Las wypełniał szelest kropli spadających z drzew, wokół szczytów snuły się gęste chmury i ich kropelki widać było wyraźnie fruwające w powietrzu. Szlak był dobry, wyraźny i nieprzesadnie błotnisty. Zaraz znalazłam się na szczycie, który był jednym ze szczytów krawędzi krateru Nekoishi, a w każdym razie tak to wyglądało na mapie. Widok tylko przezierał przez mgły, ale był rozległy, a lesiste grzbiety pięknie się przez te mgły przebijały.
Skierowałam się w lewo, chcąc przejść brzegiem torfiastego jeziora. Był to już na pewno park narodowy. Wcześniejszy odcinek był nieuczęszczany, ale tutaj już było inaczej. Od razu natknęłam się na piękne WC z zadaszeniem i żałowałam, że nie dałam rady iść jeszcze w nocy półtorej godziny. Na brzegach jeziora kwitły złociste lilie, typowe dla japońskich bagien. W dole miałam zaznaczoną wiatę, ale nie była to wcale wiata tylko praktycznie rzecz biorąc wielkie schronisko. Żal był wielki, choć z drugiej strony nocleg tam był bardzo nielegalny i nie wiadomo było, czy ktoś nie kontroluje miejscówki.
Pomimo takiej sobie pogody kilka czy kilkanaście osób pięło się pod górę. Wszyscy patrzyli na mnie z lekkim zdumieniem, pewnie też dlatego, że szłam w odwrotnym kierunku niż oni. Jeden pan odważył się mnie zagadnąć i on też, podobnie jak pani która w Kobe obdarowała mnie truskawkami zwracał się do mnie Zebra-san. Życzył mi powodzenia i wręczył swoją wizytówkę. Szlakiem szybko zeszłam na dół i zgrabnie wyminęłam parking, na którym chyba pobierano opłaty za wejście nad jezioro. Szłam w drugą stronę, do enklawy jeziorek, które powstały tak samo jak Jeziorka Duszatyńskie w Bieszczadach, na skutek osuwiska. Związki mineralne zawarte w wodzie sprawiały, że jeziorka mieniły się kolorami. Woda była bardzo czysta, pomiędzy jeziorkami wiły się strumienie. Szlak był bardzo oblegany, ale ładny i przyjemny.
Musiałam się z niego wrócić żeby pójść do sklepu, a i tak był to tylko marny 7/eleven. Jednak musiałam się zaopatrzyć w jakiś prowiant na następne dwa dni, więc nie było co marudzić. Po drodze zaszłam do parkowej informacji turystycznej, gdzie pracował starszy pan widocznie znający się bardziej na chodzeniu po górach. Map oczywiście nie było, ale pan wiedział gdzie szukać i potrafił mi wydrukować z Internetu mapę, na której zaznaczył mi źródła na grzbiecie, na który się dalej wybierałam. Był tam, znał chatki, potwierdził, że ta do której się wybieram jest otwarta i darmowa. Pozostało mi tylko do niej dojść, a nie było to łatwe zadanie, bo zostało mi jeszcze ze 20 km, bardzo długie i strome podejście oraz deszcz.
Początkowo szłam asfaltem, a tam natknęłam się na stadko makaków japońskich, jedynych japońskich małp, które już widywałam wcześniej, ale nigdy z tak bliska i nie w takiej ilości. Długo się przyglądałam ich zabawnym poczynaniom. Starsze zajmowały się głównie jedzeniem, młode huśtały się na przydrożnych barierkach, a najmłodsze nie mogły się zdecydować czy chcą się bawić, czy wisieć na mamie.
Jak tylko doszłam do stoku narciarskiego, od którego zaczynało się prawdziwe podejście zaczęło padać. Z początku deszcz był drobny, ale wkrótce się paskudnie zagęścił. Zaczęła się kamienista, bardzo stroma ścieżka. Wskakiwałam na kolejne głazy już w pełnowymiarowym deszczu, pocąc się też okrutnie pod kurtką przeciwdeszczową. Zrobiłam błąd i zostawiłam otwarte wywietrzniki pod pachami, chcąc sprawdzić czy działają, a efekt był taki jak zwykle, czyli że lała się przez nie woda i w efekcie byłam prawie tak samo mokra, jakbym szła bez kurtki. Dała mi tyle, że nie zmarzłam - pod koniec zrobiło się zimno, kiedy osiągnęłam wysokość prawie 2000 m n.p.m. Wyszłam ponad granicę lasu i weszłam na szczyt Nishi Daiten 1983 m n.p.m. Już się robił mrok i bardzo się spieszyłam, żeby dojść znaleźć chatkę jeszcze zanim zrobi się ciemno, bo we mgle byłoby mi trudno ją znaleźć nawet z czołówką, znalazłabym tylko z gps-em. Jak już do niej doszłam to też nagle się wyłoniła z mgły. Ale tak się cieszyłam, że jest! Nie miała ogrzewania, bo nie byłoby skąd czerpać opału, ale w środku było bardzo wygodnie, cały wielki podest i sucho. Nikogo nie było, choć był piątek. Zrobiłam sobie cieplutkie spaghetti i herbatkę i tak mi było dobrze.
