Drugim polskim szlakiem długodystansowym, jaki przeszłam ubiegłej jesieni był szlak niebieski Tarnów - Wielki Rogacz o długości około 184 km. Długość szlaku różnie jest podawana, a do niej trzeba zawsze doliczyć kawałek, ze względu na koniec na szczycie Wielkiego Rogacza, skąd jeszcze trzeba gdzieś dojść do cywilizacji. W moim przypadku było to dodatkowe 10 km, ponadto doszło jeszcze 5 km na obejście zamkniętego odcinka. W sumie podczas tej wędrówki pokonałam około 200 km.
Przyjęłam zaproszenie od Ani i Witka z Tarnowa na nocleg, toteż nie musiałam się stresować tym, żeby gdzieś dojść. Wczesnym południem widziałam się z Bogusiem Hynkiem, z którym wymieniliśmy wrażenia z Japonii, a potem z tarnowskiego rynku zgarnęli mnie nowi znajomi. Na miejscu, w przytulnym mieszkaniu, na stole zaczęły się pojawiać smakowite potrawy. Pierogi były znakomite, ale moje serce zdobyły żeberka w rozmarynie. Muffinki i domowe batoniki dostałam jeszcze ze sobą nazajutrz rano. Po śniadaniu Ania zawiozła mnie na początek szlaku. Było jeszcze zupełnie ciemno, nie wzięłam tego w ogóle pod uwagę. Temperatura też była raczej przyprawiająca o dreszcze. Był 16 października i po długim okresie ciepła nastąpiło gwałtowne i dotkliwe ochłodzenie.
Ania miała trochę czasu, więc poszła ze mną kawałek. Szłyśmy raźno, chcąc się rozgrzać. Minęłyśmy głaz narzutowy, postawiony jako pomnik, po czym wynurzyłyśmy się z Płaskowyżu Tarnowskiego i osiągnęłyśmy krawędź Pogórza Ciężkowickiego. Weszłyśmy na wzniesienie o nazwie Góra Świętego Marcina (całe 384 m n.p.m.). Odbiłyśmy od szlaku żeby się dostać do ruin zamku gotyckiego zamku, zbudowanego w I połowie XIV w. przez Spytka z Melsztyna. Zamek zbudowano na nieregularnym, owalnym planie z basztą od strony zachodniej. Zamek był podzielony był na dwie części połączone mostem zwodzonym nad wykutym w skale rowem. Była również kaplica. W czasie najazdu węgierskiego w 1441 roku zamek został zdobyty i zniszczony. Odbudował go kasztelan krakowski Jan Amor Tarnowski (junior) w połowie XV wieku. Hetman wielki koronny Jan Tarnowski przebudował zamek w I połowie XVI w. jako rodową rezydencję w stylu renesansowym. Od końca XVI w. zamek przechodził w ręce różnych rodów, po czym popadł w ruinę. W XVII w. rozpoczęto jego rozbiórkę. W latach 80. XX w. odkryto na terenie wzgórza również pozostałości grodziska wczesnośredniowiecznego z X–XI wieku. Można je sobie było doskonale wyobrazić, sięgające bardziej na wschód, poniżej dzisiejszych ruin.
Wróciłyśmy na skrzyżowanie, po czym Ania wróciła do Tarnowa, a ja ruszyłam w kierunku niedalekiej Zawady, gdzie znajduje się uroczy drewniany kościół św. Marcina z XV w. Nie był to jedyny drewniany kościół na trasie - jeśli lubicie tego typu zabytki, ten szlak będzie świetną okazją do ich zwiedzenia.
Kiedy wyjeżdżałam prognozy straszyły nawet opadami śniegu, więc byłam przygotowana na wszystko. Póki co wiał zimny wiatr i gnał ciemne chmury po niebie. Szlak prowadził głównie asfaltem, ale jednak nie tylko, zresztą po Japonii nie robiło to na mnie wrażenia, a widoki wokół były całkiem niezłe. Bardzo lubię pogórza.
Gdyby nie pobliskie domy, kapliczka poniżej nadawałaby się na nocleg.
Na ciekawą miejscówkę natknęłam się w Trzemesnym Lesie. Szlak skręcał tam w las, był parking, ławeczki i miejsce na ognisko, a do tego wspaniała chatka. Chatka była zamknięta, ale zadaszenie chroniłoby przed spokojnym deszczem, gdyby była taka potrzeba.
Zaczęłam się zbliżać do Tuchowa, znajdującego się głęboko w dolinie rzeki Białej. Z daleka wyróżniał się kompleks sakralny Bazyliki Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny i św. Stanisława Biskupa i Męczennika z klasztorem redemptorystów, wybudowanym w końcu XIX wieku. Barokowa bazylika to sanktuarium maryjne i miejsce pielgrzymkowe.
Pierwsza, drewniana świątynia powstała w miejscu obecnego kompleksu kościelno-klasztornego prawdopodobnie pod koniec XI wieku za sprawą benedyktynów z opactwa tynieckiego.
W XVI wieku umieszczono w kościele obraz Matki Bożej, prawdopodobnie kopii starszego obrazu Matki Boskiej Czortkowskiej. Kiedy obraz zaczął przyciągać pątników tuchowscy benedyktyni zdecydowali się na wybudowanie nowego kościoła pielgrzymkowego. Budowa trwała od 1665 do 1682 roku.
Renesansowy obraz Matki Bożej Tuchowskiej znajduje się w ołtarzu głównym. Powstał około 1530–1540 roku w warsztacie tzw. Mistrza z Bodzentyna. Obraz przykryty jest metalową sukienką, wykonaną z pozłacanej srebrnej blachy. Pierwsze wzmianki o cudach dokonanych za pośrednictwem obrazu pochodzą z 1597 roku.
Kościół nawiedzali pielgrzymi i było w nim przyjemnie ciepło, więc posiedziałam jakiś czas na ławce, przeczekując przelotny opad zimnego deszczu. Próbowałam nabrać wody z kranu przy WC, ale musiała dawno nie być używana, bo miała rudy kolor i była niesmaczna, w związku z czym musiałam ją wylać. Kolejny krótki przystanek zrobiłam sobie na rynku w Tuchowie, gdzie oprócz ratusza znajduje się zabytkowy XIX-wieczny kiosk. Tuchów ogólnie zrobił na mnie dobre wrażenie, podobała mi się galicyjska uliczka i odremontowany dworzec.
Przed mostem na Białej, którym miałam iść dalej zatrzymał się nagle samochód, a zza opuszczonej szyby przywitał się ze mną pan Marek, fan mojego kanału. Miło było chwilę pogadać, zawsze się bardzo cieszę jeśli spotykam kogoś kto czyta bloga albo ogląda filmy i jeszcze mu się podobają :-) Zażartowałam, że pan Marek może podskoczyć na Brzankę, gdzie się wybieram, więc może do zobaczenia. I się pożegnaliśmy.
Błysnęło nawet słońce, deszczowe chmury się rozeszły, całe szczęście.
