Już na pierwszej połowie pierwszego szlaku w USA w tym roku dostałam wszystko to, czego chciałam - ulubione góry, cudowną wiosnę z zielenią i kwiatami i spotkanie ze starym znajomym. Szlak spełnił wszystkie moje oczekiwania. A została mi jeszcze druga połowa i cała reszta lata.
Po śniadaniu zeszliśmy z Davem w dolinę, gdzie czekał jego znajomy z autem. Wyściskaliśmy się i pożegnaliśmy, obiecując sobie, że się jeszcze kiedyś spotkamy w bliżej nie określonych okolicznościach.
Dzień zapowiadał się pięknie, słońce grzało. Zanurzyłam się w las, w którym delikatnie szeleściły młode listki klonów. Obeszłam jeziorko i wspięłam się na ciągnący się południkowo grzbiet, z którego roztaczał się widok na zieloną dolinę. Potem było nieco cywilizacji, kawałek ulicą w Tariffville, aż do mostu na Farmington River.
Za mostem szlak odbijał do lasu. Był tam strumyk wpadający do rzeki, zaznaczony jako źródło wody pitnej. Potem długo nie miało już być żadnej wody, więc musiałam się nawodnić i nabrać wody do butelek. W tym celu zdjęłam plecak, postawiłam go na brzegu i zeszłam do strumyka. Minęło tylko kilka sekund i plecak sturlał się do wody. Przeraziłam się - w kieszeni na wierzchu był przecież aparat. Wyskoczyłam jak oparzona, wyciągnęłam plecak z wody na trawę. Woda wlała się do streczówki, mikrofon zanurzył się w całości, futro i gąbka całkiem nasiąkły. Aparat był tylko mokry z wierzchu, pod wysuwanym ekranem. Byłam zrozpaczona. Rozmontowałam wszystko, powycierałam, wykręciłam mikrofon i wystawiłam na słońce do suszenia. Co za pech! I to kolejny - cały poprzedni sezon borykałam się z kolejnymi awariami elektroniki, a teraz to. Mikrofon był nowy, kupiony zaledwie tydzień wcześniej przed wyjazdem, bo stary już był zużyty i ciągle nagrywał zgrzyty zamiast dźwięku. Taka już jest uroda mikrofonów Rode, ale ten nowy sprawował się jak dotąd bez zarzutu. A teraz utonął... Kiedy rzeczy podeschły spakowałam się i poszłam dalej z postanowieniem nie używania aparatu dopóki na pewno wszystko nie wyschnie. Po jakimś czasie włączyłam aparat bez mikrofonu. Odetchnęłam z ulgą, bo na obiektywie nie było żadnej wody i nic mu się nie stało. Zakup nowego mikrofonu nie byłby już aż takim problemem. Mikrofonowi dałam więcej czasu, ale też w końcu spróbowałam czy działa. Nie działał. Używałam więc wbudowanego w aparat i dopiero po kilku godzinach, wieczorem, spróbowałam znowu. Tym razem zadziałał! Po drodze minęłam cmentarz rodziny, której członkowie zmarli na zakaźną chorobę i wiele pięknych widoków. Rozbiłam namiot na wyznaczonym miejscu Windsor Locks Primitive Camping Area.
Widać mnie było ze szlaku, którym parę osób przebiegło - mieszkańcy domów, położonych w dolinach często korzystali ze szlaku w ramach treningu - ale jako że miejscówka była legalna, nie miało to znaczenia. Może nawet fajnie, że widzieli, że kulturalnie biwakuję, może jak będą widywać kulturalnych biwakowiczów powstanie więcej takich biwaków.
Rano było pochmurno, obawiałam się deszczu, który miał nadejść, ale dopiero po południu. Podziwiałam kępki różowych storczyków obuwików oraz masę innych kwiatów aż doszłam do granicy Connecticut i Massachusetts. Pierwszy stan za mną! I tutaj ciekawostka - od tej pory NET miał być znakowany na biało, jak Appalachian Trail, a nie na niebiesko.
Wdychałam powietrze uważnie, chcąc sprawdzić czy jego zapach się zmieni. Zawsze coś się zmienia po przekroczeniu jakiejś granicy. Tym razem miała to być przede wszystkim pogoda, ale na pewno było coś jeszcze. Ta część stanu Massachusetts, przez którą miałam iść jest dość głęboko schowana w górach i dzika, bardzo daleka od gwarnego i kulturalnego Bostonu.