Wyspałam się średnio, bo mój materac miał już taki bąbel, że nie dało się na nim spać. Leżałam w połowie na podłodze. W ostatnich dniach pękały kolejne komory. Postanowiłam koniecznie kupić szybko nowy materac, najlepiej w następnej miejscowości, Fukushimie. Ubrania nie wyschły nocą, trochę podeschły dzięki sprawnej wentylacji. Był termometr, który pokazywał na zewnątrz bodajże 13 stopni (wieczorem było 10).
Przestało padać, ale wiatr przeganiał kleiste chmury po grani. Tę całą grań pokonuje się zazwyczaj w dwa dni i jest to popularny trekking. Popularne są też poszczególne szczyty. Niedaleko był szczyt Mount Nishi Azuma, a potem Nishi Daiten. Na pierwszym spotkałam biegacza, który był bardzo zaskoczony moim widokiem. Potem długo nikogo nie widziałam. Grzbiet był w wielu miejscach bagnisty, ale dla ochrony podłoża ułożono deski, więc dobrze się tam szło, lepiej niż tam gdzie bagna nie było. Część desek co prawda spróchniała. Tu i ówdzie jeszcze leżał śnieg. Źródło, z którego potrzebowałam zaczerpnąć wody było bardzo dobre, był to strumyk z lodowatą wodą.
Mgła nie chciała się rozproszyć, od czasu do czasu wyzierały jakieś szczyty, które miałam dalej zdobywać, a potem znowu znikały. Zjadłam drugie śniadanie siedząc na deskach. Trochę mi to przypominało Norwegię, a jednocześnie rozbudzało fantazję odnośnie innych azjatyckich krajów, gdzie mogą być podobne krajobrazy.
Znowu zaczęło padać, ale były to deszcze przelotne. Szlak w środkowej części grzbietu zdziczał, był zarośnięty i bardzo trudny ze względu na konieczność wspinania się po skałach i korzeniach. Było też wielkie piarżysko, na którym spotkałam grupę osób z dużymi plecakami. W gęstych zaroślach spotkałam jeszcze parę i mniejszą grupę. Najwyraźniej wszyscy wybrali się na weekendowy trawers masywu. Najbardziej popularną opcją jest robienie tego z noclegiem w środkowej chatce, która jest oddalona od szlaku i trzeba do niej dość daleko zejść. Nie zaglądałam do niej i nawet nie schodziłam, ale jest tam drugie źródło.
Nie brakowało błota, ale końcówka była już łatwiejsza. Dotarłam do ślicznego jeziorka kraterowego, które mieniło się błękitem i turkusem, bo akurat wreszcie się rozpogodziło. Na lunch zeszłam niżej, bo nad jeziorkiem za bardzo wiało. Wreszcie był jakiś dalszy widok. Na wchód są jeszcze dwa fajne wulkany, ale ich nie zobaczyłam, niestety.
Chwilami było stromo, błoto śliskie, ale ogółem zejście w kierunku Fukushimy było bardzo dobre i mogę ogólnie polecić ten trekking, jeśli ktoś się wybiera w tę okolicę. Jakieś duże zwierzę zaszeleściło w krzakach i wydawało mi się, że był to wreszcie niedźwiedź, ale ponieważ go nie zobaczyłam w całej okazałości, to nie zaliczyłam go sobie.
Miały być jeszcze dwie chatki, ale do pierwszej nie poszłam, bo była godzinę od szlaku, a druga niestety okazała się być punktem sprzedaży kawy, a nie prawdziwą chatką, więc z żalem zeszłam aż do parkingu. Poczekałam chwilę aż opustoszeje i zamelinowałam się w WC. W męskim i damskim była awaria, lała się woda, ale dla niepełnosprawnych było w porządku i nawet było działające gniazdko.
