszyscy mieli na sobie maski, mimo, że obowiązek ich noszenia został niedawno zniesiony - odzwyczajali się przez kilka miesięcy, jak później zaobserwowałam. Prawie wszyscy byli formalnie odziani i wpatrzeni w smartfony, a ja byłam jedyną turystką.




Do Yamakawy dojechaliśmy coś koło 21:30, było kompletnie ciemno, ale deszcz przestał padać. Chciałam się przespać na stacji, więc najpierw odczekałam aż wszyscy znikną. Parę osób czekało aż ich ktoś odbierze. Zaraz po drugiej stronie ulicy była zatoka oceanu, powierzchnia wody była spokojna i lśniła srebrzyście. Dworzec był oświetlony, kasa zamknięta, WC mi się podobało - damskie było różowe, nawet muszle klozetowe (wschodniego stylu, do kucania) były różowe, a przy umywalce były plastikowe kwiatki i prawdziwe oldschoolowe mydło w kostce, a nie obrzydliwy glut w płynie jak u nas.

Miało przejechać jeszcze kilka pociągów, ale po namyśle rozłożyłam śpiwór przy peronie, z tyłu dworca. Byłam bardzo zmęczona. Zasnęłam dopiero jak ostatni pociąg odjechał, ale nikt mnie nie niepokoił. Rano obudził mnie pierwszy pociąg, ale jeszcze nie chciało mi się wstawać, dopiero przy drugim stwierdziłam, że wypada wstać. Konduktor pojawił się na peronie, uśmiechnął się i powiedział "good morning". To było takie miłe! 

Prom odpływał z przystani odległej o dobre 2 km, więc musiałam podejść. Próbowałam uruchomić kartę SIM w telefonie, ale nic z tego nie wyszło. Słyszałam o problemach z europejskimi telefonami i dziwnych częstotliwościach. Do karty była dołączona instrukcja i wydawało mi się, że wszystko zrobiłam zgodnie z nią, ale internet się nie włączył. Odłożyłam ten problem i poszłam na prom. 







Zrobiło się już ciepło, ponad 20 stopni, roślinność była raczej tropikalna, w krzakach brzęczało. Wieś była niewielka, domy stały od strony zatoki, a w porcie cumowały statki. Zauważyłam też pierwszą kapliczkę szintoistyczną, dość skromną. Prom już czekał, przede mną też ktoś szedł na niego pieszo. Był to mały prom, mieszczący bodajże 8 samochodów. Było wielu turystów, którzy w ciągu niezbyt długiego rejsu robili zdjęcia uwieszeni barierek. Kiedy oddaliliśmy się od lądu, zza gór wyłonił się stożkowaty wulkan.









Dopłynęliśmy do Nejime. To wysunięte najdalej na południe miejsce na Kiusiu, gdzie można dojechać komunikacją publiczną. Większa wieś lub bardzo małe miasteczko. Poszłam do czegoś, co mapy.cz pokazywało jako sklep. Był to Lawson, jeden z sieciowych "convenience stores", czyli "konbini", odpowiedników naszej Żabki. Turyści się nimi zachwycają, ale nie wiem czym. Nigdy się nie polubiliśmy. Jest tam drożej niż w normalnym supermarkecie, jedzenie jest niesmaczne i wybór niewielki. Ale ponieważ był to mój pierwszy tego typu sklep podeszłam do zakupionych towarów z entuzjazmem. Moim największym zmartwieniem był zakup alkoholu do kuchenki. Czytałam przed wyjazdem w internecie, że alkohol można dostać w każdej aptece/drogerii i nie będzie problemu. Tymczasem wszystkie drogerie miały tylko 70% alkohol do dezynfekcji, który nie nadawał się do palenia. Nie wiedziałam też o co pytać (jak zadać pytanie przez tłumacz google). W końcu wysłano mnie do budowlano-ogrodniczego, ale tam alkoholu nie było. Wszystko co kupiłam nadawało się do spożycia bez gotowania i wyglądało na to, że w ostateczności będę mogła wędrować bez gotowania. Żal mi było herbaty, ale czekało mnie jeszcze kilka miesięcy w tym kraju - może coś znajdzie się później.





Skoro dalej komunikacji publicznej nie było, pojechałam autostopem. Musiałam wyjść z centrum. Wyjęłam kartkę A4, wydrukowaną jeszcze w domu, z napisem "Sata Misaki" w alfabecie kanji. Skopiowałam napis z wikipedii i zaznaczyłam sobie gdzie jest góra a gdzie dół :-D

佐多岬


Postałam trochę aż zatrzymały się dwie siostry podróżujące weekendowo z córeczką jednej z nich. Na razie nie spotkałam nikogo kto mówiłby po angielsku, ale tłumacz google, który miałam w wersji offline wgrany do telefonu działał bardzo dobrze. Zawiozły mnie mniej więcej do połowy drogi. Postałam znowu pod sklepem i ucięłam sobie pogawędkę z parą rowerzystów z UK, którzy mieli zamiar zrobić to co ja, tylko na rowerze. Pokonywanie Japonii wzdłuż rowerem jest daleko bardziej popularne niż robienie tego pieszo. Złapałam w końcu drugą okazję, z sympatycznym facetem z Fukuoki. Udało nam się zamienić parę słów, a ja zachwycałam się małpką, która przebiegła przed nami przez drogę. Facet odstawił mnie prosto na parking, skąd na Sata Misaki prowadziła wybetonowana ścieżka - najpierw przez tunel, a potem tropikalne zarośla. A więc to tutaj! Było prześlicznie, skaliste cypelki wrzynały się pomiędzy Pacyfik a Morze Południowochińskie. Nieznane mi gatunki drzew rosły bujnie. Bliżej morza rośliny były skarłowaciałe, w gąszczu wypatrzyłam jeszcze jedną szarą małpę. Latarnia morska była na osobnej wysepce, tam już się nie dało dojść. Również nie dało się zejść na sam południowy kraniec, pomnik był na zboczu z widokiem. Wystartowałam oficjalnie o 13:03 16 kwietnia 2023.








Wróciłam na parking częściowo inną ścieżką, prowadzącą przez małą świątynię szintoistyczną. Jeszcze niezupełnie wiedziałam jak się tam zachować i bardzo nieśmiało się pokłoniłam. Przy parkingu była informacja turystyczna z wifi i ładną pieczątką, którą wbiłam sobie do dziennika. Później nie pozostało już nic innego, jak tylko faktycznie ruszyć ku Hokkaido. Na razie asfaltem, choć na chwilę udało mi się zejść na plażę, a po południu także na ścieżkę, ścinającą serpentyny drogi numer 566. Ścieżka była wybetonowana, choć pokryta osadem mchu i gałęzi. Lekkie zdziwienie wzbudziły hałdy śmieci walających się przy drogach i w krzakach. Nie wszędzie, ale wyraźnie były, zupełnie tak jak u nas. 