Widoki były coraz lepsze, przede mną piętrzyło się Pasmo Brzanki, które pamiętałam bardzo dobrze z przejścia żółtego Szlaku Trzech Pogórzy. Rozglądając się za jakimś osłoniętym od wiatru miejscem, gdzie mogłabym zjeść kanapkę zauważyłam park linowy z wiatą. Park był nieczynny, dawno zamknięty po lecie, ale wiatę zostawiono, a że miała część ściany dobrze się tam siedziało. Tak usiadłam, żeby spod krawędzi dachu świeciło na mnie słońce i grzało.
Podejście na Brzankę nie było może ekstremalnie strome, ale je odczułam, bo do plecaka zapakowałam całą masę przysmaków i wcale nie był on lekki. Sprzęt też był ciężkawy, bo już zimowy. Za to las jeszcze jak gdyby letni - nie było za bardzo widać jesiennych kolorów, liście jeszcze zielone. Ale na dnie lasu rozmaite grzyby, głównie kolorowe plamkowane muchomory.
Planowałam przenocować w Bacówce na Brzance. Tak bardzo stęskniłam się za wygodnymi polskimi schroniskami, poza tym miał być przymrozek, a po Japonii nie byłam przyzwyczajona do chłodów. Zdążałam tam nieśpiesznie, bo było bardzo wcześnie, zaledwie po 16, ale z drugiej strony cieszyłam się na długi wieczór w schronisku. Na grzbiecie nie było nikogo, ale na ostatnim skrzyżowaniu szlaków spostrzegłam rowerzystę. Kiedy się zbliżyłam, odkryłam że zmaterializował się tam pan Marek we własnej osobie na elektrycznym rowerze, który aż się zagrzał, tak forsowne było podejście, czy raczej podjazd. Ależ mi było mi miło! Zrobiliśmy sobie razem zdjęcie, a potem poszliśmy na wieżę widokową, z której z poprzednią wizytą nie ujrzałam żadnych widoków, gdyż wisiały niskie chmury i lał deszcz. Teraz było zupełnie inaczej, pobliskie wzgórza i odleglejsze wysokie wzniesienia kąpały się w wieczornym blasku.
Nie przyszło mi do głowy sprawdzać zasad funkcjonowania schroniska, w swojej naiwności sądziłam, że są takie jak wszędzie. Najbardziej cenię w schroniskach, że można się w nich pojawić bez żadnego sprawdzania, dzwonienia czy rezerwowania. A tu się okazało, że schronisko jest czynne tylko w weekendy. Był poniedziałek. Stosowna informacja wisiała na płocie, ale ponieważ właściciele mieszkają tuż obok udało się ich namówić na udzielenie mi noclegu. Pan Marek zechciał zafundować mi nocleg, który był zaskakująco kosztowny - 80 PLN. Dawno nie byłam w Polsce... Nocleg wart był jednak tej ceny, zwłaszcza że miałam schronisko całe dla siebie. Z tego miejsca dziękuję i pozdrawiam serdecznie :-)
Pan Marek odjechał, a ja zostałam w cichym drewnianym budynku. Słońce chyliło się ku zachodowi, ale jeszcze było wysoko, więc się najpierw rozpakowałam. Jednak zanim osiągnęło horyzont zniknęło za chmurami! Powinnam była wcześniej to spostrzec i pobiec na wieżę. Pobiegłam i tak, ale załapałam się tylko na przebłysk spomiędzy chmur. Tak czy owak był to piękny zachód.
Spędziłam miły wieczór w pustej jadalni. Miałam dostęp do kuchni, więc barszczom i herbatom nie było końca. Spać położyłam się w pokoiku na najwyższym piętrze, w którym miało być najcieplej, tyle że ktoś zapomniał zamknąć okno :-D.
Wszystko mi się na Brzance podobało, ale najbardziej łazienka, która była oryginalna i pochodziła z przełomu lat 70. i 80. Deseń na kafelkach był prześliczny i nawet niezmienione haczyki na ubrania. Jeśli zawędrujecie na Brzankę pozdrówcie właścicielkę i powiedzcie jej jakie to wszystko jest piękne.
Miałam postanowienie wstać i wyjść bardzo wcześnie. Spóźniłam się więcej niż kwadrans, ale wschód słońca zastał mnie na szlaku. Wielki grzyb również. Zostawiłam go w spokoju żeby się rozmnażał.
Było zimno, ale szronu nie było widać tego ranka, możliwe że dlatego, że była inwersja i zimne powietrze osiadło w dolinie, a ja byłam na górze. Zanim zeszłam w dolinę słońce już zaczęło grzać.
W Jodłówce Tuchowskiej jakiś typ mnie zaczepił, chcąc sobie poprawić humor. Spytał co tak wolno idę. Zaproponowałam mu wobec tego żeby poniósł mi plecak, na co już nie odpowiedział. Odsapnęłam pod drewnianym kościołem w Jodłówce Tuchowskiej. Zaplątałam się przy szkole, nie należało tam wcale skręcać, tylko iść w prawo. Znaki są dziwnie namalowane wokół placu.
Szlak prowadził potem w sposób urozmaicony, jeśli tylko mógł to biegł dalej od asfaltu, ale częściej nie było to możliwe. Mgły się unosiły i widoki były piękne, choć wolałabym żeby ukazywało się mniej brzydkich nowoczesnych domostw.
Przed Ciężkowicami był problem z kontynuowaniem, bo wybudowano jakąś atrakcję turystyczną, wybetonowaną kładkę na filarach wśród drzew i szlak pod nią zlikwidowano. Lepiej iść w tym miejscu asfaltem. Mija się zaraz potem cmentarz z I wojny światowej. Wokół jest bardzo dużo nowych domów i inwestycji, można sobie tylko wyobrazić jak było tam ładnie dawniej. Ostatnie drogi gruntowe znikają pod asfaltem, niedługo nie będzie już żadnego widoku.
Przetrwa zapewne rezerwat Skamieniałe Miasto. Jest to przepiękne uroczysko, pełne ostańcowych skał piaskowcowych na stokach wzniesienia Skała. Wiele spośród skałek miało z natury nieco inne kształty, ale były one wysadzane i ciosane, kiedy mieszkańcy potrzebowali budulca. Las jest tam mieszany, ale występuje dużo sosen. Jest to popularne bardzo miejsce, więc jest tam mnóstwo ludzi, nawet w tygodniu. Zdaje się, że wejście jest biletowane, ale z drugiej strony. Skałki są dość poniszczone, popisane sprejem. Na niektórych są wyryte napisy pochodzące jeszcze sprzed II wojny światowej, więc już zabytkowe. Miejsce jest jednak bardzo piękne i tajemnicze, a skałki robią wrażenie. Wiem, że w okolicy jest ich więcej i to w bardziej oddalonych od miasta miejscach, więc na pewno warto się wybrać je odszukać.