Zerwałam się o świcie, bo już się na parkingu zrobił ruch - pogoda się zupełnie odmieniła i tłumy ludzi podjeżdżały na niedzielną wycieczkę. Mnie pozostał asfalt, w dół do Fukushimy, choć nie w całości, bo do niższego parkingu prowadził jeszcze szlak. Droga zresztą nie była beznadziejna, bo po drodze było darmowe gorące źródło z wodą, wypływającą z wulkanu. Woda gorąca i w słońcu nie dało się tam długo siedzieć, ale np. jesienią na pewno byłoby super. Obok była niesamowicie tania łaźnia, najtańsza jaką widziałam w Japonii, operowana przez lokalny klub turystyczny, ale była 7 rano, a otwierali dopiero o 9, więc nie czekałam. Kawałek dalej spotkałam jeszcze jedno stadko małp, które nie bardzo bały się ludzi.
Fukushima była wyjątkowo brzydkim miastem. A może po prostu zwyczajnym, takim jak większość, czyli kompletnie betonowym. Szłam prosto do centrum handlowego, gdzie miał być sklep turystyczny. Niestety było coś nie związanego z wędrówkami. Mieli trochę rzeczy kempingowych, ale tylko do biwakowania z samochodem i żadnego dobrego materaca nie było. 2 km dalej miał być sklep górski. Google nie podawał godzin otwarcia, musiałam więc sprawdzić osobiście. Niestety okazało się, że w niedziele nie jest otwarty. To oznaczało, że w Fukushimie materaca nie kupię i muszę się męczyć do następnego większego miasta, czyli Sendai.
Wstąpiłam do supermarketu, najadłam się makaronowej sałatki z owocami morza, która była bardzo pyszna. Ta była wyjątkowo zrobiona z makaronu ryżowego. Potem popędziłam dalej, trawersując resztę miasta. Po drodze wypadło mi 2200 km, a znak zrobiłam już za miastem w małym parku. Fukushima nie była aż tak duża i po południu wędrowałam już jakimiś obrzeżami i niewielkimi wsiami, gdzie uprawiano sady brzoskwiniowe. Drogocenne owoce często były opakowane w papierowe osłony, chroniące przed owadami.
To był mój najdłuższy dzień, pokonałam 46 km. Rozglądałam się za biwakiem przy drodze, w dwóch parkach, ale wszędzie kręcili się ludzie albo po prostu nie było odpowiednio. Ostatecznie poszłam na stację kolejową Tomino. Nie było tam poczekalni, tylko małe i mocno oświetlone wiaty na peronach, gdzie każdy by mnie widział. Ale obok parkingu był transformator czy coś takiego, obok którego rozbiłam się na trawie. Tuż obok miałam kibelek i kran z wodą. Już o 4 ktoś przyjechał na motorze skorzystać z WC, dwa auta też zniknęły z parkingu. Zaczęłam się prędko zwijać, ale że Japończycy wcześnie wstają to i tak mnie zauważono. Ktoś kto pracował w ogrodzie po przeciwnej stronie łąki spostrzegłszy mnie podjechał na rowerze sprawdzić kto zacz, ale zrobiwszy pętlę odjechał, widocznie stwierdzając, że nie stanowię zagrożenia dla porządku publicznego.
Tam się kończyła kotlina, zajmowana przez Fukushimę. W góry wrzynała się wielka rzeka o mulistej wodzie. Większość dnia spędziłam idąc wzdłuż niej przez bardzo rzadko zaludnioną okolicę.
Kiwi nie było chyba całkiem dzikie, ale rosło w rowie.
Kierowałam się teraz w stronę początku szlaku Michinoku Coastal Trail, który ma około 1000 km długości i wiedzie wzdłuż wybrzeża Pacyfiku daleko na północ Honsiu. To była jedyna właściwie opcja pokonania tej części wyspy i bardzo się cieszyłam, że ten szlak istnieje i że będę w ogóle szła jakimś długodystansowym szlakiem. Jest to jednak dziwny twór, straszliwie zapętlony i składający się z wielkiej ilości asfaltu, więc postanowiłam go trochę poskracać, zamiast trzymać się go ściśle. Szlak zaczyna się w miejscowości Soma, ale nie chciało mi się tam iść, wolałam ściąć na ukos i dołączyć w pierwszych górach, bo do Somy musiałabym iść głównymi drogami i tunelami.
Kontynuowałam więc wzdłuż rzeki, tym razem dość fajną ścieżką rowerową. Po drodze wpadłam do fajnego sklepu - już się od rana szykowałam na lody. Oprócz nich upolowałam też marynowanego śledzia, z którego się bardzo cieszyłam, bo kanapka z nim była prawie jak kanapka cieszyńska (słynna kanapka ze śledziem) :-). Panował wielki upał i czekolada zdążyła się rozpuścić. Zawsze się tak działo, kiedy miałam ją gdzieś na wierzchu plecaka.
