Pomiędzy szlakami w południowej części Appalachów zrobiłam sobie prezent - przeszłam ponownie kawałek Appalachian Trail. Ostatnio w każdym wpisie rozwodzę się nad urodą tego szlaku i moją tęsknotą za nim. Idealnie się złożyło, że północny kraniec Benton MacKaye Trail można było łatwo połączyć z AT, przechodząc tylko jakieś 6 km łącznika. Nie starałam się nawet złapać stopa, po prostu się przeszłam do najbliższego szlakowego hostelu - tak to sobie zaplanowałam żeby trochę tym razem skorzystać z tego typu infrastruktury. Podczas przejścia AT cięłam koszty maksymalnie (przez 4 miesiące wydałam tylko 8000 PLN razem z przelotami) i nie nocowałam w takich miejscach. Teraz mogłam sobie na to od czasu do czasu pozwolić. W hostelach koncentruje się szlakowe życie towarzyskie, można poznać innych wędrowców, a przy tym umyć się i zrobić pranie. Na pewno warto chociaż parę razy spróbować.
Poniżej możecie zobaczyć trasę, jaką przeszłam.
Na tych 6 km było nawet na co popatrzeć - bardzo podobał mi się zabytkowy budynek elektrowni wodnej. Rzeką można spływać na górskich kajakach i pontonach. Nawet nie wiedziałam, że spływy w USA są tak popularne, ale wygląda na to, że pływa się na każdej rzece.
Na moście na Pigeon River połączyłam się z AT, po czym przeszłam pod wiaduktem na autostradzie międzystanowej numer 40 - niewiele tak naprawdę z tego odcinka pamiętałam, ale akurat tę autostradę doskonale. Zrobiłam sobie pod tablicą selfie w 2017, mając poczucie pokonania już jakiegoś znaczącego fragmentu przestrzeni.
Zupełnie zapomniałam jak stromy to był odcinek, od rzeki prowadziły nawet kamienne schody! AT jest bardzo zadbana, wolontariusze zawsze dbają, żeby szlak był przechodni, ale ostatnie wichury były tak wielkie, że nawet na AT były zwalone drzewa. Niemniej, po jakimś czasie doszłam do znajomej żwirowej drogi i skręciłam do hostelu Standing Bear Farm. Wszystko wyglądało tak samo jak dawniej, bardzo spartańsko. Hostele hikerskie w USA nie mają nic wspólnego z tym, co oferują hostele w europejskich miastach. Z reguły są to jakieś słabo ogrzewane szopy, łóżka bywają zbite z surowych desek i śpi się we własnym śpiworze. Wychodziłam zawsze z założenia, że nie warto za coś takiego płacić, szczególnie że w otoczeniu ludzi i tak się człowiek nie wyśpi. Na szlaku są wiaty, więc w razie deszczu dach nad głową i tak jest, a żeby wziąć prysznic nie trzeba w hostelu nocować, wystarczy zapłacić za sam prysznic. Z reguły tak właśnie robiłam. Nadal tak uważam, ale tym razem potrzebowałam właśnie spędzić trochę czasu z ludźmi. Spotkałam tam całą grupę, z którą najpierw jedliśmy obiad (właściciele gotowali i można było dokonawszy opłaty zjeść ile się chciało) przy stole, potem siedzieliśmy przy ognisku. Dwóch Kanadyjczyków z Fontany już znałam, było też dwóch fajnych chłopaków z Maine, jakiś miły section hiker i jeden bezdomny, który zajmował się paleniem marihuany (strasznie donośnie kaszlał) i podróżował od hostelu do hostelu udając hikera. Wielu bezdomnych tak robi, jeśli nie robią kłopotów i płacą to są tolerowani, byle nie siedzieli za długo. Nie mam nic do nich w zasadzie, ale niestety większość jakoś wzgardliwie i lekceważąco odnosi się do kobiet, zwłaszcza młodych. Może dotyczy to jakiegoś specyficznego rodzaju starszych facetów i nie ma to związku z bezdomnością, nie wiem o co chodzi...