Pierwszy dom w Massachusetts był bardzo piękny. Bagno rozległe. Grzbiet nadal skalisty. A potem miała być rzeka - Westfield River. Nie ma na niej mostu. Na NET są dwie rzeki, na których nie ma mostów, druga to Connecticut i tej się absolutnie pokonać w bród nie da. Westfields się da, jeśli woda jest niska i jeśli ktoś chce, ale nie jest to obowiązkowe, a skoro tak, to ja nie chciałam. W komentarzach w aplikacji FarOut było wystarczająco dużo komentarzy osób, które poniosła woda.
Tak się złożyło, że kilka dni wcześniej napisała do mnie followerka z Massachusetts, Iza, która zaproponowała pomoc. Nie wahałam się ani chwili i poprosiłam o pomoc w przeprawach przez rzeki. Iza miała czas, zabrała ze sobą koleżankę Basię i pojechały po mnie na szlak. Spotkałyśmy się jeszcze przed Westfields River i potem razem zeszłyśmy z gór aż na brzeg. Woda była głęboka, choć może dałoby się jakoś przejść bez pływania. Na szczęście nie musiałam! Już w aucie zostałam poczęstowana różnymi smakołykami, a potem pojechałyśmy na drugą stronę rzeki, gdzie była cywilizacja. Wstąpiłyśmy do Walmarta, bo musiałam też zrobić zakupy. Moja Trail Angelka zafundowała mi cały resupply, a potem zostałam też zaproszona na burgera z frytkami. Teraz to już naprawdę było jak na amerykańskim szlaku i to jeszcze w polskim towarzystwie.
Zaczęłam dalej wędrówkę na brzegu rzeki i pod wieczór ruszyłam na następny grzbiet. Zaczęło właśnie padać. Choć mogłam z Izą pojechać do ciepłego domu, postanowiłam iść na biwak, ponieważ inaczej nie dałabym rady następnego dnia dojść do drugiego problematycznego miejsca. Zagryzłam więc zęby i szłam aż do zmierzchu, kiedy to znalazłam fajne miejsce na sosnowych igłach i schowałam się w namiocie.
Deszcz nocą nie ustał ani na chwilę, padał rano i miał jeszcze padać przez cały dzień. Marna to była perspektywa, więc należało się dobrze posilić!
Na szlaku było dość męcząco, jak to zwykle w deszczu. Deszcz był zimny. Kiedy szłam pod górkę było ok, ale jak się zatrzymałam na lunch, nie mogąc już wytrzymać z głodu, szybko zaczęłam dygotać z zimna. Skuliłam się pod wielkim głazem, pod którym nie padało, ale krople wody ściekały po jego powierzchni i kapały do rzeczy postawionych pod nim.
Grzbiet ciągnący się od Mount Tom do Mount Nonotuck był wybitnie skalistym tworem, z urwiskiem ciągnącym się po zachodniej stronie. Trudno było we mgle ocenić głębokość przepaści. Szlak prowadził samą krawędzią, po śliskich skałach. W jednym miejscu uznałam że to już zbyt wiele i poszłam ścieżką prowadzącą równolegle dwa metry w głąb lądu. Pomarańczowe traszki nie narzekały na pogodę, licznie wyległy na ścieżkę.
Na sam koniec przestało padać i z ostatniego punktu widokowego zobaczyłam zakręt Connecticut River. Pozostało mi długie zejście na parking. Miałam dobry czas, więc szłam dość powoli. Na parkingu byłam znowu umówiona z Izą, która tym razem zabrała mnie do domu. Musiałyśmy jechać spory kawał drogi, tym bardziej więc byłam wdzięczna, że Trail Angelka chciała się fatygować tam specjalnie dla mnie. Zjadłyśmy kolację, wykąpałam się, naładowałam elektronikę, a do tego udało mi się kupić bilet na pociąg do Georgii. Właściwie były to dwa bilety, jeden do Waszyngtonu, a drugi do Georgii, bo postanowiłam po drodze zatrzymać się w Waszyngtonie. Musiałam w związku z tym wędrować według harmonogramu, żeby na te pociągi zdążyć.