Zbliżałam się już do wzgórz. Dzieliły mnie od nich już tylko pola ryżowe. Ktoś jeszcze dosadzał ryż na jednym poletku ręcznie. I wreszcie kawałek pod górę i już byłam na szlaku. Od razu na skrzyżowaniu zobaczyłam szlakowy słupek z różą kierunków, na której zaznaczono strzałki. Fajnie! No i przede wszystkim ze wzgórz znowu zobaczyłam ocean, za którym bardzo tęskniłam. Wyczekiwałam tego widoku. Nie był może imponujący, bo po prostu rozpościerały się tam poletka, wybrzeże było niskie i raczej zabudowane. Ale przez całą Honsiu nie widziałam oceanu. Kawałek jeszcze szłam drogą, wzdłuż której kwitły błękitne hortensje.
Na szczycie najwyższego wzniesienia była wieża widokowa, noclegowa przy dobrej pogodzie, a dalej niezła duża wiata i WC. Był też kran, z którego nabrałam już wodę na wieczór.
Potem była już ścieżka, którą bardzo dobrze się szło. Ścieżka biegła dokładnie grzbietem, więc były i wzniesienia, ale strawne. Nie ciągnęły się w nieskończoność. Ostatnie zejście prowadziło do parkingu, gdzie w sumie nic nie było. Liczyłam na strumień, w którym mogłabym się wykąpać, ale był suchy. Jeśli chodzi o toaletę był tylko tojtoj. Rozejrzałam się i odkryłam małą szopkę, zrobioną chyba po to, żeby schować w niej słupki do zrobienia szlakowych schodów. Szybko je uporządkowałam, tworząc platformę do spania. Wśród nich była foliowa siatka kryjąca zamiast księgi gości, plik gazetek z golizną. Miałam nadzieję, że właściciel tej biblioteki nie nawiedzi mnie nocą... Noc zapowiadała się nieprzyjemnie parno i gorąco. Kiedy doszłam do nadbrzeżnych gór odczułam zmianę klimatu - zrobiło się znacznie bardziej parno i duszno. Komarów nie brakowało, a nawet znalazł się jeden wielki kleszcz. Zapięłam moskitierę, w nadziei że wszystko z niej wyrzuciłam...
Nie było tak źle, nad ranem zrobiło się chłodniej. Miło być jeść śniadanie w pewnym oddaleniu od ziemi - na platformie. Zostawiłam ją tak dla przyszłych gości. Kiedy słońce wyszło upał zrobił się okropny. Było tak parno, że w powietrzu zrobiła się mgła. Z czasem wszystko to wyparowało i pojawiły się chmury. Zostawiłam szlak, bo musiałam iść na stację Natori, z której mogłabym dojechać do centrum Sendai, do sklepu outdoorowego. Plan był dobry, pociągów było dużo. Kupiłam bilet, wsiadłam i zaraz byłam w mieście, gdzie byli sami ładnie ubrani i pachnący ludzie. Sklep był obok dworca, duży i dobrze zaopatrzony. Na półce były Thermaresty, znalazłam damski NeoAir NXT w moim rozmiarze, nie było właściwie dylematu. Był strasznie drogi, 137 000 jenów, ale co było zrobić. Wzięłam też gumki do kijków, mieli oryginalne Leki.
Stary i nowy Neo Air. Nowy ma już tylko 5 lat gwarancji.
Wróciłam do Natori pociągiem i powędrowałam dalej. Lało przez chwilę, po czym zrobiło się znów strasznie parno. Trochę odetchnęłam w sklepie. Pani przy kasie była bardzo ciekawa co robię, mój niecodzienny wygląd musiał ją zadziwić. Była chyba jedną z tych osób, które widziały we mnie mnicha-pielgrzyma. Resztę dnia spędziłam idąc jakimiś okropnymi drogami, pełnymi aut. Sendai to wielkie miasto, które połknęło sąsiednie. Michinoku Trail biegnie tam betonową ścieżką wzdłuż wybrzeża, ale w tamtej okolicy nie było szans na nocleg, więc oddaliłam się od morza w kierunku dużego parku, gdzie chciałam przespać się pod jakąś wiatą. Dotarłam tam już dawno po zachodzie słońca, przy czołówce. Spotkała mnie przykra niespodzianka, park był zamykany na noc, ogrodzony wysokim płotem. Blisko miasta, więc pewnie chcieli go zabezpieczyć przed bezdomnymi i takimi jak ja... Byłam zrozpaczona, już myślałam, że rozbiję się na widoku pod bramą, ale coś mnie tknęło jeszcze raz popatrzeć na mapę i zauważyłam, że obok jest kapliczka. Poszłam ją obejrzeć i okazało się, że jest otoczona drzewami i da się wcisnąć obok niej namiot. Kami musiał na mnie życzliwie popatrzeć. Rozbiłam się, pożarłam kotleta z sałatką i zadowolona poszłam spać na nowym, twardym materacu. Nie używałam w ogóle śpiwora, tak było gorąco. Całą noc padał drobny deszcz, a że ziemia była uklepana, to rozbryzg pokrył cały namiot błotem. Trochę zaspałam, a już o 6 ktoś zaczął kosić pod wiatą. Byłam pewna, że mnie wykryje, ale po pół godzinie zakończył działalność i odjechał, tak że spokojnie stamtąd odeszłam. Śniadanie zjadłam na następnej stacji kolejowej Rifu.