W rezerwacie zabawiłam dość długo, tak że wyszłam z niego już bardzo głodna, ale nie jadłam wcześniej, bo Witek polecał mi bar przy samym szlaku, w miejscu gdzie odbija on w lewo od głównej drogi. W lokalu był spory ruch, ale kuchnia była na to przygotowana. Zamówiłam niezłe placki ziemniaczane, choć przyznaję, że się dość rozczarowałam gulaszem, który był drobiowy. Pani właścicielka się bardzo zdziwiła, że chcę jednocześnie i barszcz, i kompot, ale przy takim wietrze zdążyłam się odwodnić łzami, które powiew wyciskał z moich oczu.
Zjadłszy i skorzystawszy z wifi oraz WC poszłam dalej szlakiem, mając po drodze starą fabryczkę, możliwe że gorzelnię oraz kapliczkę w niszy skalnej, zupełnie jak w Japonii, tylko zamiast Buddy była Matka Boska - z daleka łatwa do odróżnienia po niebieskiej szacie, która się Buddzie nigdy nie zdarza. Wyżej, mniej więcej w połowie wzniesienia znajdował się piękny, odrestaurowany dworek Ignacego Jana Paderewskiego - znany dworek w Kąśnej Dolnej. Na tablicy informacyjnej wyłuszczono historię obiektu.
Wybudowany został w 1833 r. przez właściciela wsi, Pawła Gostkowskiego. Stanisław Roszkowski, pełnomocnik Ignacego Jana Paderewskiego zakupił go w 1897 rod Barbary z Gostkowskich Jordan Stojowskiej. Dworek jest otoczony16-hektarowym parkiem założonym na przełomie XVIII i XIX w. Poniżej dworku ulokowano staw z wysepką. Paderewski przebywał tam czasami, jednak nie mieszkał stale, a z czasem sprzedał. Po II wojnie światowej majątek upaństwowiono. Stan zabudowań cały czas pogarszał się. W 1979 r. gospodarzem dworku zostało Tarnowskie Towarzystwo Muzyczne, które zajęło się odnawianiem budynku oraz parku, a także gromadzeniem pamiątek po Paderewskim. Od 1983 r. w obiekcie zaczęto organizować koncerty muzyki poważnej. W 1990 r. powstało Centrum Paderewskiego Tarnów–Kąśna Dolna, które do dzisiaj zarządza dworem i parkiem. Zapewne można zwiedzić coś we wnętrzu, jednak było już późno, a ja miałam mało czasu przed nocą, więc nie zaglądałam. Przebić się przez park nie było wcale tak prosto, bo porastała go wysoka trawa i ścieżka się gubiła.
Następną atrakcją na szlaku była wieża widokowa na Bruśniku. Jest obok niej mała wiata, ale pełni ona funkcje imprezowe, ponieważ znajduje się przy asfaltowej drodze. Ludzie przyjeżdżają tam autami. Stanowczo odradzam jako miejsce noclegowe, jest tam zresztą szczere pole i nie ma lasu ani toalety. Widok oczywiście ładny.
Tak naprawdę z wieży nie było widać aż tak wiele więcej niż z dróg, którymi prowadził szlak - prowadził grzbietami, a wzniesienia rosły, każde następne było wybitniejsze od poprzedniego. Czuć było, że zbliżają się góry.
Nie sądźcie jednak że było tam w jakimkolwiek stopniu dziko. Okolica jest gęsto zaludniona, wszędzie są wsie i przysiółki. Z lasu pozostały nędzne skrawki. Taki skrawek był moją jedyną nadzieją na nocleg. Rozbiłam się tuż przez kulminacją Żebraczki, na skraju łąki. 300 metrów dalej było gospodarstwo i to było najdalej jak się mogłam zdystansować od domów. Miałam nadzieję, że nie będzie mnie stamtąd oszczekiwał żaden pies. I stamtąd nie oszczekiwał... Za to cała banda zaczęła skowyczeć z drugiej strony gdzieś bardzo blisko. Ale nie miałam wyjścia, było już zupełnie ciemno i nie miałam dokąd iść. Żaden pies nie podszedł, widocznie pilnowały domu. Mój namiot stał między leśną, a polną drogą i kiedy jadłam kolację ktoś jeszcze którąś z nich przejechał, chyba na motocyklu. Na szczęście mnie nie zauważył.
Noc była bardzo zimna, nawet w lesie czuć było przenikliwy chłód. Gdybym miała termometr wskazałby on pewnie -3°C, ale wydawało się, że jest zimniej. Nie było przyjemnie wstawać po ciemku w takiej temperaturze. Nadal wiało, przy śniadaniu próbowałam się odwracać tyłem do wiatru. Ściana lasu nie była dość gęsta.
Kolejny dzień miał być również słoneczny, ale trzeba było czasu, by stopniał szron. Zimne powietrze stagnowało w dolinach, nad Zbiornikiem Rożnowskim wisiała mgła. Z daleka widok był piękny, w dali nawet prześwitywały Tatry, ale im bliżej tym wyraźniej było widać koszmarną nową zabudowę zbudowaną bez jakiegokolwiek stylu, byle szybko, tanio i gęsto. Za mostem skręciłam na stację benzynową gdzie wymieniłam lodowatą wodę na ciepłą i zrobiłam małe pranie. Następnie ruszyłam w górę. Tam również zabudowa była nowa i gęsta, ale jeszcze gdzieniegdzie pozostały ostatnie drewniane budynki.
Bardzo długo szłam asfaltem, po raz pierwszy i właściwie jedyny odczułam z tego powodu pewien dyskomfort. Nie było zbyt ciekawie. Chodnikiem szli raz wspinacze z plecakami, uśmiechnęliśmy się do siebie. Muszą być w pobliżu jakieś skałki. Dopiero w Rożnowie było się czym zająć. Tuż przy szlaku znajduje się drewniany kościół św. Wojciecha wybudowany w 1661 r. w szlacheckich dobrach kasztelana wojnickiego Jana Wielopolskiego. Zbudowano go w sąsiedztwie zamku słynnego rycerza Zawiszy Czarnego. Wybierałam się też do ruin zamku, ale niestety za późno spojrzałam na mapę, zaszłam za daleko i już nie było sensu się wracać. Szczególnie, że zaraz się okazało, że przyjdzie mi dołożyć 5 km obejścia do szlaku. Zeszłam fajnym wąwozem w dolinę Dunajca, ujętego powyżej w zaporę i już się cieszyłam na malowniczą kładkę prowadzącą na drugą stronę. Lecz przed samą kładką był zakaz przejścia, szlak był przegrodzony. Chciałam oczywiście przejść mimo to, ale nie było takiej możliwości. Właśnie zdjęto wszystkie deski kładki. Miałam pecha trafić tam w czasie remontu. Musiałam więc obchodzić aż przez most drogowy. Korzyść była z tego taka, że mogłam pójść do sklepu, zobaczyłam też kilka zaniedbanych zabudowań folwarcznych i coś na kształt dworu.