Miło było zobaczyć tablicę, wskazującą drugi koniec kraju. Oczywiście trasa pokonana samochodem jest nieporównanie krótsza (ostatecznie pokonałam 4010 km).



Widziałam kilka ciekawych zwierząt, buszujących przy drodze, ale do dziś nie wiem co to było. Latające wiewiórki mają czarne futerko wokół oczu i są mniejsze, a te były duże i pulchne. Może ktoś z Was wie?





Nie podążałam za Kyushu Nature Trail, ponieważ ostatecznie nie chciało mi się tracić czasu na odcyfrowywanie japońskich map, które trudno mi było nawet odnieść do ogólnej mapy wyspy. A jednak okazało się, że i tak jestem na szlaku. Ponieważ KNT i tak prowadzi głównie asfaltem, nie miało to znaczenia czy nim idę czy nie. Pod wieczór, właśnie na wspomnianej betonowej ścieżce, przy buddyjskiej kapliczce spotkałam starszą panią, która coś tam sprzątała. Bardzo się zdziwiła moim widokiem, zadawała niezrozumiałe pytanie, na które udzieliłam odpowiedzi, domyślając się że po prostu pyta skąd się wzięłam i gdzie idę. Po długich wyjaśnieniach była jeszcze bardziej zadziwiona. Położyła mi ręce na głowie błogosławiącym gestem. Pewnie życzyła mi żeby Bogowie się mną opiekowali. Było to bardzo poruszające spotkanie. I pokrzepiające, bo skoro coś takiego trafia mi się pierwszego dnia, to chyba dobry znak. W Japonii pielgrzymi, osoby poruszające się pieszo wyraźnie w jakimś dziwnym celu, cieszą się ogromnym szacunkiem. Cel ten chyba automatycznie uznawany jest za duchowy, bo tak zawsze było - wszyscy starożytni mędrcy, myśliciele i poeci przemierzali kraj pieszo najróżniejszymi szlakami. Wbiło się to więc w świadomość ludności.

Nie byłam pewna jak by się ludzie we wsi zapatrywali na nocleg w małej świątynce szintoistycznej - z jednej strony mogliby nie być zachwyceni, z drugiej ci wszyscy starożytni pielgrzymi zawsze tak robili. Kiedy zobaczyłam schodki prowadzące od bramy tori w stronę zaniedbanego budynku nie wahałam się. Przywitałam się z bóstwem i ułożyłam z boku na spoczynek. Nie wieszałam moskitiery, bo nic mnie dotąd nie ugryzło i nie miałam zresztą siły. Na chodzące po podłodze mrówki machnęłam ręką i położyłam się spać. O 19 było już zupełnie ciemno. Odnotowałam jeszcze biegające brązowe zwierzątko i zasnęłam jak kamień. Zmęczenie podróżą sprawiło, że 7 godzin różnicy czasowej między Polską a Japonią nie stało już na przeszkodzie. Spałam do rana jak zabita.






Rano zeszłam do drogi, spoglądając na świeżo zalane pola ryżowe z małymi sadzonkami i niedostępne góry. We wsi Minamiōsumi był park, ale tuż obok komisariat policji - lepiej było spać w świątyni. Kontynuowałam drogą 269, od czasu do czasu schodząc z niej, a to do parku, a to na plażę. Dzięki temu trasa nie była monotonna. Zresztą nie mogła być tak czy tak, bo wokół wszystko było nowe i nieznane - przydomowe uprawy papai, szybujące drapieżne ptaki, ludzie krzątający się we wsiach.















Po południu zrobiłam pętlę leśną drogą, okrążającą półwysep przed Nejime. Zeszłam nią do portu. To była fajna droga, którą nikt nie jeździł, cieszyłam się leśnym cieniem i widokiem tradycyjnych domów.











Wieczorem zeszłam na ścieżkę rowerowo-pieszą wybudowaną na starej linii kolejowej. Zanim weszłam do mrocznego wilgotnego tunelu, podziwiałam zachód słońca. Okolica zrobiła się bardziej zabudowana i miałam kłopot ze znalezieniem ustronnego miejsca na biwak. W miejscu, gdzie zakładałam czołówkę był jakiś ośrodek, gdzie na trawniku były rozbite namioty, ale nie miałam zamiaru korzystać z płatnych noclegów, chyba że w ostateczności. Poszłam więc dalej i znalazłam wiatę z WC przy świątyni, znajdującej się na skale na plaży. Wiata była całkiem otwarta, widoczna z drogi, więc uznałam, że lepiej będzie mi w WC. Rozładowałam zapasy (po południu byłam w większym sklepie) i odetchnęłam. A wtedy w moim materacu pękła górna komora. Materac miał już swoje lata, pochodził z reklamacji poprzedniego w 2018 roku. Miałam nadzieję, że tak jak w przypadku poprzedniego, tylko pierwsza komora będzie uszkodzona.








Rano odwiedziłam świątynię. Parę osób już tam było przede mną, widać była to spora atrakcja. Brama tori pięknie wyglądała na piasku. Działał kran z wodą do obmycia się, paliły się kadzidełka. Oddaliłam się od morza i szłam w głąb lądu, omijając z daleka Kanoyę. Wcześnie rano dzieci szły w eleganckich mundurkach do szkoły. Bardzo nieśmiało, ale ciekawie na mnie patrzyły, wszystkie bardzo grzecznie kłaniały się i mówiły "dzień dobry" (konnichiwa). Nawet maluchy były nauczone szacunku dla starszych. Co to była za różnica w stosunku do niedawno przeze mnie odwiedzonej Jordanii, gdzie dzieci tylko wyciągały ręce po pieniądze i witały się "fuck you". Inny świat.

Góry wyrastały coraz wyższe. Celowałam w pierwszy masyw górski, w którym spodziewałam się jakichś szlaków. Trzeba było najpierw długo piąć się wąską asfaltową drogą. Ktoś nią jechał, proponował podwiezienie - bardzo miło. Pewnie był zaskoczony, że nie skorzystałam. Wiosna była już w pełnej krasie. W Tokio przekwitały ostatnie wiśnie, ale na Kiusiu kwitły już azalie. Coś cudownego.