Skoro miałam już nowy materac nadszedł czas odesłać stary do Tokio razem ze zużytymi butami. Nowe niosłam już 10 dni, teraz uroczyście je założyłam. Miały towarzyszyć mi aż do końca wyprawy. Stare wytrzymały 2200 km, to chyba najdłużej ze wszystkich moich Lone Peaków. 6-ki okazały się wytrzymalsze, materiał w ogóle nie pękł, pianka ubiła się równomiernie, co było najważniejsze, bo zwykle robią mi się w butach dołki od poprzecznego płaskostopia i przez to muszę je częściej wymieniać. Podeszwa starła się oczywiście, zwłaszcza pod piętami już jej nie było, stąpałam szarą śródpodeszwą. Bieżnik zniknął, buty były śliskie, czas był je wymienić. Poczta była za rogiem. Trzy panie skupiły się nad naklejką adresową wypisaną łacińskimi literami, wspólnie ustaliłyśmy gdzie jadą i wszystko się udało. W Rifu zrobiłam też lekko zaległy znak 2300 km.
Potem powędrowałam w kierunku morza. W Matsushimie wreszcie miałam je tuż obok. Była tam zatoczka z wieloma wysepkami, a na znajdującej się tuz obok lądu była popularna świątynia, odwiedzana przez wycieczki szkolne. Znowu przyszedł deszcz i szłam pod parasolem.
Doszłam do MCT, ale wkrótce go znowu zostawiłam, bo przeprawił się on na wyspę (trzeba płynąć umówionym promem), a ja wolałam zostać na lądzie. Pominęłam wszystkie odcinki szlaku na wyspach. Nie chciałam sobie utrudniać życia, wydawać pieniędzy na promy, a poza tym chciałam po prostu zachować ciągłość wędrówki przez Japonię i iść wszędzie tam, gdzie mogłam iść. Region Tohoku, przez który wiedzie MCT został zniszczony przez pamiętne tsunami w 2011 roku. Wszędzie zainstalowano tablice informujące dokąd sięgnęło, wybudowano schrony. Życie wróciło już tam po części do normy, wsie odbudowano, choć wiele z nich wyżej. Nigdy chyba nie mieszkało tam dużo ludzi. Mieszkańcy zajmują się rybołówstwem i hodowlą małży. Wszędzie leżały stosy muszli, które się jeszcze do czegoś używa, prawdopodobnie do wyrobu kosmetyków.
Za ujściem dużej rzeki poszłam do sklepu i po lodach wyruszyłam dalej, już znowu szlakiem, ścieżką rowerowo-pieszą po wale przeciwpowodziowym. Zainstalowano tam mnóstwo wałów, tak że nie było w ogóle widać morza, ale czasem dolatywał huk fal. Inne dźwięki natury powodowały mój niepokój - na horyzoncie pojawiła się burza. Nadciągała wielkimi szarymi kłębami. Miałam nadzieję zdążyć znaleźć jakieś miejsce przy plaży i rozbić namiot zanim zacznie lać. Tylko, że na tym płaskim terenie tsunami zniszczyło wszystko, z lasami włącznie. Ocalały tylko pojedyncze sosny na wydmie. Posadzono nowy las, ale na razie dorastał mi tylko do pasa. Tylko w jednym miejscu drzewa były wyższe i tam pognałam. Już się zerwał wiatr, uderzył pierwszy piorun i zaczęło padać, kiedy tam biegłam. Burza rozszalała się na dobre, zanim przyszpiliłam namiot miałam już zlane plecy, ale jakoś się to udało, wlazłam do środka i zaraz się przebrałam. Burza przeszła szybko, jeden piorun uderzył bardzo blisko, ale następny już wybrzmiał z daleka. Padało jeszcze większość nocy.