Zrobiło się gorąco, asfalt dość męczył, szczególnie że był nie planowany. Wróciłam na szlak by zaraz wspiąć się na szczyt Wierzchowina. W tym miejscu rozpoczął się całkiem ładny odcinek, właściwie pierwszy leśny odcinek szlaku, który wiódł tam grzbietem wyginającym się podobnie jak zakola Dunajca w dole i układającym się na kształt litery "S". I leśną drogę już zalano w dużej mierze asfaltem, ale przynajmniej wokół szumiał las. Spotkałam tam znaki Głównego Szlaku Beskidu Wyspowego. Czy to znaczyło, że już jestem w Beskidzie Wyspowym? Być może.
W Tabaszowej zauważyłam kolejny drewniany kościół, a także kilka domków. Zeszłam nad samą zaporę, była tam nawet jakaś przystań, ale nie było plaży ani widoku na wodę. Zresztą zbyt mi się spieszyło, a teraz musiałam znów wdrapać się pod górkę. Cóż to jednak była za górka! Zbiornik, choć sztuczny, z góry wyglądał pięknie i dość naturalnie, z jakimiś mokradłami. Gaj śliwek węgierek na pierwszym planie i Tatry na najdalszym sprawiły, że na chwilę pogrążyłam się w zachwycie.
Na Przełęczy św. Justa nagle owionął mnie chłód. Słońce schowało się za góry i zrobiło się bardzo zimno. Trzeba było zrobić sobie przerwę na słońcu. No trudno. Usiadłam pod kościołem, naturalnie drewnianym, i szybko się posiliłam. Przestudiowałam też tablicę informacyjną, na której można było przeczytać o świętym Juście, mnichu, który według ludowych przekazów na przełomie X i XI wieku miał pustelnię na jednym z wzgórz w okolicy przełęczy. Według tych przekazów w okolicy mieszkało dwóch innych pustelników: Andrzej Świerad i święty Urban. Podobno porozumiewali się za pomocą umownych znaków wysyłanych ze szczytów gór. W 1083 roku w okolicy przełęczy zbudowano pierwszy kościół, zburzony w 1259 podczas najazdu mongolskiego. W 1400 wybudowano nowy kościół. Obecny, trzeci z kolei, wybudowano w II połowie XVII wieku. Niektóre obiekty w obecnym kościele są pozostałościami z jakichś starszych świątyń. Nie mogłam jednak ich obejrzeć, bo było zamknięte.
Było jeszcze zbyt wcześnie na nocleg. tzn. w zasadzie byłoby idealnie, gdyby nie to, że musiałam nadrabiać dystans. Dlatego z żalem odpuściłam nocleg w remontowanej właśnie (nowy szczelny dach) wiacie pod samym Jodłowcem, mającej coś wspólnego z klubem szybowcowym.
Martwiłam się, gdzie dostanę wodę, ale miałam szczęście i zaraz obok szlaku w dolinie przy głównej drodze znajdował się sklep, gdzie sprzedawczyni napełniła mi wszystkie butelki. Rozbicie namiotu też stanowiło wyzwanie. Cała dolina była zabudowana i nie było tam skrawka lasu. Musiałam po ciemku z czołówką podejść wyżej w kierunku Skrzętli, ale nie za blisko. Całe to "nie za blisko" było na stromym stoku i nawet nie było jak tam wejść. Wreszcie znalazłam kawałek dróżki i z niej zaczęłam się wspinać, ale było to już bardzo blisko wsi i nie było naturalnego lasu tylko jakiś okropny kawałek prywatnej świerczyny z gęstymi zaroślami. Znalazłam jakiś skrawek, zastanawiając się jak rano znajdę drogę powrotną. Rozbiłam się, bo nie było wyjścia. Nie było tam nawet tak krzywo jak mi się wydawało. Sarny mnie zwąchały i bardzo głośno szczekały, tak że obawiałam się, że już wszyscy we wsi wiedza o intruzie. Również psy na budowie po drugiej stronie doliny szczekały jak tylko zaszeleściłam. W taki gąszcz jednak nikt by nie wszedł szukać, więc spałam w sumie dobrze. Zerwał się wiatr, ale było tak gęsto, że go nie odczułam.
W gąszczu było ciemno, zresztą i tak świt nadchodził już późno. Tym razem obudziłam się jeszcze później niż poprzednio i kiedy wychodziłam było już po 7 i zupełnie jasno. Na skraju Skrzętli spodobał mi się bardzo duży drewniany budynek - okazało się, że to stara nieużytkowana szkoła. Byłoby wspaniale gdyby ktoś otworzył tam schronisko. Choć z drugiej strony pewnie wiele by się tam zniszczyło. Ale chyba lepiej żeby przetrwało niż żeby popadło w ruinę i w ogóle zniknęło.
Moim pierwotnym planem był nocleg pod wieżą widokową pod Jaworzem, ale nie miałam szans tam dotrzeć o sensownej porze. Zbliżając się do niej stwierdziłam, że zabudowy i tutaj przybywa, wyznaczono działki, droga aktualnie została wysypana szutrem, ale już chyba niedługo będzie asfalt pod samą wieżę. Za nim pewnie pojawi się zabudowa, a może i jakieś gorsze inwestycje. To pewnie ostatnie chwile na nocleg w tym uroczym miejscu. Jednak nie bierzcie pod uwagę wiaty, dach ma zupełnie dziurawy, podobnie zresztą jak i wieża. Nie chciało mi się na nią wchodzić, zdjęcia nie miały szans wyjść, bo słońce świeciło od widokowej strony.
Od Jaworza rozpoczynał się kolejny grzbiet leśny, tym razem naprawdę długi i ładny, bez asfaltu. Był to grzbiet Sałaszy. Brzmiące z wołoska nazwy dawały pewność, że już jestem w górach. Zresztą i wysokość nad poziomem morza była już większa - powyżej 900 m n.p.m. W kilku miejscach postawiono małe wiatki, które nie nadają się na nocleg, ale przynajmniej jest stolik i ławka. Są też miejsca ogniskowe i nie ma wyraźnego zakazu używania ognia. Fajne miejscówki biwakowe. Tylko sam Jaworz nie jest już ładny, bo była na nim wycinka.
Rozpocząwszy zejście odkryłam kamienny wał wokół ostatniego szczytu. Jest całkiem prawdopodobne iż są to pozostałości muru obronnego np. z wczesnego średniowiecza. Takich gródków w Beskidach, zwłaszcza na ich skraju jest bardzo wiele, ale większość jest nigdzie nie opisana. Możliwe, że funkcjonowały jako punkty strażnicze na szlakach handlowych. Choć w Beskidach się w dawnych czasach nie osiedlano, to przecież się w nie zapuszczano, a ważne szlaki handlowe, takie jak Szlak Bursztynowy wiodły przez obniżenia i przełęcze. Z pewnością wiele było i mniej ważnych szlaków.