Rano Iza odwiozła mnie na szlak, ale miałyśmy się jeszcze zobaczyć na końcu, za parę dni. Ten dzień miał być bardzo wymagający, szczególnie po pobycie w luksusie. Czekała mnie gigantyczna ilość podejść i szczytów do zdobycia (21! Choć seria szczytów nazywa się 7 Sisters). Od razu na pierwszym, Mount Holyoke, musiałam sobie zrobić przerwę.
Doprawdy, góry z daleka wyglądające na dość niepozorne, nie osiągające przecież nawet 500 m, dały mi popalić. O ile nie męczy mnie wcale całodniowe podejście, to właśnie taki roller coaster z wieloma krótkimi i ostrymi podejściami i zejściami całkowicie mnie wykańcza.
Na trzecim szczycie z kolei spotkałam hikerkę Yelp, która była też bardzo doświadczonym piechurem. Pogadałyśmy sobie trochę, życzyła mi udanej podróży.
Najfajniejszy odcinek nie był wcale na żadnym szczycie, ale na zboczu, gdzie przechodziło się skalnym labiryntem.
Na koniec dnia znalazłam niezły biwak nad strumieniem. Rozbiłam się po ciemku i nie zauważyłam, że mam nad sobą wielką martwą gałąź, która swobodnie wisi zaczepiona o konary. W związku z tym przenosiłam namiot kawałek dalej. Usmażyłam jajecznicę na boczku i wreszcie poszłam spać. A rano okazało się, że zgubiłam łyżkę i szukałam jej dobrą godzinę, zanim nie trafiłam na twardy kształt wbity w ziemię. Łyżka była całkiem zagrzebana pod liśćmi, ale pamiętałam gdzie jej ostatnio używałam wieczorem.
Wreszcie mogłam wyjść... Z opóźnieniem. Massachusetts rzeczywiście było inne. Już nie było aż tak wielu pięknych domów, miało się wrażenie że jest się dalej od okolic zamieszkałych w ogóle. Mimo że czasem trafiał się jakiś parking lub droga. Przysiadłam nad bobrowym stawem, którego nie było na mapie. Mapa pokazywała w tym miejscu las i strumyk.
To budynek dawnej szkoły. A po rowach "kwitły" paprocie, miały całe pęki zarodników.
Nad Ruggles Pond wydawało mi się, że już całkiem zagłębiłam się w pradawną amerykańską puszczę. Było tam bardzo północnie, trochę jak w Kanadzie, zaczęłam też marzyć o tym, żeby zwiedzić wschodnią część Kanady razem z jej milionem jezior. Plaża była pusta, było jeszcze zdecydowanie zbyt chłodno na kąpiele. Niedaleko była wiata, w której planowałam nocleg. Była sobota i okazało się, że są i inni chętni. Dwóch panów i dwóch synów jednego z nich. Po bardzo krótkim wstępie wyjawili, że są Mormonami, tzn. podali inną nazwę, ale wyjaśnili że są znani jako Mormoni. To był bardzo interesujący wieczór. Naturalnie, dużo rozmawialiśmy o religii, bo byłam bardzo ciekawa, a oni chętni do rozmowy. Miałam tego lata poznać jeszcze bardzo wiele osób, praktykujących najdziwniejsze wyznania, ale już teraz, mając też w pamięci poprzednie wizyty, utwierdziłam się w przekonaniu, że w Stanach Zjednoczonych praktycznie nie ma ludzi, kierujących się w życiu zdrowym rozsądkiem. Zakorzeniły się tam najdziwniejsze idee, z którymi ludzie pouciekali z Europy, żeby w nowym miejscu zakładać nowe wspólnoty. I nie skończyło się to wcale w XVIII ani XIX wieku. Trwa nadal, kwitnie, mnoży się - najprawdziwsza w świecie alternatywna rzeczywistość!
O ile standardowi chrześcijanie wierzą, że okres działalności proroków i objawień zakończył się wraz z Jezusem i Apostołami, to Mormoni uznają, że w tym zakresie nic się nie zmieniło, a ich głównym prorokiem jest Mormon, który żył w XIX wieku. Mormon był autorem świętych pism, które weszły do ich kanonu biblijnego.