Burza sprawiła, że się ochłodziło, powietrze się oczyściło i już nie było tak parno. Poszłam w kierunku Ishinomaki. Jest tam centrum szlakowe, gdzie można się zgłosić, ale mi ta informacja umknęła. Zwiedziłam park pamięci ofiar tsunami i supermarket. Był świetny - przy stolikach były gniazdka, mieli dobrą garmażerkę ze świeżymi panierowanymi rybami (dwie za 10 PLN). Spędziłam tam ponad 2 godziny.
Szlak z Ishinomaki znów odbija gdzie indziej - płynie się umówionym kilka dni wcześniej promem na koniec półwyspu i stamtąd wędruje. To zupełnie nie było dla mnie, więc poszłam szlakiem alternatywnym wokół małego półwyspu. Widoki były ładne, na lunch usiadłam na skarpie i patrzyłam na morze. Dopiero po kwadransie zauważyłam, że usiadłam tuż przy gnieździe szerszeni. Szerszenie w Japonii uchodzą za najniebezpieczniejsze zwierzęta, ich ukąszenia powodują u większości silną alergię i często zgon. Przyciągają je ciemne kolory, zwłaszcza czarny. Ja na szczęście nie noszę czarnych ubrań i i nie były mną zainteresowane. Szybko, ale spokojnie się spakowałam i ewakuowałam z feralnej miejscówki.
Planowałam dobić do szlaku po drugiej stronie półwyspu, a właścieie na szczycie wzniesienia na południe od Onagawy. W tym celu przeszłam kawałek półwyspu i chciałam zabiwakować na początku jakiegoś szlaku, który pokazywały mapy.cz. Zanim skręciłam postanowiłam skorzystać z okazji i zagadnąć parę, która robiła coś na działce czy szlak w ogóle istnieje. Trochę mówili po angielsku i natychmiast zaczęli mnie przekonywać żebym tam nie szła. Poszli ze mną pokazać, że dróżka jest zniszczona i zamknięta po tajfunie, dawno nie używana. A najgorsze było to, że ostrzegali przed pijawkami. W międzyczasie przeszła jeszcze jedna ulewa i było mokro. Mówili że po deszczu mają pełno pijawek w ogrodzie i biwak byłby bardzo niewskazany. Obszar występowania pijawek miał sięgać za Onagawę, prawdopodobnie do rzeki 20 km na północ. Przez duże rzeki nie przechodzą zwierzęta, nosiciele pijawek. Zaproponowali mi nocleg na działce, na który bardzo chętnie przystałam. Miałam rozbić namiot, ale te pijawki... i deszcz... Mieli na działce szopę z plastikowej folii o geodezyjnym kształcie. Wyraziłam chęć przespania się tam na ziemi i bardzo chętnie się zgodzili. Przynieśli plandekę, którą rozłożyliśmy na ziemi. Szopa była po prostu na ziemi i robactwo mogło wpełznąć do środka, czym się stresowałam w nocy. Jednak padał deszcz i miło było mieć dach. Dach przeciekał, ale tylko trochę. Mili ludzie zostawili mi baniak z wodą i pozwolili zużyć w całości, więc kiedy zrobiło się ciemno wykąpałam się na trawniku. Zużyłam tylko połowę. Żadna pijawka mnie nie ugryzła.
Rano niestety musiałam się kawałek wrócić. Na drodze był duży ruch i niezbyt fajnie się szło. U zbiegu drogi ze szlakiem był fajny przystanek i śmieszny domek na drzewie. Nie sprawdzałam czy da się wejść. Jakoś marnie się czułam, chyba cytrynowe ciasto nie było już świeże. Zrobiłam sobie przerwę na stacji w Onagawie. Przed drzwiami było gorące źródło, ale kapało do niego z dachu, bo znów się rozpadało. Padało całe popołudnie, aż do wieczora, choć z przerwami. Zamiast iść szlakiem poszłam leśną asfaltówką, bo to był jedyny sposób uniknięcia pijawek. Jednak okazało się, że i na asfalcie można spotkać pijawki. Jedna stała na środku i prężyła swoje ciało w moją stronę. Nerwowo się poruszała kiedy drażniłam ją ciepłym oddechem. Poza tym trasa była fajna, był widok na morze, parking z potencjalnym biwakiem (gdyby nie pijawki).
Szlak potem prowadził główną drogą, ale to była jedna z tych zupełnie pustych nowych dróg. Mniejsze drogi częściej były zatłoczone, bo mieszkańcy jeździli do najbliższego miasteczka. A na dłuższe dystanse nikt tam nie jeździł. A był nawet chodnik i z niego wspaniałe widoki na ocean.