W hostelowej kuchni był cały zbiór AT Hiker Year Books - albumów, w których drukuje się zdjęcia hikerów z danego roku. Wysyła się zdjęcia dobrowolnie, więc nie wszyscy tam są, ale zarówno ja, jak i wielu moich znajomych, w 2017 wysłało swoje zdjęcia, więc teraz mogłam ich i siebie tam znaleźć.
Miałam oczywiście ambitny plan wczesnego startu i pokonania długiego dystansu, ale rzeczywistość zweryfikowała plan, jak to zazwyczaj bywa. Do późna robiłam ręczne pranie, potem suszyłam je w suszarce bębnowej, przy ognisku było miło, a i w łóżku fajnie było poleżeć. To przecież nieważne. Zjedliśmy z chłopakami śniadanie, pytali o moje dystanse, opowiadałam im jak okropny jest Te Araroa i inne takie smaczki. Rozważaliśmy plany chłopaków, czy są realne, jak zorganizować wejście na Mount Katahdin w październiku, żeby zdążyć przed zamknięciem parku stanowego.
Dzień był piękny i wszystko zachęcało do wędrówki. Niektórzy wyszli przede mną, inni po mnie, jak to na AT, w lesie nie widziało się innych ludzi i miało się wrażenie, że jest się w nim samemu. Próbowałam sobie cokolwiek przypomnieć, ale nie przypomniałam. Spokojnie mogłabym ten szlak przejść jeszcze raz i nie miałabym poczucia, że robię drugi raz to samo. Inna była pora roku, bo wtedy przecież nie było jeszcze liści na drzewach, a teraz zieleń już nawet zaczynała po letniemu dojrzewać. Siadłam sobie na lunch w miejscu biwakowym na grzbiecie i kontemplowałam szum klonowych liści. Różnica była na pewno w wydeptaniu ścieżki - teraz była szeroka - i w ilości i wielkości miejsc biwakowych. Było ich znacznie więcej niż pamiętałam i zawsze było miejsce na kilka namiotów. Chociaż faktem jest, że poprzednio się im nie przyglądałam, bo zawsze unikałam biwakowania i spałam pod wiatami.
Nie było jeszcze tak późno, żeby zniknęła woda ze źródeł. W domu zeskanowałam i wydrukowałam fragment przewodnika AWOLA na ten odcinek, wszystko się nadal zgadzało i tak lokalizowałam wszystkie punkty. Wiele starych szlakowskazów ostatnio wymieniono, te które widziałam na pewno były nowe.
Przerwę na lunch zrobiłam pod pierwszą wiatą, to pod nią spałam w 2017. Była to Groundhog Creek Shelter. Niedaleko miała źródełko i już dwóch lokatorów, panów w średnim wieku na krótszym dystansie. Pogadaliśmy nieco i poszłam dalej.
Późnym popołudniem dotarłam do podnóża góry Max Patch. Jest to bardzo znany punkt widokowy, wręcz kultowy. Dawniej można było biwakować na połoninie i oglądać zachód i wschód słońca. W 2017 jeszcze było można, ale potem władze wprowadziły zakaz, bo teren zaczął być mocno wydeptany. Trochę szkoda. Zachód słońca jednak dalej można oglądać, byle rozbić się potem poza terenem zamkniętym. Wiedziałam już z doświadczenia, że najlepszy widok jest z podejścia, a nie z samego szczytu, który jest obły. Nie muszę pisać jak bardzo się cieszyłam, że znowu tam byłam - myślałam przecież, że to się nigdy nie wydarzy.
Zrobiłam nieskończoną ilość zdjęć. Nie byłam sama, bo dużo ludzi przyjeżdża na pobliski parking i wchodzi tylko ścieżką na szczyt, właśnie oglądać zachód słońca. Była nawet para robiąca sobie zdjęcia ślubne. Do samego zachodu nie czekałam, bo chciałam iść do wiaty, ale wystarczyła mi przedwieczorna złocistość.