Jeden z panów o imieniu Kent był w Polsce i od razu zaczął mówić do mnie po polsku. Byłam dość zdumiona, ale się wyjaśniło, że jako młody chłopak był w Polsce kilka lat na misjach. Mormoni są mocno zachęcani do odbywania misji w różnych krajach świata. Nie mają takiego obowiązku, jest w tym zakresie wolny wybór. Lokalizację wybiera biskup i jeśli o to chodzi, nie ma wyboru. Kent był w wielu miastach, m.in. Katowicach. Okazało się, że Mormoni nie piją czarnej herbaty i coś co opanował bardzo dobrze to było proszenie o owocową w zamian. Piłam po obiedzie herbatę czarną, miałam nadzieję, że nie sprawię im tym przykrości. Usłyszałam opowieść o obowiązującej bieliźnie, jaką trzeba nosić w czasie posługi misyjnej - jeśli dobrze zapamiętałam błękitnej. Ułożyliśmy się spać pod wiatą. Oni mieli już rozbity tam swój namiot, ale przesunęli się, tak że i mój się zmieścił. Chłopcy mieli siostry, które jednak nie zostały zabrane na wycieczkę. Kent przed snem zastanowił się na głos, że może powinni byli je także zabrać.
Wstaliśmy po podobnej porze, a ja wyszłam z zamiarem przejścia do kolejnej wiaty. Ta nazywała się Wendell State Forest Park Shelter. Pierwsza droga, na jaką wyszłam z lasu nazywała się "Mormon Hollow", co można przetłumaczyć jako Mormońskie Doły. U nas Wilcze lub Babie, w Stanach Mormońskie. Co za ciekawe miejsce. Na tym jednak nie koniec! Objawił się nagle stragan z domowej roboty syropem klonowym. Była puszka na pieniądze i butelki pełne brązowego płynu. Taki syrop gotowany w kotle to prawdziwy przysmak. Mimo, że butelki były szklane, postanowiłam sobie jedną zafundować. Niewiele jest w USA lokalnych produktów wartych spróbowania, na pewno jednak należy do nich syrop klonowy. Do końca szlaku niewiele już zostało, postanowiłam zresztą przelać później syrop do plastikowego PET-a.
Sok z naciętych drzew spływa rurkami do dużego zbiornika. Później się go odparowuje.
Po tych wydarzeniach było miło wrócić do rzeczy należących do zwykłego świata, wodospadów, sympatycznych zwierząt o prostym światopoglądzie i szerokich widoków. Białe znaki prowadziły niezawodnie na północ, gdzie piętrzyły się coraz wyższe góry.
Po południu przy szlaku były do zwiedzenia ruiny gospodarstwa, założonego przez czarnoskórego obywatela USA niedługo po zniesieniu niewolnictwa.
Na szczycie wzgórza, z którego można było dostrzec już góry stanu New Hampshire znajdowała się chatka Richardson-Zlogar Cabin, która została wybudowana po to, żeby służyć wędrowcom na New England Trail, jednak jest praktycznie rzecz biorąc dla nich niedostępna. Żeby uzyskać kod do otwarcia drzwi trzeba zrobić rezerwację i uzyskać kod z wyprzedzeniem mailowo. Chatka jest zwykle zarezerwowana przez nie-wędrowców. Ja, nie mając stałego dostępu do internetu, nie miałam szans na nocleg w niej. Jednak myślę, że warto wspomnieć, że obok chatki znajduje się bardzo obszerne WC, w którym zmieściłyby się dwie osoby.
Na zejściu z góry były bardzo ciekawe megality. Czy były to kamienie kultowe ustawione przez Indian czy coś zupełnie innego, nie miałam pojęcia.
Nie martwiłam się za bardzo tym, że nie mogę spać w chatce, bo przede mną była wiata, w idealnej odległości. Znaki zapowiadały, że jest już całkiem blisko. Grzbiet góry, za którą się znajdowała, był bardzo urokliwy. Było na nim więcej drzew iglastych, hemlocków, a i widoki były już tak bardzo, bardzo appalaskie. Na szczycie była wieża, na którą weszłam, ale nie na sam szczyt, bo zbyt mocno wiało. Na sam szczyt zresztą nie da się wejść, budka przeciwpożarowa jest zamknięta.
Wiatunia Mt Grace Shelter czekała na mnie, tym razem puściutka. Do jajecznicy dołożyłam dużą porcję cebuli dla odegnania złych mocy.