Wieczorem jak zwykle mierzyłam się z problemem biwaku. Sprawdzałam przystanek autobusowy (zarośnięty krzakami, z rozbitą szybą) i kapliczkę (za małą), w końcu przeszłam przez most na wspomnianej dużej rzece i po ciemku podeszłam do parku. Park był nowy i nie było w nim drzew, nie mogłam więc schować się z namiotem. Drugą opcją było oczywiście WC. Wiało, było świeżo po deszczu więc to była najlepsza opcja. W środku co prawda było gniazdo pijawek... W nocy ktoś korzystał z męskiego i o 4 rano już znowu ktoś był. Ale tymczasem wyszło słońce i śniadanie spożyłam w spokoju pod wiatą, obok której zrobiłam znak już z 2400 km. Umyłam też włosy, bo była ciepła woda w WC dla osób ze stomią (długo nie mogłam rozgryźć do czego służy to urządzenie, jedyne w którym była ciepła woda).
Nad rzeką był ruch, bo wszyscy wędkarze w okolicy podjeżdżali na poranny połów. Widać było, ze można tam złowić dużą rybę, ktoś już niósł jedną do auta. Inni wędkarze stali u ujścia rzeki do oceanu. Dalej nie było ruchu, więc szło się dobrze. Trafił się o wiele lepszy park na uboczu, chyba nawet z legalnym biwakowaniem.
Po drodze była przyrodnicza atrakcja - wysepka z przeciskającą się między skałami wodą. Była tam też wiata i miłe miejsce na biwak, szkoda że nie wyszło. Obok było też płatne pole namiotowe, na którym już się rozbijali samochodowi biwakowicze, gotowi na weekend nad morzem.
Po południu ruch się wzmożył, w miarę jak się zbliżałam do Minami Sanriku. Ktoś się zatrzymał i przez szybę wręczył mi puszkę z kawą - jak miło! A potem już w miasteczku pogadałam trochę z chłopakiem, który siedział przy jedynym stoliku w sklepie. Przysiadłam się do niego właśnie dlatego, że to był jedyny stolik. Mówił, że marzy o tym, żeby zostać sławnym i bogatym youtuberem. Niestety nie chciał robić ciekawych filmów o życiu na japońskiej wsi, tylko filmy o niczym, które mają miliony wyświetleń. Szkoda. Aktualnie zwolnił się z pracy i zajmował łowieniem ryb.
Wieczorem podeszłam na górkę, na której na szlakowej mapie była zaznaczona wiata. Była to zwykła pergola, przy drodze, ale z ładnym widokiem. Nie było na szczęście betonowej podłogi, więc odsunęłam ławki i rozbiłam namiot. Wyższe położenie sprawiło, że nocą było przyjemnie chłodno.
Szlak z rana minął święty gaj, a potem powędrował na szczyt o wysokości 511 m n.p.m. Miały być widoki, ale były tylko chmury. Przebieg szlaku był dziwny - przed szczytem skręcał na asfalt. Ja zaś pociągnęłam ścieżką i miałam okazję obejrzeć kurhany, w których w celach religijnych chowano dawniej złoto. Był też cały szereg świętych figur, a na koniec jednak pokazał się jakiś widok.
Zatrzymałam się na lunch w małej miejscowości już blisko morza, a potem zeszłam nad morze. Szlak niestety wiódł cały czas asfaltem, nie było innej możliwości. Ale czasem były małe kamieniste plaże i mieszkańcy czerpali widoczną przyjemność z takiego miejsca zamieszkania.
Na tym odcinku nie było kolei, ale asfaltowa droga tylko dla autobusów. Linia kolejowa została zniszczona przez tsunami i już jej się nie opłacało odbudowywać, więc zalano ją asfaltem. Stacje pozostały i teraz były przystankami autobusu. Stacją główną była Kesennuma. Nie było to ładne miasto, jak zresztą żadne na MCT. Były tam tylko zakłady przemysłowe. Egzotycznie i dziwnie wyglądał kościół na wzgórzu. Pod wieczór zrobiłam zakupy w supermarkecie i z kotletem schabowym w plecaku powędrowałam dalej, w kierunku mostu, którym można się było dalej przeprawić na wyspę. Znalazłam biwak w malutkim opustoszałym porcie, na trawie obok parkingu. Było to fajne, dobrze schowane miejsce. Spłoszyłam tam dziki i bałam się, że przypełzną do mnie pijawki, ale na szczęście nic takiego nie nastąpiło i świetnie się wyspałam.