U stóp Sałaszy, już na asfalcie, w miejscu gdzie się do niego dochodzi znajduje się znakomite źródło.. Byłam bardzo zawiedziona tym, że na niebieskim szlaku prawie nie ma naturalnych źródeł wody pitnej.
Później było przejście przez stok narciarski i tam już wyrastały hotele, w miejscu gdzie jeszcze do niedawna była spokojna polanka zagubiona w górach. Szlak przecinał stok i trawersował go stopniowo, aż się wypłaszczyło, a kawałek dalej była wiata, z powodu której odroczyłam drugie śniadanie. Słuszna to była decyzja, bo wiata była wygodna. Bez ścian co prawda, ale w ładnym miejscu. Na skrzyżowaniu z jakimś popularnym szlakiem do krzyża. Wiał wiatr i panujący chłód skłonił mnie do podgrzania wody na rozgrzewający barszcz. To był strzał w dziesiątkę. I taka byłam zadowolona z decyzji o zakupie alkoholowego palnika w zeszłym roku. Dzięki niemu nie muszę się już martwić o paliwo. Awaryjnie mogę kupić gdziekolwiek spirytus, przed wyjazdem mogę sobie nalać ile potrzebuję, koszt jest znacznie mniejszy i jeszcze lekka przezroczysta byle jaka butelka.
Napojona zeszłam do Limanowej. Obok miejskiego targu odczytałam tablicę pamięci limanowskich Żydów. Jakże inna to była miejscowość przez wojną. Żydzi stanowili w niej około połowy mieszkańców, jak w wielu galicyjskich miasteczkach. Targ mnie kusił, widziałam rajstopy koloru beżowego w kilku odcieniach, takie jakie noszą starsze panie. Idealnie nadałyby się do moich strojów ludowych i rekonstrukcyjnych (od jakiegoś czasu zaczęłam się w nich pokazywać publicznie ;-). Nie chciało mi się nieść, więc nie kupiłam, ale żałowałam. Muszę się chyba jeszcze raz wybrać, bo u nas już na takie rajstopy nie ma już popytu, więc i podaż zanikła. Przy rynku zajrzałam jeszcze do kościoła, gdzie był znany obraz Matki Boskiej, a potem jeszcze do sklepu.
W limanowskim parku znajdował się zabytkowy dworek, przy ulicy w szklanej gablocie stary wóz strażacki, który ciągnęły niegdyś konie. Nabrałam wody na stacji benzynowej, pracownik wypytywał mnie o wycieczkę i opowiadał jak spotkał niedźwiedzia, który go pogonił.
Na górującym nad Limanową wzgórzu był cmentarz wojenny z I wojny światowej. Pochowano tam Węgrów, którzy przybyli z odsieczą, kiedy już się wydawało, że Rosjanie będą górą i istniało ryzyko, że ruszą na Kraków. Dzięki pomocy Madziarów udało się ich odeprzeć. Na cmentarzu znajduje się mauzoleum dowódcy, Othmara Muhra, lecz jego prochy zostały przewiezione na Węgry.
Im dalej, tym wzniesienia były wyższe, więc coraz trudniej było wyciskać dystanse powyżej 35 km. Ale też i widoki były ładne, wyszło słońce, w pewnym sensie, więc motywacja była. Na szczycie o nazwie Golców jest fajna ławeczka i w zasadzie dobre miejsce pod namiot, gdyby nie to, że dojeżdżają tam quady.
Poniżej bardzo ciekawa kapliczka - do drzew przymocowano kawałki srebra, najpewniej jako dziękczynne wota.
Owce to już w górach bardzo rzadki widok, ale dzięki dopłatom unijnym jeszcze można je spotkać.
Podejście na Jeżową Wodę dało mi w kość. Ten ścieżkowy odcinek jest zapomniany i dość zarośnięty. W pobliżu szczytu zauważyłam kolejny kamienny wał, zachowany na dużej długości, z pewnością również obronny, jak poprzedni. Bardzo mnie to zainteresowało. Przyjrzałam się zboczu, ale na nim nie było żadnych luźnych kamieni, więc było raczej oczywiste, że konstrukcja została wykonana ludzką ręką.
Kiedy zbliżałam się do podnóża Modyni zaczęło kropić, a jednocześnie szarzeć. Miałam oczywiście problem z wodą i musiałam zadzwonić do któregoś z domów. Wybrałam pierwszy, bo przy ostatnim mogło już być ciemno. Otworzyła mi kobieta z pytającym wzrokiem, ale chyba wyjaśniłam dość wiarygodnie, bo wzięła butelki i po chwili przyniosła mi pełne. Podziękowałam i życzyłam dobrej nocy. Szlak wyszedł na grzbiet, więc odsapnęłam. Deszcz był wciąż bardzo drobny, więc nie ubierałam kurtki, bo bym się ugotowała. Na Cisowym Dziale znajduje się ołtarz, a nawet otwarta kapliczka, ale cóż z tego, skoro wokół wyrosło całe osiedle domów. Nie ma mowy o tym żeby przenocować w kapliczce będąc niezauważonym. Modyń jest więc jedyną opcją. Zapadła noc, włączyłam więc czołówkę i pomaszerowałam na szczyt. Po drodze spotkałam parę z psem. Najpierw zobaczyłam czołówkę, a pies objawił się dopiero po chwili. Właściciel zdążył zapiąć smycz, a kiedy się do siebie zbliżyliśmy pies rzucił się w moją stronę potwornie ujadając. Facet szarpnął smycz usiłując go powstrzymać, a ja usunęłam się na bok, unikając kłów. Nie wiedzieli co się stało, że pies zareagował tak agresywnie, no cóż, ja wiedziałam: poczuł że się przestraszyłam.
Po kwadransie byłam na Modyni, gdzie znajduje się drewniana wieża widokowa z zabudowanym podestem. Wdrapałam się na nią, kiedy już mocniej padało. Wichura była wielka, a że ostatnie piętro wystaje ponad linię lasu, wiatr dostawał się na klatkę schodową. Jednak tam było właśnie najzaciszniej. Woda nie kapała, tylko wiatr czasem dolatywał z góry i przeciskał się przez szpary w deskach, ale miałam ze sobą kaptur do śpiwora, więc owinęłam się nim szczelnie i spało mi się tam dobrze, jak w fińskiej wiacie.
O ile wieczorem była jeszcze widoczność i mogłam popatrzeć na rozświetlone doliny , to rano nie było już widać nic, tylko gęstą chmurę, spowijającą szczyt. Wiatr ustał, deszcz też, więc było wspaniale. Nikt nie przyszedł na "wschód słońca". W spokoju zjadłam śniadanie i wypiłam kawę siedząc w śpiworze. Zaliczyłam swój najpóźniejszy start. Tego dnia czekało mnie tylko 22 km marszu na Lubań. Tak to sobie zaplanowałam, żeby w najfajniejszej miejscówce mieć czas wieczorem, ale ilość przewyższeń sprawiła, że wcale tego czasu nie było tak dużo. Było jednak znacznie więcej lasu - od Modyni zaczyna się etap szlaku najdzikszy i najbardziej lesisty, wyraźnie czuć różnicę i że się wchodzi w zwarte góry: Gorce. Mglisty i cichy las robił wrażenie, dopiero na dole słychać było piły, typowy dźwięk jesieni w górach.