Namierzyłam początek szlaku z pewnym trudem, był w innym miejscu niż na mapie. Ale była jakaś tabliczka. Porównałam napis z tym, co wyświetlało się w aplikacji - znaki wyglądały tak samo jak góra, na którą chciałam wejść. Ścieżka była zarośnięta, chyba miała nowy przebieg, poprowadzony po wyrębie lasu. Ale było oznakowanie kolorową taśmą, był nawet mostek. Szlak przeciął serpentynę drogi i doprowadził mnie na najwyższy parking. Tu już był uczęszczany, były schodki, mapa i automat do liczenia przechodzących osób. Stało kilka samochodów.








Szło się bardzo dobrze, choć było stromo. Upał wyżej już nie dokuczał. Trafiłam na źródełko i skałę, z której woda kapała do garnków - fajny pomysł. Szlak prowadził samym grzbietem, skaliste odcinki były zaopatrzone w liny i łańcuchy. Spotkałam kilka osób i wreszcie weszłam na szczyt Ontake, 1181 m.n.p.m. Widok był trochę zamglony ze względu na dużą wilgotność, ale pogoda była piękna i widziałam wszystkie góry dookoła. Kontynuowałam grzbietem, na którym widać było, że zima niedawno się skończyła. Śnieg stopniał i kiełkowała zielona trawa. Kwitły krwistoczerwone kamelie, ich płatki spadały na ścieżkę. Powąchałam, ale nic specjalnego nie wyczułam.















Zdobyłam jeszcze kilka pomniejszych szczytów i gdzieś za Mount Onogara 1236 m n.p.m. trafiłam na skrzyżowanie, z którego odbijał niezaznaczony w mapach.cz szlak. Wyglądało na to, że najlepiej będzie zejść właśnie nim, więc spróbowałam. Szło się dobrze. Bardzo stromo, więc zapierałam się kijkami, ale nie było skał i żadnych trudności. Po prostu bardzo długie strome zejście.









Ścieżka skończyła się przy sztucznym wodospadzie. Takie zapory nie służą retencji wody, ale hamowaniu głazów i pni drzew, niesionych przez wodę podczas powodzi. Szutrowa droga prowadziła dalej w dół. O zmroku znalazłam dobre płaskie miejsce pod namiot. Pod cienką warstwą ziemi był beton, bo poniżej drogi wodę opadową kierowano tędy do strumienia, ale udało mi się przytwierdzić śledzie do ziemi kamieniami.

Spałam twardo. Rano zjadłam europejskie śniadanie - bułki z szynką i serem oraz pomidora. Okazało się, że w Japonii nie da się kupić żółtego sera, jest tylko topiony. Żółty w małych kawałeczkach sprzedaje się tylko do wina, i to tylko w największych sklepach. Przynajmniej szynka była ok.





Tylko jakieś 2 km dzieliły mnie od wioski, położonej nad wartką górską rzeką. Zapętliłam się tam, szukając ścieżki, której nie było. W końcu udało mi się dostać do biegnącej górą głównej drogi. Z niej skręciłam nad zaporę. Droga, biegnąca wzdłuż jej brzegów była zamknięta, nie wiedziałam czy dla pieszych również, ale nikt mnie nie zatrzymał. Przyjemnie się tam szło, zupełnie bez ludzi.





Później usiłowałam przebić się przez mniejszy masyw górski na skróty. Na mapie było dużo małych dróg, ale podszedłszy 2 km stanęłam przed dawno zarośniętym osuwiskiem, które tę drogę zniszczyło. Musiałam zwrócić. Na dole spotkałam parę, która pomyślała najwyraźniej, że oszalałam :-). Zeszli ze mną aż do głównej drogi, próbowaliśmy trochę pogadać. Bardzo mili ludzie. Wyjaśnili mi, że osuwiska wszystko poniszczyły i że przejdę tylko główną drogą, naokoło. 





Jakieś skróty mniejszymi drogami dało się zrobić, po drodze natknęłam się na plantację herbaty. Pierwszy raz taką widziałam. Nie odważyłam się rozetrzeć listka, bo stwierdziłam, że na pewno jest pryskany. W kolejnej wsi był sklep, w którym kupiłam sobie coś do picia i jabłko. Poprosiłam na migi o umycie jabłka, nie było problemu. Sprzedawczyni była niezwykle uprzejma.







Tak minęło pierwsze 100 km! Ciąg dalszy to znowu kłopoty z osuwiskami, na szczęście drobne. Wolałam wiejską drogę, a tam powódź odgryzła pół jezdni. Droga była zamknięta, ale robotnicy pracujący przy naprawie nie zabraniali iść.








Szedł deszcz i niebo już się całkiem zamgliło. W oddali zobaczyłam wulkan On Take. Pierwotnie miałam zamiar wędrować szlakami u jego podnóża, ale tej zimy zaczęła się erupcja i wulkan nadal jest aktywny i dymi, w związku z czym szlaki były zamknięte. Planowałam zaczepić się gdzieś w świątyni lub parkowej wiacie w którejś z wsi należącej do gminy Fukuyamacho, już nie pamiętam która to była. Musiałam wyglądać na zagubioną, po panie wychodzące właśnie z pracy (z ośrodka zdrowia) zagadnęły mnie o cel wędrówki i plany na deszczową noc - zapowiadano tajfun. Uśmiechałam się dużo, objaśniłam swoje plany i od razu jedna z pań zaproponowała żebym spędziła noc u niej i jej męża. Córka wyjechała, mają wolny pokój - zaprasza :-)

To była wspaniała gościna, za którą rano gorąco dziękowałam. Mąż gospodyni pojawił się dopiero późno wieczorem, jak już spałam, więc siedziałyśmy we dwie. W telewizji pokazywano tę straszliwą prognozę, a tymczasem zrobiłam pranie, wykąpałam się, a potem zasiadłyśmy do kolacji. Obok pizzy pojawił się makaron z kapustą pekińską i małymi rybkami whitebait. Widywałam je w Nowej Zelandii, ale nigdy ich nie jadłam.







Nazajutrz tajfun odwołano, tzn. poszedł bokiem i wcale nie miało padać! Wyruszyłam więc o przyzwoitej porze. Ze zdziwieniem znalazłam u gospodarzy na półce butelkę z resztką alkoholu do palenia. Spytałam gdzie go kupić, mówili że w budowlano-ogrodniczym i dali mi tę resztkę. Droga była dość ruchliwa i nie zawsze był chodnik, ale kierowcy poruszali się bezpiecznie i nie było problemów. Wodę udało mi się uzupełnić na cmentarzu, tam też zjadłam lunch. Wszystkie cmentarze w Japonii są buddyjskie (no chyba że są chrześcijańskie czy coś takiego). Japończycy wyznają jednocześnie szintoizm i buddyzm, łącząc je w synkretyczną religię opierającą się o wiarę w rozmaite bóstwa, które mogą nam pomóc i trzeba się do nich modlić. W życiu zdarzają się wydarzenia szczęśliwe i nieszczęśliwe - bardzo powszechne jest więc stosowanie poświęconych amuletów. Zwłaszcza w szintoiźmie, będącym bardziej pierwotną religią jest szereg zabiegów magicznych, rytuałów. Buddyzm jest bardziej skomplikowany i uduchowiony, ale ma znaczenie głównie w godzinę śmierci. O ile narodziny i zawieranie małżeństw to domena szintoizmu, to ze sprawami pogrzebu i pochówkiem Japończycy zwracają się ku buddyzmowi. To tak w skrócie.