Jeszcze po ciemku w morze wyruszyły pierwsze kutry, mniejsze i większe. Postanowiłam nie przechodzić mostu i olać okrążenie wyspy, bo odcinek ścieżkowy był na niej bardzo krótki i nie było sensu robić 15 km asfaltu żeby się do niego dostać. Szłam więc wzdłuż wybrzeża na "lądzie" (czyli zostając na Honsiu) i skierować się na sąsiedni półwysep żeby tam już zrobić kolejne 20 km asfaltu i dłuższy, 9-kilometrowy szlak w Parku Narodowym Sanriku Fukkō. W lesie była kamera, chyba żeby pilnować czy ktoś nie wyrzuca śmieci, co w tym regionie było bardzo powszechne. Raczej nie pilnowała żeby hikerzy nie biwakowali, ale kto wie.
Sosna w szczelinie w betonie.
Odwiedziłam świątynię, która została odbudowana po tsunami. Były zdjęcia z monitoringu w czasie kataklizmu. To co odbudowano niestety nie przypominało za bardzo pierwowzoru. Świątynia była ok, ale wszystkie nowe kamienne elementy były z brzydkiego granitu, punkt oczyszczenia miał plastikowe kwiaty i plastikową rurkę z wodą zamiast bambusa. Smutne.
Droga przez półwysep była długa i żmudna. Budowano tam nową drogę, wyższą od poprzedniej, więc trochę się pogubiłam wśród robót drogowych, ale wreszcie doszłam do początku szlaku. Był tam parking ze starym WC, gdzie gniazdko było wolno dostępne, więc podładowałam elektronikę. Tam też wypadło 2500 km. Na wzniesieniu była jeszcze jedna świątynia. Ta nie została zniszczona, bo była wysoko i wszystko tam było staro-dawne i zabytkowe, włącznie z brukiem na dziedzińcu.
Szlak był super i warto było się na niego wybrać. Widoków na ocean było bardzo dużo, ludzi prawie nie było, z wyjątkiem jednego długodystansowca, robiącego chyba cały MCT. Było wiele wiat i miłych miejsc na nielegalny nocleg. Kamelie miały już nasiona, które pękały w słońcu z głośnym trzaskiem. Najciekawszym miejscem była zatoczka, gdzie na brzegu spoczywał wielki głaz wyrzucony z morza przez falę tsunami. Naprawdę wyrzuciło go tsunami, wykonano badania, które wykazały że na jego powierzchni są osady z dna oceanu. Nie był to zresztą jedyny taki przypadek. A w zatoczce na skałach stała starsza pani, która z kipieli wyszarpywała jadalne wodorosty. Na plaży leżała już cała zebrana wiązka.
Niestety mój biwak wypadł już poza parkiem i poza tym ślicznym szlakiem, ale znalazłam dobre miejsce w mrocznym cedrowym lesie z dala od zabudowań. Miałam fajne kiełbaski z ziemniakami na kolację i poszłam spać zadowolona. Tymczasem już rano do lasu ktoś przyjechał i zaczął się wspinać na przeciwległe zbocze. Przestraszyłam się, że zostanę wykryta, ale w końcu nie wiem czy zostałam wykryta czy nie. Facet w pewnej chwili zawrócił i szybko odjechał. Ja już się wtedy pakowałam. Albo mnie zobaczył i uciekł, bo sam robił coś nielegalnego, albo jednak zrobił co miał do zrobienia i sam z siebie odjechał. Przejechał też motocykl. Nie zawsze więc spokojny biwak okazuje się aż taki spokojny.
Jest pieknie, prawie czuc zapach parujacego lasu :) Cena maty zwala za to z nog
OdpowiedzUsuńZastanawiałam się długo, ale doszłam do wniosku, że najlepiej będzie zapomnieć o cenie i móc się wreszcie wyspać. Niestety gwarancja już tylko na 5 lat i nie wiem jak ją będą realizowali w Polsce.
UsuńPoza widokami może zaimponować sklep w Sendai (na Bornholmie można kupić koło rowerowe w cenie całego roweru) i ten starszy pan z Informacji turystycznej. Pozdrowienia - MariaB
OdpowiedzUsuńTen dobry człowiek jako jedyny w całej Japonii wiedział jak wydrukować skądś mapę topograficzną i też jako chyba jedyny nie popatrzył na mnie jak na UFO, kiedy użyłam słowa "topograficzna" :-) Pozdrawiam
UsuńPięknie :) Dzięki :)
OdpowiedzUsuńDzięki :-)
Usuń