Do końca szlaku pozostało mi już tylko 16 km, więc tym razem postanowiłam skorzystać z ciszy i spokoju. Spałam do późna, powoli motywowałam się do wyjścia. Towarzyszył mi mały szary ptaszek.
Ten ostatni odcinek był naprawdę ładny, dziki i kanadyjski. Powyłaziły różne stwory. Zjadłam drugie śniadanie nad brzegiem bagnistego jeziorka. Nie tak dawno temu zakradali się tam Indianie i traperzy, polujący na bobry. Żył jeszcze wtedy Prorok Mormon...
Było też sporo pozostałości dawnych gospodarstw, jak wszędzie w Nowej Anglii. Jeśli chodzi o zagospodarowanie terenu to można powiedzieć, że nastąpił w tym rejonie regres, czy raczej powrót do natury. Miejscowości skoncentrowały się w dolinach, a rolnictwo się skurczyło. Pionierowie wykarczowali mnóstwo lasu w górach, lecz rolnictwo na tych poletkach nie było opłacalne i las powrócił. Pozostały tylko ślady ich działalności i cmentarze, zlokalizowane zawsze w pobliżu gospodarstw.
Ostatnie metry na szlaku prowadziły w dół od cmentarza do doliny strumienia, którą następnie kawałek idzie się w górę do miejsca, w którym dość niespodziewana wisi tabliczka oznaczająca koniec szlaku. Choć nikt tam nic nie napisał o żadnym końcu, tak to figuruje w dokumencie ustanawiającym szlak, a podpisanym przez Kongres Stanów Zjednoczonych. Kłopot polega na tym, że Monadnock Trail kontynuuje się aż na szczyt Mount Monadnock (szczyt z gołą skałą na szczycie, tak typową dla AT w tym okropnym stanie) przez dalsze 18 mil. Gdybym wiedziała o tym wcześniej planując całą swoja podróż w Polsce, zaplanowałabym ją tak, żeby móc dojść aż tam. Miałam już jednak pozwolenie na trekking w Parku Narodowym Great Smoky Mountains, bilety na pociąg i plan podróży pociągiem na Zachód, którą chciałam odbyć tak, żeby 4 lipca być w Chicago. Mount Monadnock nie zmieściła się w tym planie. No cóż, tak naprawdę i tak nie lubię skalistych gór...
Zaraz obok była wiata, w której przenocowałam. Poszłam jeszcze w dół strumienia, a potem wróciłam i ułożyłam legowisko wewnątrz. Na zewnątrz biwakował rudy chłopak, który robił wrażenie bardzo wystraszonego. Ciągle filtrował wodę, nosząc ją ze strumienia. Ja przyniosłam wodę ze źródła, znajdującego się wyżej, bo strumień niósł wodę z bobrowych bagien. Zakończenie przejścia pierwszego szlaku postanowiłam uczcić ogniskiem i pieczeniem bekonu, podanego z jajecznicą, cebulką, bajglem i pastą z awokado. Przy miejscu ogniskowym była nawet kratka do grillowania, więc idealnie się składało. Patyków nie brakowało, szybko nazbierałam potrzebną ilość. Uśmiechnęłam się do chłopaka i powiedziałam, żeby się nie martwił, to będzie małe i szybkie ognisko. Bał się też chyba niedźwiedzi, bo powiesił jedzenie, ale zrobił to tak, że gdyby niedźwiedź przyszedł, mógłby tylko wyciągnąć łapę i od razu miałby cały worek. Ja powiesiłam swój worek metodą thruhikerską, czyli na belce pod wiatą, przed myszami.
Spało się znakomicie, był tylko jeden czy dwa komary. Rano chłopak zwinął się bardzo wcześnie i miałam przy śniadaniu całą miejscówkę dla siebie. Kiedy byłam już spakowana z góry zeszła Iza. Przyjechała po mnie żeby zawieźć mnie na stację kolejową w Brattleboro, już w sąsiednim stanie Vermont. Odjeżdżał stamtąd pociąg o nazwie Vermonter, który jechał do samego Waszyngtonu.