Wieczorem dotarłam do stacji Kirishima-jingu, czyli stację Świątynia Kirishima. Wpadłam jeszcze do sklepu - strasznie długo zastanawiałam się czy to, co kupuję, jest mlekiem. Przy okazji dowiedziałam się, że w sklepach nie wolno robić zdjęć ani filmować. To mi mocno pokrzyżowało plany youtubowe w tym kraju. Ruszyłam dość szybko w górę rzeki, bo nocować chciałam w okolicach świątyni. Dotarłam tam już po ciemku. Okazało się, że to bardzo znane i często odwiedzane sanktuarium, w którym oddaje się cześć wnukowi bogini stworzycielki Amaterasu, który został zesłany na ziemię na szczycie górującego nad świątynią wulkanu. Świątynia była ulokowana wyżej, ale po tym jak spłonęła przeniesiono ją niżej. Prawdopodobnie przenosiny odbyły się dwukrotnie.

Mogłam była pójść po prostu dalej szlakiem w las, ale nie mogłam się zdecydować co robić, bo miało padać. Ostatecznie zamknęłam się na noc w WC na parkingu i nikt mnie tam nie przyłapał. Wstałam jeszcze przed świtem, tak że byłam na zewnątrz jeszcze zanim zrobiło się jasno. Nie padało.







Zgłębiłam już przed wyjazdem obyczaje świątynne i z grubsza wiedziałam jak się zachować, ale była to dla mnie nowość. Podpatrywałam jak pewna para odwiedza dwie kapliczki i modli się przed wejściem do głównej świątyni (do środka się nie wchodziło). O 6 rano usłyszałam doniosłe bębnienie - w bębny uderzali mnisi czy też inni duchowni. Architektura samej świątyni była piękna, rzeźbienia, wygięte elementy, dominująca czerwień - wszystko robiło ogromne wrażenie. Kiedy para się oddaliła i ja podeszłam, wrzuciłam monety, pokłoniłam się i zaklaskałam dwukrotnie, żeby przywołać bóstwo. Szintoistyczni bogowie nie są wszechwiedzący, więc osoba modląca się zawsze się im przedstawia: kim jest, skąd przychodzi i czego potrzebuje. Można użyć dzwonu. Na koniec trzeba się znów pokłonić i jeszcze raz odwracając się w bramie.







Szlak leśny nie był uczęszczany. Ale były w nim kapliczki, zaopatrzone w papierowe płomienie i przedstawienia bóstw. Są one symbolem oczyszczenia.





Informacja turystyczna Parku Narodowego Kirishima-Kinkowan była jeszcze zamknięta, ale kiedy korzystałam z wifi, pracownik informacji właśnie przyszedł i zaraz mnie wpuścił. W małym muzeum było niewiele, ale zgłębiłam folder przedstawiający szlaki turystyczne na Kiusiu. Niestety mieli tylko jeden egzemplarz i nie był on na sprzedaż. Wzbudziłam zainteresowanie i dostałam kawę, a potem zostałam poproszona o zapozowanie do zdjęcia. Informacja o mojej wyprawie znalazła się na stronie parku narodowego.

Zaczął padać deszcz i zrobiło się dość obrzydliwie. Założyłam kurtkę i spodnie, rozpięłam parasol. Przeszłam dobry kilometr, po czym uświadomiłam sobie, że przegapiłam ołtarz i miejsce, gdzie na Ziemię zstąpił wnuk Amaterasu. Postanowiłam zawrócić - następna okazja mogła nigdy nie nastąpić. Wszystkie szlaki w centrum parku zostały zamknięte z powodu aktywności wulkanicznej. Można było wejść na Takachihonomine, ale to było w odwrotną stronę i do tego pogoda była okropna. Więc potem poszłam prosto do atrakcyjnego krateru wypełnionego turkusową wodą, Lake Onami. Po drodze była grupa dymiących siarką fumaroli.








Lake Onami to jedna z najczęściej odwiedzanych atrakcji w parku, więc prowadziła tam ładnie wyłożona kamieniami ścieżka. Las był wiosenny i znów kwitły azalie, ale tym razem w innym kolorze. Obok jeziora była fajna chatka odpoczynkowa z zakazem biwakowania, a obok niej toaleta... Krzesło z dziurą. Nie było naprawdę toalety, było to tylko schronienie, w którym należało użyć plastikowej torby na odchody. Torbę zabiera się ze sobą i gdzieś jest pojemnik, gdzie się ją wyrzuca. Jeżeli trekking jest wielodniowy, chodzi się z tą torbą. Wywozi ją potem ciężarówka do spalarni i coś, co mogło w tak żyznym i pełnym bakterii humusowych lesie, w ciepłym klimacie, zbiodegradować bardzo szybko, będzie musiało spłonąć razem z twardym plastikiem. Japończycy mają różne tego typu pomysły, często idiotyczne. 










Wysikawszy się zatem w krzakach poszłam lewym brzegiem jeziora. Nad wulkanami przesuwały się chmury, ale jezioro było fajnie widać. Zieleń na tej wysokości już ledwo przezierała, wciąż padał drobny deszcz i bardzo wiało. Miałam w planie pójść dalej wulkanami, ale pogoda nie zachęcała, a dodatkowo bałam się bardzo, że strażnik przyłapie mnie na nielegalnym biwaku. Tyle wszędzie było zakazów, a ja nie znałam jeszcze Japonii pod tym względem. Jeśli kiedyś będę tam ponownie, na pewno pójdę wulkanami. Podczas prawie pięciu miesięcy pobytu w Japonii nigdy nie widziałam strażnika parkowego na żadnym szlaku.















Poszłam w końcu w lewo, lasem, niżej. Był to przepiękny las, niby grąd jakich wiele na świecie, ale taki dziki i taki pełen nieznanych drzew. Większość liściasta, ale były też iglaste.