Wieś Zbludza była ładna, podobnie jak Kamienica. Domy były zlokalizowane w jednym miejscu, w centrum, przy drogach, a nie pobudowane byle gdzie w widokowych miejscach. Dzięki temu robiła zupełnie inne wrażenie niż wsie w Beskidzie Wyspowym. Przystanęłam na moście na potoku Zbludzka Rzeka i zobaczyłam polującego pluszcza, więc i pod względem czystości środowiska musi tam być nieźle. Rozbawił mnie trochę pomnik bitwy pod Grunwaldem, a raczej to jak został skomponowany napis.
Zanim Lubań to jeszcze jedno pasmo pozostało do przejścia, po nim dopiero zeszłam do podobnie urodziwej Ochotnicy Dolnej. Było to również pasmo mało uczęszczane, ale już było tam miejsce ogniskowe (dojazd terenówką), spotkałam też pana z plecakiem (jednodniowym).
Przez Ochotnicę przepływa rzeczka o tej samej nazwie co wieś. Tam również widziałam nurkujące pluszcze. Dobry znak. W Ochotnicy zaopatrzyłam się w mięso na ognisko i bułki. Był tam mój ostatni sklep na trasie. Powinnam była w zasadzie kupić więcej bułek. Myślałam, że kupię coś później, ale już nie było okazji. Szlak kawałek biegł przez wieś i skręcał obok kościoła. Był to kolejny ładny drewniany budynek, z resztkami tradycyjnego w Beskidach bruku z piaskowca ułożonego z kamieni wystawionych wąskimi krawędziami do góry. Bardzo takie lubię, w Cieszynie mamy je jeszcze przy kilku kościołach. Najdziwniejsze dziwo to była budowa nowego kościoła, który najpewniej zajął roległy ogród fary (tak zgaduję, bo przepiękna willa proboszcza wciąż stoi. Nowy kościół murowany będzie ogromny, trudno sobie wyobrazić żeby mieli go wypełnić wierni z niewielkiej Ochotnicy. Model wyglądał nawet przyzwoicie, zachowywał sensowne proporcje. Wywieszono informacje i objaśnienia, z których wyczytałam, że budowa na planie krzyża ma nawiązywać do kardynała Wyszyńskiego, co wydaje się dziwną koncepcją, zważywszy że plan krzyża nawiązuje po prostu do krzyża i występuje powszechnie w kościołach chrześcijańskich w ogóle. Czego to ludzie nie wymyślą...
Przyszedł czas na Gorce. Niby tylko 6 czy 7 km dzieliło mnie od szczytu Lubania, jednak czekało mnie 700 m podejścia, więc zajęło to ze dwie czy trzy godziny. Cały masyw znajduje się w rękach prywatnych, więc panują tam swoiste porządki. Właściciele informują pokrótce, że mogą tam robić co chcą - widocznie turyści oburzali się wycinką i rozjeżdżaniem dróg, ale są to prywatne drogi i mogą być rozjeżdżane tak jak się właścicielom podoba. Podobnie rzecz ma się z wycinką. Tuż przy szlaku rosły do niedawna trzy prastare jodły, prawdopodobnie ostatnie w całym masywie, bo już takich nigdzie nie widziałam. Niestety, moim oczom ukazała się w tym miejscu ruina z wywalonymi wprost na szlak gałęziami, a w miejscu jodeł sterczały już tylko smutne pieńki. A przecież w lesie jest dużo innych drzew. Zaczęłam podejrzewać, że zrobiono to na złość "turystom z miasta".
Zbliżałam się do głównego grzbietu, widać już było sterczącą wieżę. Pamiętałam jeszcze Lubań bez wieży z czasów mojego pierwszego przejścia 2/3 GSB. Było tam wtedy znacznie spokojniej. Korzystając z tego, że po rozmaitych wycinkach pozostały liczne resztki drewna zebrałam trochę dartych kawałków na rozpałkę, naskubałam też suchych gałązek świerkowych. Pozostało już tylko mordercze podejście pod sam szczyt. Wiało tam potwornie, więc nie wchodziłam na sam szczyt wieży, zadowalając się pośrednim piętrem. Widoki były takie sobie, niebo zachmurzone i Tatry ledwo widoczne. Gdzie dawniej płynął wzburzony Dunajec (moi rodzice jeszcze pamiętają), rozlewał się sztuczny Zbiornik Czorsztyński. Niepokojąca rzecz działa się pod wieżą. Powstawał tam jakiś budynek, mężczyźni spawali dach. Budowla była zbyt porządna jak na zwykłą wiatę, ale nie był to też dom. Podejrzewałam kiosk z pamiątkami albo prywatny domek letniskowy - kto wie? Z czasem się okaże. Kontaktowali się potem ze mną zarządzający Bazą Namiotową na Lubaniu, więc oni też nie byli poinformowani o budowie. Jeśli zaczną się tam mnożyć domki letniskowe będzie to smutny koniec dzikiego Lubania.
Wydawało mi się, że nocleg jak i palenie ogniska w Bazie są legalne nawet po jej zamknięciu, ale nie byłam tego pewna, nie chciałam zresztą żeby mnie ci ludzie widzieli, więc kiedy przejeżdżali terenówką obok schowałam się. Słyszałam, że przystanęli, a reflektory omiotły polankę. Nikt jednak nie wysiadł, musieli pomyśleć, że poszłam na dół. Rozłożyłam swoje legowisko na chwiejnym stole. Były też dwie kłody położone na ziemi, ale silny wiatr, który się zerwał po południu tam właśnie zawiewał, a na stole było zacisznie. Kiedyś dało się po drabince wejść na poddasze, na którym ułożone były deski. Spaliśmy tam podczas zimowej wędrówki w 2018 z Tadkiem i Michałem. Niestety drabinka została zabrana, a deski ułożone w kupę. Szkoda, że nie ma tam piętrowych łóżek, ale rozumiem że chatka nie jest przeznaczona do nocowania.
Zrobiło się ciemno i przystąpiłam do rozpalania ogniska. Po drodze zgarnęłam suche gałęzie. Wykroiłam szaszłyki z wieprzowego karczku, odpowiednio przyprawiłam, a potem ustawiłam, nabite na patyki, na kłodach drewna, które leżały przy ognisku. W ten sposób ogień płonął osłonięty od wiatru przez te kłody, ale i tak bardzo się rozwiewał i zdążył mi trochę nadmiernie te szaszłyki podpiec. Czerń pochodziła głównie od przypalonych przypraw, w środku na szczęście szaszłyki były soczyste i przepyszne. Polałam je jeszcze japońskim sosem, a po spożyciu popijałam herbatę, która się bardzo dobrze naparzyła. Była to herbata z Tajwanu.