Do wiaty było jeszcze kilka km. Trzeba też było zejść kawałek od szlaku, po czym się okazało, że do strumyka nie da się dojść i trzeba wrócić na szlak po wodę. Zrobiło się już ciemno, a pod wiatą ktoś spał. Powiedziałam temu człowiekowi, żeby się nie przejmował i spał dalej, nie jestem niedźwiedziem :-) Starałam się nie robić hałasu. Noc minęła spokojnie, nie było owadów, a mój sąsiad zwinął się wcześnie, podczas gdy ja sobie jeszcze leżałam, ciesząc się niezmiennie. Żarcie przechowałam w bear box-ie, żeby przypadkiem sąsiada nie wkurzyć, ale nie musiałam tego robić, bo on sam olał temat i spaliśmy z jego jedzeniem.
Zanim wyszłam jeszcze ktoś przeszedł szlakiem, chyba rudy chłopak, który biwakował przed Max Patch. Pewnie poszedł na wschód słońca.
Na szlaku było tak samo miło jak wcześniej, idealna ścieżka, znajome nazwy. Spotkałam całą grupę wolontariuszy, którzy porządkowali szlak i kosili trawę. Jedni mieli nawet specjalną szlakową tablicę rejestracyjną!
Do Walnut Shelter dotarłam trochę za wcześnie żeby jeść lunch, ale spędziłam tam tyle czasu, że w końcu zrobiłam się dość głodna. Spotkałam tam dwie osoby na leniwym biwaku, a potem przyszedł jeden z chłopaków z Maine. Wpisałam się do księgi gości ze swoją podróżą od Atlantyku do Pacyfiku. Po południu spotkałam jeszcze dwóch wolontariuszy, nabrałam wody ze ślicznego źródełka i oglądałam kwiatki.
W 2017 biwakowałam akurat pomiędzy dwoma wiatami, zamiast spać pod którąś z nich i poszłam zobaczyć tamten biwak. Był wtedy dla mnie niespodzianką, z trudem znalazłam miejsce pod namiot nad wodospadem. Teraz miejsce na ognisko było ładnie obłożone kamieniami i miejsca na namioty były ze dwa. Byli też ludzie, pokonujący cały szlak na zasadzie flip-flopu, ona już raz przeszła AT, a teraz szła z mężem, od połowy szlaku na południe, żeby po dojściu do Springer Mountain iść dalej od środka na północ.
Przed ostatnią przed Hot Springs wiatą, niedaleko źródełka, spotkałam znów chłopaków z Maine. Oni pędzili do miasta, ja natomiast stwierdziłam, że finansowo lepiej będzie zostać pod wiatą i do miasta zejść rano, zresztą w ten sposób mogłam spędzić jeszcze jedną noc pod appalaską wiatą. Nabrałam wody i poszłam do wiaty, której nie widziałam wcześniej, bo była za daleko od szlaku, żebym do niej szła tylko zobaczyć. Była to jedna z bardzo starych wiat, wiele pokoleń hikerów w niej spało. Nikt nie przyszedł, wszyscy woleli miasto. To bardzo dobrze, bo meszki były bardzo dokuczliwe i o zmroku postanowiłam rozbić namiot pod dachem. Gdyby ktoś się pojawił oczywiście nie zrobiłabym tego - to generalnie obciach. No ale skoro nikogo nie było... Worek zawisł na antyniedźwiedziowym kablu, a ja poszłam spać.
Chciałam wstać bardzo wcześnie, ale wyszło jak zwykle. Do Hot Springs było blisko, a hostel Loughing Heart Hostel był jeszcze przed miastem. Poprzednio nie spałam tam, nie miałam w ogóle zamiaru nocować w mieście, ale spotkałam trail angela i nocowałam u niego i jego żony w namiocie w ogrodzie. Tym razem od razu weszłam do hostelu. Mogłam się zameldować już teraz o 9 rano, zostawić rzeczy i potem iść na zakupy i na pocztę. Bardzo się bałam, że paczka zaginęła, ale na szczęście była, a pan pracujący tam był niezmiernie życzliwy - to on zaopatrzył mój nowy karton (od teraz podróżowały za mną dwie paczki) w napis "uwaga szkło". Mówił że na wszelki wypadek zawsze lepiej tak napisać, żeby nie rzucali.