Ostatni etap tego dnia to był szlak wokół jeszcze kilku jeziorek wulkanicznych, z zaliczeniem szczytu Shiratoriyama. Był z tej yamy (yama to po japońsku góra) bardzo fajny widok, szczególnie że niebo zaczęło się szybko przecierać. Nad ostatnim jeziorem była kapliczka, ale spotkałam tam biegacza, więc nie zostałam na noc. Poszłam kawałek zamkniętą drogą i rozbiłam się w rzadkim lesie. Rosła tam trawa i roślinność była skąpa, bo obok na powierzchnię wydobywały się jakieś wulkaniczne wyziewy.












Gotowałam już po ciemku, za to ranek wstał wcześnie, około 4:30 słońce już grzało. Niebo było bezchmurne. Spakowałam się szybko, żeby nikt przypadkiem nie zobaczył namiotu, bo to wciąż był park narodowy. Ruszyłam w dół drogą. Im niżej, tym bardziej było zielono. I zobaczyłam wspaniałą kwitnącą wiśnię.










Bliżej cywilizacji pojawiły się ciekawostki kulturowe. Najpierw kapliczka rolników, pewnie z prośbami o dobrostan zwierząt. Potem wąż na skraju drogi i stragan z warzywami. Na północy Japonii ich nie było, ale na Kiusiu i Shikoku mnóstwo. Przy głównych drogach były kamery, ale przy mniejszych nic, tylko skrzynka lub słoik na pieniądze i można było tanio zakupić warzywa od rolnika. Uwielbiałam robić zakupy na tych straganach.






W centrum Kobayashi znalazłam duży supermarket, jeden z największych w jakich w ogóle byłam w Japonii. Czułam się bardzo zagubiona wśród licznych egzotycznych towarów, których nie znałam. Bardzo się cieszyłam z paczkowanej gotowanej fasoli. Wpadką była fasola w cukrze, którą wzięłam za imbirowe cukierki. Kupiłam też kilka rzeczy w dziale garmażeryjnym - działy garmażeryjne uważam za w ogóle najfajniejszą rzecz w tym kraju. W każdym większym sklepie było do kupienia świeże, dobre jedzenie, wybór był duży i było raczej tanio (kotlet schabowy panierowany kosztował 15-20 PLN, ryba 10 PLN).





Za miastem wyszło mi 200 km. Nieco dalej ktoś się zatrzymał i wręczył mi pierwsze w Japonii Trail Magic. Ach, jak się cieszyłam - same dobre rzeczy mnie spotykały! Nie miałam już żadnych wątpliwości co do tego, że to będzie wspaniała podróż. Dostałam kawę i napój energetyczny.






Krętymi zygzakami weszłam na przełęcz, a raczej doszłam do tunelu, który wychodził po jej drugiej stronie. Nie było żadnych aut, na drodze leżały liście, ale na szczęście nie było żadnych osuwisk i po jakimś czasie w dali zobaczyłam domy. Długo szukałam biwaku - w Japonii trudno znaleźć płaskie miejsce, bo dosłownie wszędzie są strome góry. Jak tylko kończy się podejście, zaczyna się zejście. Znalazłam prawie płaskie miejsce w gęstym lesie cedrowym, równo obsadzonej monokulturze. Gałęzie były ostre, trochę się obawiałam o materac. O namiot nie, tyle miał już dziur tak czy owak. Niedaleko namiotu miałam fajny konar, na którym siedziałam gotując. Smażyłam paprykę i cebulę, dodałam do nich fasolę i ryż. Pyszna potrawa. 








Rano wyszło na jaw, że straciłam gumkę od kijka, wychodząc z obozu. Nie miałam zapasowej, więc zaczęłam kopać. Ale wsiąkła, jak kamień w wodę. Kopałam 3 godziny bezskutecznie i dałam za wygraną. Po drodze rozglądałam się za jakąś gumą czy kawałkiem starego węża. Znalazłam grubą folię ogrodniczą i okleiłam nią kijek.




Na początku broniłam się przed głównymi drogami bardzo. Patrząc na mapę, widziałam dużo głównych dróg - tak interpretowałam te zaznaczone na zielono. Z czasem się nauczyłam, że te oznaczenia mają niewiele wspólnego z rzeczywistością. Oto w Suki-Nakahara wkroczyłam na drogę 265, której długo nie zapomnę. Były jakieś tablice informacyjne, ale tylko w kanji. Poszłam dalej, główna droga zwędziła się do postaci leśnej drożyny. Aż trudno mi było uwierzyć, że na mapie tak samo wyglądają polskie autostrady. Chwilę potem pojawiła się barierka. Nie wiem co tam było napisane, ale było jasne, że droga jest zamknięta. Powrót i przejście inną trasą oznaczałoby dwa dni straty, więc nie chciałam wracać. Zastanawiałam się - jeśli to znowu kawałek drogi, który się osunął, łatwo przejdę, jeśli zerwany most też spoko, rzeka nie jest duża. Więc poszłam. Droga musiała być zamknięta od dłuższego czasu, bo na jezdni pojawił się mech. Szłam i szłam, godziny mijały. Serpentyny wyprowadziły mnie na przełęcz, gdzie stały dwie kapliczki. Widziałam góry jak okiem sięgnąć, żadnych domów czy śladów cywilizacji. Jeśli kiedykolwiek wyobrażałam sobie Japonię jako kraj gęsto zabudowany, gdzie ludzie mieszkają obok siebie w ciasnych klitkach, to ten fałszywy obraz teraz się na pewno zmienił. Japonia to dziki górski kraj z enklawami cywilizacji. 










Dopiero po południu stanęłam przed przyczyną zamknięcia drogi. Była faktycznie poważna. Drogę zerwało gigantyczne osuwisko, sięgające dna bardzo głębokiej doliny. Chyba próbowano coś naprawiać, ale kolejny tajfun pogorszył sprawę. Tak to wyglądało, jakby dopiero co założone betonowe umocnienia właśnie zjechały w dół. Nie było mowy o przejściu przez osuwisko, ani o zejściu w dolinę. Zbocze było ekstremalnie strome. Dałoby się przejść górą, byle być w stanie zejść po drugiej stronie lasem. Poszłam kawałek drogą, która prowadziła do umocnień. Chciałam iść całkiem górą, ale łatwiej było przejść po umocnieniach - ostatecznie jestem dość lekka, a ostatnio nie padało. Stąpałam ostrożnie, patrząc czy coś nie zaczyna osuwać mi się spod nóg. Udało się. Ale w lesie czekała mnie najtrudniejsza część. Chyba chodzili tamtędy od czasu do czasu robotnicy, były ślady osuwających się stóp. Podążałam za nimi i trafiłam na linę, której można się było trzymać spuszczając na jezdnię. Bez liny by się nie dało, bo zbocze było mocno podcięte. Jak tylko stanęłam na jezdni szybko odeszłam jak najdalej od osuwiska. Oczywiście cały ten numer kosztowałby sporo, gdyby znalazł się ktoś, kto by mnie zobaczył i mógł wręczyć mandat.