Wiatr hulał całą noc, ale spało się znakomicie. Jedzenie powiesiłam w worku na sznurku, dla ochrony przed myszami. Do śniadania zasiadłam jeszcze zanim zaczęło świtać. Jaśniało, kiedy wychodziłam. Przy źródle byłam jeszcze wieczorem, pamiętałam dobrze jakie jest fajne. To drugie źródło na szlaku. Teraz ponownie napełniłam butelki i zeszłam po woli w dolinę, mijając ruiny dawnego schroniska. Była sobota i jacyś ludzie szli wcześniej na wschód słońca, słychać było w lesie głośną rozmowę, ale ludzie ci minęli mnie, kiedy nabierałam wodę.
Na dole ukazały się Pieniny, choć pod słońce i za mgiełką, zwiastującą nadchodzącą zmianę pogody. Od strony głównej drogi podchodzili pod Wdżar turyści zaopatrzeni w duże aparaty. Zaiste, jest to znakomity punkt widokowy. Zresztą cała reszta szlaku jest bardzo widokowa. Na początek odcinek drogowy, którego strzegły dość zawzięte psy pasterskie, których się bałam, strzegące stadka owiec. Przegnały mnie na sąsiednią łąkę, musiałam je okrążać.
Atmosfera zmieniła się wraz z administracją. W Pienińskim Parku Narodowym w sobotę należało spodziewać się tłumów. Od razu na początku spotkałam kilku spacerowiczów, którzy dobrze wybrali - z utrzymywanej przez park łąki był naprawdę ładny widok na Tatry. Byłby lepszy, gdyby nie chmury, no ale tak to już jest... Za drogą trasa zrobiła się już całkiem turystyczna. Ten i ów pociągał już piwo z butelki, rozlegał się gwar. Na ścieżce widać było ślady kół rowerów, pomimo zakazu. Podobnie było z wprowadzaniem psów - radośnie minęła mnie nieskrępowana ekipa z czworonogiem.
Rozglądałam się za ustronnym miejscem na lunch i znalazłam śliczną ciepłą polankę. Słonce zaczęło się nieśmiało przebijać zza chmur, więc z przyjemnością zasiadłam na trawie, tak żeby nie zgnieść rosnącej tam macierzanki. Pieniny są znane z suchych i ciepłych muraw, porośniętych rzadką roślinnością. Macierzanka w dawnych czasach nie była rzadka, pamiętałam ją jeszcze z Beskidu Sądeckiego sprzed 20 lat. Na porzuconych łąkach i pastwiskach już jednak nie rośnie. Dyskretnie ugotowałam sobie wodę na barszczyk.
Fajna wiata, ale park narodowy.
Szczyty Trzech Koron i Sokolicy nie znajdują się na szlaku, więc można je odpuścić podczas przejścia, jednak wiązałoby się to z poczuciem straty z mojej strony, więc zakupiłam bilet. Dopiero po zakupie odkryłam, że kolejka nie jest po bilety, ale na szczyt góry. Musiałam dostać godzinę. Trochę żałowałam, ale jednak widok był wart czekania. Byłam już na Trzech Koronach o różnych porach roku, nawet zimą, kiedy nie ma biletów ani ludzi. W oczekiwaniu na swoją kolej oglądałam ciekawą roślinność na wapiennych skałach.
Moje wspomnienia z Pienin wiążą się głównie z bólem kolan i niewygodnymi szlakami, ale to już przeszłość. Park bardzo się postarał i unowocześnił szlaki, tak że są już w miarę do przejścia nawet dla osób mających problemy z kolanami. Wszędzie w bardziej stromych miejscach są schody antyerozyjne, bardzo wygodne i dobrze zrobione, bo się nie rozwalają. Barierki trochę rażą, ale nie ma wyjścia, ze względu na ludzką przekorę i skłonność do chodzenia obok szlaku.
Choć bardzo się spieszyłam, to jednak zajrzałam i do ruin zamku.
Odcinek grzbietowy od szczytu Bajków Groń do Sokolicy był prześliczny. Jesienne kolory i światło słońca dodawały mu tylko uroku. Widok z Czertezika był bajeczny. Szkoda tylko, że nie zaznałam ani chwili samotności na szlaku. Jak wspaniale byłoby tam rozwiesić hamak!
Także i z Sokolicy były piękne widoki, sosenka wciąż tkwiła na swojej skale, wstęga Dunajca wiła się w dole, a buki po kilku mroźnych nocach nasyciły czerwień liści.
Zejście z Sokolicy pamiętałam jako najgorsze, ale nowe schody bardzo ułatwiły mi zadanie i zeszłam w dość przyzwoitym tempie. Śpieszyłam się tak na ostatni prom flisacki. Szlak Tarnów - Wielki Rogacz w całości bez obchodzenia można tylko przejść od maja do końca października. Dlatego właśnie szłam w październiku, żeby się jeszcze zapałać na przeprawę. Wydaje mi się, że możliwe byłoby przepłynięcie na drugą stronę, ale jest tam duża głębia i co zrobić z plecakiem? Pytanie czy Dunajec zamarza tam zimą? Chyba tylko przy bardzo wielkich i długotrwałych mrozach.
Przeprawa miała być atrakcją, ale nie była zbyt przyjemna. Flisakowi nie chciało się płynąć dwa razy, więc postanowił wszystkich chętnych, a było nas wielu, przeprawić za jednym zamachem. Czekaliśmy więc z pół godziny aż nadejdą ostatni maruderzy. Limit osób na tratwie wynosi 12 osób, nas jednak ostatecznie było 20, a nie były to same szczupłe osoby. Tratwa miała maksymalne zanurzenie, woda sięgała samej krawędzi i istniało ryzyko, że nabierze wody. Wszyscy się bali, zwłaszcza jak nas zarzuciło. No ale wylądowaliśmy szczęśliwie. Czasowo wyglądało to fatalnie, wiedziałam że będę co najmniej dwie godziny musiała iść po ciemku. Na mapie zaznaczono źródło w dolinie, jednak woda już tylko ledwo kapała. Weszłam więc do schroniska Orlica, oblężonego tego wieczora, i nabrałam wody w łazience.
Podejście na Szafranówkę było prawie że mordercze, w deszczu praktycznie niemożliwe. Tutaj schody nie były takie dobre. Stopnie były zbyt odległe, błoto wyślizgane, zjeżdżałam nawet idąc do góry, a wszędzie widać było ślady ślizgów.
Ten odcinek był mi zupełnie nieznany. Okazał się pełen stromych podejść na kulminacje grzbietu, ale i długich płaskawych odcinków na polanach. Po prawej była dzika i niezamieszkana Słowacja, po lewej zapaliły się światła Szczawnicy. Szybko zrobiło się ciemno, trzeba było włączyć czołówkę.