W Hot Springs jest tylko Dollar General, kiepski dyskont, ale mieli tam na szczęście trochę owoców i warzyw. Kupiłam po torbie z każdego gatunku, włącznie z cytrynami. Zaopatrzyłam się też w nową szczoteczkę do zębów, bo minimalistyczna końcówka do elektrycznej okazała się przesadą i przyprawiała mnie o osad na zębach. Normalna jednak była za długa, trzeba było ją obciąć. Poprosiłam o to przemiłego właściciela sklepu outdoorowego Bluff Mountain Outfitters. Jego sklep jest rewelacyjny, jeden z najlepszych przyszlakowych sklepów w ogóle. Miałam tam zamiar zaopatrzyć się we wszystko, co wpadnie mi w oko, a czego nie można dostać w Europie. Zawsze wolę kupować stacjonarnie niż przez internet, szczególnie wtedy kiedy nie posiadam adresu. Zakupy wrzuciłam do wyżej wymienionego kartonu pocztowego.
Po tych wykonaniu tych wszystkich sprawunków poszłam jeszcze do baru - to też coś, czego nigdy nie robię, ale od "nigdy" trzeba robić wyjątki! W tym właśnie barze trail angel zafundował mi burgera w 2017. Byłam bardzo głodna i bardzo wdzięczna, nigdy nie zapomniałam tamtego smaku! Czy teraz burger był taki sam? Chyba niezupełnie... Ale był nadal bardzo spoko, a szczególnie smakowały mi frytki. Ilość była ogromna, a jednak zdołałam to wszystko w sobie zmieścić! Rachunek przyprawiał o ciarki na plecach - zabuliłam prawie 50 PLN, a w USA jeszcze obowiązują napiwki. Nieprędko miałam sobie pozwolić na kolejny taki wybryk.
Poszukiwałam też transportu na następny szlak. Przy AT pracuje wiele osób organizujących transport z miejscowości czy hosteli na szlak i z powrotem, ale to krótkie dystanse. Ja potrzebowałam przejechać 120 mil. Zadzwoniłam z informacji turystycznej do dwóch czy trzech takich osób, ale były niechętne (w tym czasie mogli zrealizować wiele krótkich kursów), a koszt zapowiadał się ogromny, 200 czy 300 $. Szczęśliwie pan z informacji turystycznej uznał, że to by była fajna przygoda dla niego i zaoferował zawiezienie mnie na początek Sheltowee Trace Trail za cenę paliwa (100 $), z tym że dopiero w sobotę, a był czwartek. Zgodziłam się bez wahania, autostop mógł się nie udać ze względu na odludzie, a i okolice były trochę podejrzane. Zatem zapłaciłam w hostelu za jeszcze jedną noc i zrobiłam sobie dzień zero w piątek. Było co robić tak czy owak, a wieczorem poszliśmy nad rzekę z chłopakami z Kanady i jeszcze jednym hikerem. Chcieliśmy kąpać się w gorącym źródle, ale okazało się że to tylko wanna, którą trzeba zarezerwować co najmniej kilka dni wcześniej. Wobec tego kąpaliśmy się w rzece i tak naprawdę było to o wiele fajniejsze.
W sobotę o 6 rano byłam już spakowana, Kaegan nadjechał nieco spóźniony swoim gruchotem. Cóż to był za wehikuł! Lusterko trzymało się na włosku i nic przez nie nie było widać, karoseria miała dziury na wylot. W Ameryce każdy jeździ czym chce i nie ma żadnych kontroli sprawności pojazdów - coś niesamowitego. Takich aut widziałam wiele. Nikt też nie przyczepiał żadnych chorągiewek ostrzegawczych wioząc coś długiego wystającego z bagażnika. Inny świat...
Jak zwykle niezwykle ciekawa relacja. Czekam na film
OdpowiedzUsuń