Doszłam do końca zamkniętego odcinka i skrzyżowania. Było tam podejrzanie pusto, ale przejechały dwa samochody - tzn. że stamtąd dało się gdzieś jechać. Przebiegł mi przed nosem borsuk, chyba ma słaby wzrok, bo późno mnie spostrzegł.






Droga z autami odbiła gdzie indziej, moja trasa prowadziła gdzie indziej. Tam znowu droga się zwęziła i zarosła mchem. Nawet u mnie we wsi nie ma takich drożynek. Totalna dzicz. No ale szłam, bo co jeszcze gorszego mogło na niej być? Przekonałam się za kolejne dwie czy trzy godziny. Oczywiście osuwisko. Ale nie było tak wielkie jak poprzednie i prowadziła przez nie ścieżka dla pieszych. Uff! Po drugiej stronie stał samochód turysty, który nie mógł przejechać, ale skądś przyjechał - więc ja na pewno mogłam tam też dojść bez przeszkód. Uff, uff! Dalsza część drogi już minęła bardzo przyjemnie, już bez lęku, że będę się musieć wracać. Podziwiałam zieleń drzew i górski strumień, zupełnie jak tropikalna wersja doliny Białej Wisełki w Beskidzie Śląskim. Podobał mi się ogromnie opuszczony tradycyjny dom, do którego prowadził stary most. Mogłabym go kupić i założyć tam jakiś dom dla wędrowców i obieżyświatów :-)









Rozbiłam namiot w zakolu strumienia, tuż obok drogi, ale poniżej. Skoro w dzień pojawił się tylko ten jeden turysta, w nocy raczej nikt by mnie nie zobaczył. Siadłam sobie w ciemności nad szumiącą rzeką i usmażyłam jajecznicę na boczku z cebulą. Patelnia rzeczywiście zupełnie odmieniła moje życie kulinarne na szlaku. Smażenie pochłaniało o wiele mniej paliwa niż gotowanie wody na coś, co zalewa się wrzątkiem. A potrawy wychodziły o wiele smaczniejsze.






W tym zakolu stał mój namiot, widok z serpentyny powyżej.




Jeszcze długo szłam lasem. Samochody w końcu się pojawiły - kierowcami byli robotnicy leśni. Znaczne połacie lasu były wycięte, bo przemysł drzewny to ważna gałąź gospodarki w Japonii. A jednak w większości kraju lasy były nienaruszone i poręby nie zaburzały całości obrazu kraju, jako kraju będącego prawie w całości porośniętego dziewiczą puszczą.








Doszedłszy wreszcie do wsi i kawałek dalej do skrzyżowania, kontynuowałam drogą 265. Idealnie prowadziła na północ. Północ to po japońsku "kita". Czasem kiedy ludzie pytali gdzie idę, odpowiadałam po prostu "kita", rysując w powietrzu prostą linię. Nie była ona aż taka prosta. Droga 265 robiła miliony zakrętasów. Ale prowadziła przez tak dzikie tereny, że bardzo mi się podobała. Zapasy jedzenia się jednak kurczyły, więc cieszyłam się na wieś ze sklepem - Nishimerę. I znowu się nabrałam, bo patrząc na mapę brałam ją za miasteczko. A to była niewielka wieś. Ale sklep był. Mały sklepik jak w najmniejszej polskiej wsi. Było tam przemiło. Za ladą stała starsza pani, klientki były jeszcze starsze. Kilka półek było samoobsługowych. Wielkiego wyboru nie było, ale pozyskałam pomarańcze, ser topiony i kilka kąsków smażonego mięsa na lunch. Długo zastanawiałam się nad czymś słodkim do herbaty. Pytałam czy to co wybrałam jest słodkie czy słone. Upewniono mnie, że słodkie, ale jakoś nikt nie mógł uwierzyć, że chcę to kupić. A to były takie słodkie pierniczki, ponoć tradycyjny wyrób z okolicy. Więc nie wiem co było w tym dziwnego... Zbiegło się już trochę osób, pojawiła się córka sprzedawczyni, a za nią inna pani, która mówiła trochę po angielsku. Zaprosiły mnie na zieloną herbatę, po drugiej stronie ulicy był stolik z krzesłami. Siadłyśmy, piłyśmy i rozmawiałyśmy. Dowiedziałam się, że w Nishimerze pada czasem śnieg, leży nawet trzy dni. Wieś się wyludniła, są prawie sami starzy ludzie. Nieliczni młodzi pracują w lesie, tak jak Australijczyk, który ożenił się z Japonką. Oprócz niego jest jeszcze jedna osoba zza granicy - dziewczyna z Fiji, która uczy angielskiego. Zabłąkany turysta pojawia się średnio raz do roku. No to 2023 można było już odhaczyć. Pieszo nie było nigdy nikogo.





Panie ostrzegły mnie, że droga 265 dalej też jest zamknięta. W zeszłym roku był bardzo silny tajfun, który poniszczył wszystkie drogi. Zadzwoniliśmy do kogoś, kto powiedział, że prawdopodobnie będę mogła przejść pieszo, mam tylko uważać na ciężarówki z kamieniami. Nadal wyciąga się naniesione przez wezbrane rzeki głazy. Rozpadało się niestety, ale robiłam użytek z parasola. Faktycznie w jednym miejscu urwało większość drogi, ale było to już zabezpieczone betonem i mogłam przejść. Po drodze zauważyłam tablice reklamujące schronisko/pensjonat/ryokan w następnej miejscowości. 3000 jenów nie brzmiało tragicznie - to mniej niż 100 PLN. Miałam nadzieję na jakiś inny obiekt i nawet odkryłam świetlicę wiejską, gdzie były otwarte drzwi. Ale jakoś było mi głupio, a schronisko kusiło. W rzewnym deszczu stanęłam przed budynkiem. Wyglądało na to, że ktoś tam jest. Zadzwoniłam dzwonkiem i po chwili pojawił się Yuui Nakatake, właściciel we własnej osobie. Miał jasnobrązowe włosy i spłoszony wzrok. Najwyraźniej nie spodziewał się gości - nie dziwne, skoro był prawie odcięty od świata. Nie mówił po angielsku, ale dogadaliśmy się na migi. Cena podlegała negocjacji, pewnie ze względu na efekt zaskoczenia. 2000 jenów za tak niesamowity nocleg to była rewelacyjna cena, za którą jestem bardzo wdzięczna. Jeśli wrócę kiedyś na Kiusiu chętnie znowu zanocuję nawet za normalną cenę i Wam polecam, chociaż nie bardzo umiem podać nazwę miejscowości :-D. Yuui dał mi najlepszy pokój i zaprosił na kolację. Przybył na nią też mówiący trochę po angielsku sąsiad. Smażyliśmy wołowinę na glinianych spodeczkach nad prawdziwym ogniem - chyba był opalany takim alkoholem jak moja kuchenka. Mogłam też skorzystać z kuchni no i oczywiście z łazienki - wzięłam gorący prysznic. W domu było zimno, ale Yuui włączył elektryczny piecyk. Nie wszyscy takie mają i zimą marzną. Japońskie domy są kiepsko ogrzewane, tylko na północy pojawiają się jakieś sensowne piece i kominki.