Coś tam było widać w ciemności, ale niewiele. Spotkałam dwóch facetów, kompletnie pijanych, którzy gdzieś szli. Świadomie oślepiłam ich latarką, żeby nie widzieli że jestem kobietą, na wszelki wypadek. Nie byli tam obcy, raczej wiedzieli gdzie idą, choć zastanawiałam się czy nie trzeba by ich jakoś sprowadzić na dół. Weszłam na wyższy grzbiet, znalazłam bacówkę z mapy, ale była zamknięta. Słyszałam też źródło w wannie, ale nie jestem pewna czy to pitna woda. W końcu spostrzegłam też światła schroniska, ale miałam tam jeszcze kawał drogi. Na grzbiecie widać było światełka, wydawało mi się że nieruchome, więc myślałam że to ktoś tam biwakuje, ale z czasem okazało się, że światła przemieszczają się również w stronę schroniska. Podążyłam za wyraźnie widoczną tablicą i dogoniłam starszych panów przed samym schroniskiem.
Wszystkie miejsca były zajęte, ale właściciel zaproponował glebę za 15 PLN, co bardzo mi odpowiadało. Zakupiłam też kolację. Wzięłam gorący, niezwykle przyjemny prysznic i podczas gdy wszyscy inni gnietli się w małych pokojach, ja spałam sobie smacznie sama w sali telewizyjnej na wojskowym materacu.
Zawsze lubię oglądać galerię butów górskich w schronisku :-)
Miało lać już w nocy, ale deszcz zwlekał, pokropił tylko i przestał. Chciałam więc jak najwięcej przejść zanim zacznie - ostatni dzień miał niestety być bardzo nieprzyjemny. Szybko wróciłam na szlak pod Durbaszką i sunęłam wzdłuż granicy. Znowu pojawiły się skaliste szczyty, ale już nie aż tak strome jak poprzednie. Dopiero podejście na Wysoką okazało się prawdziwą stromizną. Ale w najtrudniejszych miejscach umieszczono schody z barierkami. Nie były one ładne, ale znów, łatwiej się szło. Wysoka też nie należy do szlaku, ale ponieważ nigdy tam nie byłam i nie planowałam w najbliższym czasie ponownej wizyty postanowiłam zaliczyć szczyt i zobaczyć co z niego widać. Niestety ze względu na warunki pogodowe nie było widać nic.
Deszcz zaczął padać kiedy schodziłam, od razu mocno. W krzakach się ubrałam w strój od deszczu i już w nim pozostałam do końca. Chyba tylko salamandra była zadowolona. Z panoram niewiele przezierało, ale widziałam, że to cudowny teren. Łąki na zmianę z lasem.
Przemokłam po godzinie do suchej nitki, zrobiło się zimno. Kiedy szlak oddalił się od granicy i dołączyły szlaki od strony Obidzy i Jaworek na szlaku pojawili się ludzie. Nikt nie wyglądał na tak zmarzniętego jak ja... Wreszcie przestało padać, więc przystanęłam na drobny posiłek, potem ubrałam czapkę i zrobiło się cieplej. Myślałam, że z Małego Rogacza to jeszcze kawałek, a tutaj nagle spostrzegłam końcową kropkę na świerku. No to koniec! 31-szy polski szlak długodystansowy zaliczony.
Witek i Ania mówili mi o możliwości wejścia na Wielki Rogacz, że jest tam ścieżka, więc uznałam, że powinnam jeszcze zadbać o wisienkę na torcie i wejść. Rzeczywiście była ścieżka, po chwili byłam na szczycie. Zejście zaczęłam szlakiem czerwonym w stronę Trześniowego Gronia, na którym skręciłam na szlak żółty w kierunku Piwnicznej. To była najkrótsza droga do stacji kolejowej, 10 km. Pod względem widokowym bardzo ładna i dość łagodna.
Wcześniejszy pociąg mi uciekł, ale spokojnie mogłam jeszcze jechać następnym. Pokręciłam się po rynku, zajrzałam do kościoła, weszłam na most na Popradzie, po czym osiadłam na nowo wyremontowanej stacji. Posiada ona darmową toaletę i ogrzewaną poczekalnię. Skorzystałam i przebrałam się w suche ubrania. Na pociąg czekało wiele osób, głównie młodzież z plecakami, wracająca z gór. Bardzo przyjemnie było wracać w takim towarzystwie.
Podsumowanie
Szlak oceniam pozytywnie, choć jego pierwsza część aż do Modyni podobała mi się średnio ze względu na gęstość zabudowy. Czubki wzniesień Beskidu Wyspowego wystawały jeszcze, ale wszędzie królowały domy budowane wyraźnie bez wskazówek jakiegokolwiek planu zagospodarowania przestrzeni. Można sądzić, ze będzie tam już tylko gorzej. Gorce, a zwłaszcza Pieniny to zupełnie inna sprawa. Tam było i dziko, i pięknie, choć w PPN tłumy.
W październiku byłam jeszcze w formie po powrocie z Japonii, jednak przejście szlaku w 7 dni było sporym wyzwaniem, zwłaszcza, że dzień był już krótki. Jeśli ktoś nie jest w rewelacyjnej formie lepiej dać sobie 8 dni, choć znalezienie noclegu może nie być łatwe, bo na pierwszej części brakuje odpowiednich lasów. Osoby korzystające z noclegów pod dachem myślę że nocują w większych miejscowościach: Tuchowie, Ciężkowicach i Limanowej. Schroniska górskie są na trasie tylko 3: Bacówka na Brzance, Orlica i Pod Durbaszką.
Na szlaku jest sporo asfaltu, praktycznie cały na pierwszej połowie. Nie przeszkadzał mi on specjalnie, jedynie odcinki przed Rożnowem i po południowej stronie Zbiornika Rożnowskiego odczułam jako nużące.
Należy pamiętać o przeprawie promowej nieczynnej poza sezonem i o tym, że ostatni sklep jest w Ochotnicy Dolnej.
Sklep jest jeszcze w Czorsztynie, 200 metrów od szlaku w budynku OSP. Zrobiłem ten szlak w połowie maja, rzeczywiście asfalty aż do Kamienicy dawały popalić, ale Modyń, Lubań czy Radziejowa - której nie mogliśmy odpuścić robią robotę. Spałem na Brzance w niedziele i byliśmy z towarzyszką jedynymi nocującymi. Jedliśmy tak chyba kultową już pizze. To już któraś zaliczona bacówka - super klimaty.
OdpowiedzUsuńTak, przegapiłam ten sklep i potem nue chciało mi się wracać, bo to i tak był bardzo długi dzień. Muszę zaliczyć więcej bacówek :-)
UsuńMoim zdaniem czerwiec i wrzesień to miesiące, w których ten szlak spełni oczekiwania większości - ciepło, zielono, długi dzień i większa szansa na widoki. Jeśli chodzi o noclegi, to tylko Zebra ma niesamowitą umiejętność odnajdywania najlepszych :) Pozdrawiam - Mariab
OdpowiedzUsuńMaj i październik są super, jeśli nie ma akurat nagłego ochłodzenia :-) Noclegi można śmiało kopiować :-)
Usuń