Poszłyśmy na pocztę, gdzie miała czekać moja paczka w beczce wysłana na general delivery. I... nie czekała! Najgorszy koszmar każdego hikera właśnie stał się rzeczywistością. Trzeba było zadzwonić na infolinię i zgłosić zaginięcie, co trwało masę czasu. Mogłam zadzwonić z telefonu Izy, tylko dlatego się to udało. Już następnego dnia paczka się znalazła, zdaje się że była jednak na poczcie, ale pani w okienku nie chciało jej się szukać, skoro nie było jej na odpowiedniej półce. Nie był to koniec kłopotów z paczkami tego lata. Poczta amerykańska miała jakąś straszliwą reorganizację jeszcze w marcu i od tego czasu podobno prawie każda przesyłka gdzieś się gubiła.
Nie można już było nic póki co zrobić, Iza się spieszyła, więc musiałyśmy się pożegnać. Poszłam na stację, ale poczekalnia była zamknięta. Pan dyżurny ruchu wyszedł do mnie i objaśnił, że otworzą przed odjazdem pociągu, ale był bardzo miły i wpuścił mnie do toalety. Poszłam zrobić małe zakupy, a kiedy wróciłam już było otwarte i zaczęli się schodzić inni pasażerowie. Wkrótce ogłoszono, że pociąg jest opóźniony, a przecież dopiero co zaczął bieg - jak się dowiedziałam w St. Albans na granicy kanadyjskiej. Pasażerowie byli fajni i ciekawi, też im się wydawałam ciekawa, więc wdaliśmy się w pogawędkę i tak doczekaliśmy pociągu. Czułam się tam tak, jakby to się działo 200 lat temu, a my czekaliśmy na dyliżans albo jeden z tych pierwszych pociągów, na które napadali Indianie. Przyjedzie, nie przyjedzie...? Zajechał z wielkim łoskotem, w tumanie kurzu, trąbiąc przeraźliwie, jakby chciał obwieścić wielkość swojego kraju i nieuchronne zwycięstwo kolei żelaznej. Był wspaniały.
To miłe, że rodacy pomagają. Podziękowania dla Izy!
OdpowiedzUsuńFajna trasa, obfitująca w przygody. Trochę więcej kulturowych niż przyrodniczych ;-)
OdpowiedzUsuńMam te same wrażenia jeśli chodzi o stosunek Amerykanów do religii w ogóle czy zjawisko wielowyznaniowego tygla. Mnożą te Kościoły jak króliki :-)
Twoje spotkanie z mormonami to rodzynek, bo raczej nie ma ich za wielu na wschodzie USA, a już taki, co był w PL to niezły traf (ale patrz niżej). Jak wiesz, ich matecznikiem jest Utah i Salt Lake City (byłem), ale generalnie pełno ich na całym północnym zachodzie, głównie Idaho i pewnie spora część Wyoming, a oba te stany znasz z autopsji, ja w zasadzie tylko ten ostatni, nie licząc przesiadki w Rexburg (Idaho), gdzie po nocy (sic!) zwiedzaliśmy (z zewnątrz oczywiście) spory mormoński kościół.
Aby było śmieszniej, to dużo wcześniej u siebie w kraju, w Lublinie, nie tylko natykałem się na ich misjonarzy, ale przypadkiem wpadłem na ich kaplicę w centrum miasta, w jednym z niedużych centrów handlowo-biurowych. Opisana była ich oficjalną, przydługą nazwą, która nic mi nie mówiła (nie dziwię się, że ciężko Ci było spamiętać), więc szybko sprawdziłem w necie, co to za wyznaniowe UFO.
Tak więc w sumie Twój znajomy spolonizowany mormon spotkany w lasach Massachusetts nie był wśród nich aż takim rzadkim rodzynkiem, jak dobrze popatrzeć, bo działalność misyjna to ich absolutny konik, coś jak u Świadków Jehowy. Jest ich bodaj kilkanaście milionów wyznawców, chociaż doktrynę mają naprawdę dziwną miejscami. Co ciekawe, wiele innych wyznań chrześcijańskich nie uważa ich z tego właśnie powodu za chrześcijan w sensie formalnym, tylko raczej za osobną, postchrześcijanska grupę religijną. Cóż, świat jest pełen barw...
Pozdrawiam
-J.
Zwiedzając Świat cudnie być zaskoczonym jego pięknem, dzikością i różnorodnością wśród ludzi, ale jedno jest pewne - trzeba mieć zdrowy żołądek i tę resztę, by trawić jedzonko pokazane na zdjęciach. :D Serdecznie pozdrawiam Mariab
OdpowiedzUsuń