Rano czekało na mnie śniadanie, było to tradycyjne śniadanie złożone z wielu potraw, któremu towarzyszył dzbanek zielonej herbaty. Choć zielonej herbaty nie znoszę, to w Japonii mi smakowała. Pasowała swoim intensywnym aromatem trawy do wszechobecnego wilgotnego gąszczu i do parnej ciepłej pogody. Choć akurat wtedy nie było ciepło. Zjadłam wszystko po kolei, sadzone jajko, ryż, whitebait, tartą rzepę, zupę miso i fermentowaną soję - ta ostatnia akurat była okropna. Nie zostałam nigdy fanką tych wszystkich dziwacznych japońskich potraw, mój żołądek za bardzo przyzwyczaił się do dań z zachodu. Niemniej zupa miso była rewelacyjna, zawsze mi smakowała i fajnie nawadniała. Na koniec Yuii zaprezentował mi zakonserwowaną w alkoholu żmiję. Ten specyfik zażywa się w niewielkich ilościach w celach leczniczych.








Padało nadal i miało padać cały dzień, Yuii nawet proponował żebym została dłużej, ale wiedziałam, że nic mi to nie pomoże, bo w Japonii czeka mnie jeszcze bardzo dużo deszczu. Do następnej miejscowości miałam tylko 24 km i to w całości leśnymi drogami. 265 mi odradzali, nikt nią nie jeździ bo jest tak pozakręcana. Lepiej było iść przez góry. Co prawda tam też droga była zamknięta, ale był objazd drogą gruntową. Faktycznie wszyscy tamtędy jeździli. Spotkałam listonosza, który już o mnie wiedział. A tak to po prostu oglądałam las w deszczu. Zjadłam chipsy chroniąc się pod wyciągniętą łyżką koparki i podziwiałam kwitnące wistarie.





Około 16 zjawiłam się w Shiibie i poszłam od razu do Muzeum Tradycji. To małe muzeum było rewelacyjne. Przedstawiało głównie tradycje religijne, takie "pogańskie" rytuały i święta szintoistyczne. Wszystko było podzielone na pory roku. Było dużo eksponatów i zdjęć, kilka pięter. Byłam zachwycona.






Po zwiedzaniu poszłam do informacji turystycznej - obsługa muzeum już mnie z nimi umówiła. Nikt tam nie mówił po angielsku, ale dogadaliśmy się z telefonami. Ogromnie uprzejmi ludzie znaleźli dla mnie mapę najbliższego pasma górskiego, poradzili którędy dojść do szlaku (droga była oczywiście zmieciona przez tajfun i nieprzejezdna), zadzwonili do kogoś, kto wiedział coś o stanie szlaków i ostrzegał, że pod koniec będzie bardzo stromo. Ale miał być dwudniowy szlak i pogoda miała się poprawić - cudownie. Kupiłam coś do jedzenia w bardzo małym sklepie, bo duży był już zamknięty. Chciałam iść do parku rozbić namiot w ulewie, ale ścieżka została zamknięta (ciekawe czemu). Przy świątyni była wiata, ale tak obok muzeum nie bardzo chciałam spać, więc poszłam znowu do WC. Jakieś dziewczyny chciały skorzystać, ale poszły w końcu do damskiego. Rano ruszyłam na szlak. Deszcz ustał, chmury przegonił wiatr. 

Następny odcinek był najpiękniejszym odcinkiem całej wyprawy. Niestety wygląda na to, że mam z niego zaledwie kilka zdjęć z telefonu, bo właśnie wtedy mój nowy aparat zaczął sprawiać kłopoty. Okazało się, że zapisywał zdjęcia z błędami, kiedy karta zapełniała się do 50 GB. Filmy kompletnie nie są do odczytania. Pisząc tę relację czekam na werdykt serwisu, do którego odesłałam karty z uszkodzonymi plikami. W sumie mam 4 takie karty, na których brakuje po dwa dni i jedną całkiem uszkodzoną. Dalsze relacje oczywiście będą, ale z następną poczekam na werdykt serwisu. 


29 komentarzy:

  1. Niecierpliwie czekamy na dalszy ciąg relacji. Pozdrawia Mirka z Olsztyna :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetnie się czyta Pani relację.Bardzo dziękuję i czekam na ciąg dalszy.

    OdpowiedzUsuń
  3. Wspaniała opowieść. Pozdrowienia.

    OdpowiedzUsuń
  4. Długo oczekiwana i bardzo satysfakcjonująca lektura! Czekamy na dobre wieści z serwisu oraz ciąg dalszy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wieści są i dobre i złe... Ciąg dalszy w każdym razie będzie. Dzięki

      Usuń
  5. Dobrze, ze wrocilas calo i opowiadasz! Tak dlugo czekalismy! Czytam tez posty Christiny Thürmer, ktora jest jeszcze w Japonii i opowiada o "brutalnych sciezkach", dlatego tym bardziej nie moglam sie doczekac twojej relacji. Pozdrawiam, Ania

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, szlaki japońskie są dość specyficzne, nie da się ukryć. Nie udało nam się przeciąć szlaków z Christine w Japonii, ale też śledzę jej poczynania. Pozdrawiam!

      Usuń
  6. No, będzie co czytać przez kolejne tygodnie! Zwłaszcza, że aktualnie uziemiony jestem na długie miesiące i podróżować/wędrować mogę jeno wirtualnie. Trzymam mocno kciuki za odzyskanie zdjęć.
    Pozdrawiam
    -J.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam nadzieję, że wyklaruje się interesująca lektura :-) Pozdrawiam

      Usuń
  7. Jak zwykle świetny tekst :) Czytam i czekam na obraz.

    OdpowiedzUsuń
  8. Arigato godzajmas! Świetna wędrówka, świetny opis i piękne zdjęcia. Pełna egzotyka i mnóstwo dzikiej natury. Tam się akurat nie wybiorę, bo tanie linie tam nie latają ;-)
    Czekam na ciąg dalszy, a właśnie na swoim blogu wrzuciłem relację z Szlaku Niebieskiego Sudeckiego. Przypomnisz sobie swoje przejście :-)
    Sajonara!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki :-) Jakby tanie linie latały do Japonii to już bym się znowu pakowała :-) Może kiedyś będzie jakaś promocja - nie przegap :-) Właśnie się zabieram za Twój niebieski!

      Usuń
  9. Dlaczego nie korzystasz z płatnych noclegów? Chodzi o oszczędność czy coś innego jest powodem?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 130 noclegów po 100 zł to ile by musiała wydać?..

      Usuń
    2. Dokładnie, mój budżet musiałby być dwu- czy nawet trzy-krotnie większy. Poza tym przebywałam zazwyczaj daleko od cywilizacji, więc nawet nie było takiej możliwości. Polecam artykuł o finansach na szlaku w dziale lifestylowym

      Usuń
    3. nie ma się co oburzać, normalne pytanie. Nie trzeba też od razu spać tylko w płatnych miejscach, można co któryś nocleg mieć w hostelu/hotelu (tam, gdzie cywilizacja), gdzie można się umyć i wypocząć w bardziej komfortowych warunkach. Z korzyścią dla zdrowia i samopoczucia, a pewnie też dla tempa wędrówki.

      Usuń
    4. Nie zauważyłam żeby ktoś się oburzał, prowadzimy zwykłą dyskusję. Każdy preferuje co innego, stąd pewnie pytanie. Ja z założenia unikam jak się tylko da płatnych noclegów. Głównie, ale nie tylko z powodów finansowych. Jeśli chodzi o tempo wędrówki (ciekawy wątek) to nocowanie w komfortowych warunkach zawsze bardzo je spowalnia - bo jest tak miło, a skoro już się zainwestowało to trzeba skorzystać

      Usuń
    5. o, a to naprawdę ciekawe, serio, po noclegu w komfortowych warunkach tempo spada? Spodziewałam się odwrotnie, człowiek porządnie wyspany ma więcej energii. No i spanie na dobrym materacu korzystnie wpływa na kręgosłup, obciążony przecież plecakiem przez cały dzień.

      Usuń
    6. Realia życia na szlaku długodystansowym są takie, że czas spędzony w cywilizacji trzeba wykorzystać na załatwienie masy niezbędnych spraw. Jeśli trafiasz do miasta to musisz zrobić zakupy, ogarnąć pranie, czasem pocztę, naprawy sprzętu. Jeśli zostajesz na noc to jeszcze się kąpiesz, myjesz włosy, pewnie kupiłeś jakieś lepsze jedzenie, więc też chcesz je ugotować i zjeść. O tak, przede wszystkim chcesz się najeść na zapas. Niektórzy idą do restauracji. I tak się robi bardzo późno. Idziesz spać wykończony. Na niczym tak dobrze się nie śpi jak na dmuchanym materacu (słowo daję, tylko na nim kręgosłup mnie nie boli), więc jest ci niewygodnie w łóżku... Raczej nie masz jednoosobowego pokoju w hotelu biznesowym, tylko dzielisz pokój w hostelu z innymi ludźmi, którzy chrapią, chodzą do łazienki i wcześnie wstają. Zresztą ty też wcześnie się budzisz, bo twój rytm dobowy działa w trybie słonecznym i nagle nie będziesz spał do południa. Poleżysz trochę, jeśli masz czas, ale czas zazwyczaj goni, a jeszcze trzeba wrócić na szlak. Jak już wracasz na szlak oddychasz z ulgą, że miasto załatwione i odeśpisz w namiocie :-)

      A poza tym to tak jak pisałam, na szlaku chce się wykorzystać czas maksymalnie na wędrowanie. Jeśli nocujesz pod dachem w fajnym miejscu, to strasznie żal jest nie wykorzystać tego. Nawet jak jakimś cudem nie jesteś zawalony zadaniami do wykonania, to nie wstaniesz o 5 tak jak powinieneś, skoro zapłaciłeś za ten nocleg i możesz poleżeć w ciepłym łóżku i przeczekać deszcz przykładowo

      Usuń
  10. Wspaniale opisujesz swoje przeżycia . I zdjęcia : piękne krajobrazy , świątynie , lasy , przyroda . Spotkania z sympatycznymi , gościnnymi ludźmi . Czytam z wielką przyjemnością , tym bardziej , że kilka lat temu podróżowałem po Japonii i była to cudowna podróż . Czekam na dalszy ciąg Twojej opowieści . Pozdrawiam serdecznie i bardzo dziękuję .
    Zbyszek W. z Krakowa

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! Mnie się też przyjemnie pisze relacje z Japonii, bo tak miło wspominam tę podróż. Pozdrawiam serdecznie!

      Usuń
  11. Patrzę na te zdjęcia i jestem trochę w szoku, ta sławna, nowoczesna Japonia potrafi w XXI wieku wyglądać jak brudna Polska w latach transformacji :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Polska miała wtedy też ten oldschoolowy styl, teraz jest niestety jednym z najszybciej brzydnących krajów w Europie. Japonia jest przeurocza, tradycyjna. Pewne rzeczy zatrzymały się na etapie lat 90. i oby tak zostało jak najdłużej! :-)

      Usuń
  12. Fajna seria relacji się szykuje :) Dużo egzotycznych widoków. Nawet zdjęcie lasu jest fajne, bo zupełnie inne niż nasze.
    Początek wędrówki musiał być mocno problematyczny - inny język, alfabet, kultura. Teraz pewnie już zupełnie inaczej patrzysz na Japonię niż na początku wędrówki ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na początku czułam się nieco zagubiona, bo musiałam zrozumieć funkcjonowanie praktycznych spraw, ale tak naprawdę nigdy nie było to wszystko problemem. Jakoś ci wszyscy uprzejmi, mili ludzie sprawili, że od razu się uspokoiłam i wiedziałam, że jakoś to będzie. Inne słowa, ale znaczyły to samo, uśmiech znaczył to samo, więc rozumieliśmy się. Myślę, że teraz widzę Japonię taką samą - zieloną i cudowną :-) Choć inaczej jest kiedy się tam mieszka, wtedy zbyt wiele reguł i konieczność dostosowywania się (co się turystom darowuje) może być trudna.

      Usuń