Wreszcie i na mnie przyszła pora, szlak na mnie czekał i ja się też już nie mogłam doczekać. Chciałam oczywiście zacząć wcześniej, ale start przed południem był poza moim zasięgiem. Tym razem Constanza odwiózł tylko mnie. Zrobił mi też sesję zdjęciową: przy słupku granicznym, na granicy dokładnie w miejscu, w którym skończyłam CDT i przy pierwszym znaku PNT, gdzie biwakowałam pamiętnej nocy z 1 na 2 września 2018. Start nastąpił oficjalnie o 12:35 8 lipca 2024. Zaczęłam co prawda od spożycia lunchu...
Potem zaś podążyłam znajomą ścieżką. Wkrótce ukazał się pierwszy widok na charakterystyczne granitowe szczyty, później szłam już szeroką doliną Belly River, mając góry po obu stronach. Od razu spotkałam dwóch hikerów na CDT, Twistera i Superchilla. Potem, po tym jak już przekroczyłam rzekę po moście spotkałam i trzeciego, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, na PNT. Miał na imię Harrison, przeszedł już bardzo szybko AT i teraz też planował szybkie przejście. Szliśmy trochę razem, aż do wieczora, spotykając po drodze pierwszego niedźwiedzia. Harrison chciał wyciągać sprej z plecaka, ale go powstrzymałam, bo biedny czarny (ale duży i brązowy) niedźwiedź wcale przecież nic od nas nie chciał. Daliśmy mu się powoli oddalić. Okazało się, że zarezerwowaliśmy biwaki w innych miejscach. Ja zarezerwowałam taki poza szlakiem, bo coś mi przyszło do głowy dodatkowo zobaczyć małe polodowcowe jeziorko.
Sądziłam, że jeszcze Harrisona zobaczę, ale rzeczywiście był szybki i już się nie spotkaliśmy. Do mojego biwaku szlak prowadził wzdłuż brzegów dużego jeziora, a potem wyżej, przez mostek na wezbranym strumieniu. Wszystkie były wezbrane, bo było bardzo ciepło i śniegi (oraz lodowce) gwałtownie topniały. Jakżeż tam było pięknie. Krystalicznie czysta woda, iglasty las, słońce nagrzewające skaliste zbocza. Gdyby tylko nie ilość ludzi... Spotkałam całkiem sporo i na biwaku też miałam sąsiadów. Glacier to ogromnie popularny park niestety.
Nie byłam zachwycona miejscem biwakowym - ubite błoto z kamykami, wokół wielkie chwasty i bardzo daleko do miejsca z ławeczkami, gdzie wolno jeść i gdzie na słupie wiesza się jedzenie. Rozbiłam się i poszłam tam posiedzieć na ławce, tam było miło, a że wieczór już był dość zaawansowany ludzi z namiotów obok nawet nie zobaczyłam. Weszłam do lodowatego jeziora z materacem poszukując kolejnej dziury. Owszem, coś syczało. Zakleiłam potem, ale znów zeszło z niego powietrze. Ile mogło być tych dziur i jak to się stało? Kaczuszki pływały po turkusowej od osadów lodowcowych wodzie. Woda nie była czysta, niestety. Ludzie zdążyli ją już całkiem zasyfić. Nie było niestety innego źródła wody, więc oszczędzałam tą, którą miałam ze wcześniejszego strumyka.
Rano było zupełnie inne światło, dolina cyrkowa tonęła w mroku, podczas gdy szczyty były już oświetlone. Tym razem miałam towarzystwo, grupka mężczyzn przysiadła się do śniadania. Pogawędziliśmy trochę, polecali mi wodospad, który huczał nieopodal, ale za dużo czasu by mi zeszło, wystarczył mi widok z daleka. Ostatecznie nie jeden jeszcze wodospad mnie czekał.
Czekał niemalże od razu... Wróciwszy na główny szlak wspinałam się powoli pod górę, a tam z pośrednich zawieszonych dolin lały się całe kaskady wody. Kwitły już letnie kwiaty, tak dobrze je pamiętałam z poprzedniego pobytu w Górach Skalistych. Śnieg już prawie cały stopniał, cieszyłam się że tak dobrze wycelowałam z data startu. Tydzień wcześniej brnęłabym jeszcze przez topniejący śnieg, a teraz już ścieżka prawie obeschła.
Lilie psizęby kwitną krótko, zaraz po stopnieniu śniegu. Późniejszym latem już się ich nie zobaczy.
Wszędzie słychać było spadającą wodę. I było tak ciepło. Musiałam przejść w bród spory strumień o bardzo wartkim nurcie. W nocy woda wcale nie opadła. Powoli się przesuwałam, pilnując trzech punktów podparcia. Potem wspięłam się na przełęcz Stoney Indian Pass. To jedyna taka większa przełęcz na oficjalnej trasie PNT w Glacier. Na CDT jest ich o wiele więcej, ale CDT biegnie wododziałem z południa na północ, a PNT w poprzek i jest na nim więcej jezior, a mniej trawersów. Za przełęczą było jeszcze trochę śniegu, ale miękkiego i raczki nie były potrzebne (dobrze, bo ich nie zabrałam). Widać było w dole lustro kolejnego jeziora. Szlak biegł samym brzegiem, przy skale i teraz był zalany. I tak miałam mokre buty po przejściu strumienia, więc nie odnotowałam tego jako niedogodności, a raczej jako kolejną atrakcję.
Po drugiej stronie były straszne chaszcze. Maliny nie były z tych kłujących, ale całkiem zasłaniały drogę. Poniżej była całkiem szeroka i wydeptana ścieżka, ale wcale nie było jej widać i musiałam rozgarniać chaszcze rękami. W połowie spotkałam pracowników parku, którzy coś tam zaczęli kosić - powinni obkaszać szlaki, ale park dba tylko o najpopularniejsze szlaki, mimo że ceny za biwakowanie są całkiem wysokie (już dokładnie nie pamiętam, ale zapłaciłam około 30$ za 3 noclegi).
W dolinie Waterton River jeszcze do tego doszły komary. Musiałam pędzić, inaczej rzucały się kąsać. Spotkałam grupkę chłopaków, wyprzedziłam ich, ale potem się znów spotkaliśmy, kiedy przy stacji straży granicznej nad jeziorem zrobiłam sobie przerwę. Była tam duża altana, w której nie było komarów i woda z kranu. Dwóch panów widziało grizzly, tuż przede mną. Dziwili się, że ja nie trafiłam na tego niedźwiedzia, ale takie już moje szczęście. Grizzly przepadł w chaszczach. Miałam zarezerwowany nocleg w wiacie przy przystani, do której dobijają turystyczne łodzie z Kanady (do granicy jest tylko 4 km), ale wcale nie planowałam od razu się rozbijać. Chciałam odzyskać to, co straciłam w 2018 - chciałam legalnie dojść do końcowego punktu CDT nad jeziorem. Wtedy było to niemożliwe z powodu pożaru, musiałam kończyć na przejściu granicznym, ale teraz przeszłam cały brakujący odcinek i już tylko pozostało domknąć całość marszem wzdłuż jeziora. Upewniłam się u strażnika, że mogę pójść i wrócić, poskutkowało to kontrolą permitu parkowego. Wszystko się oczywiście zgadzało, więc mogłam pójść. Poszłam i byłam bliska pożałowania tego, bo chmary komarów jakie się na mnie rzuciły, przypomniały mi pogranicze serbsko-chorwackie i rozlewiska Dunaju. To było coś strasznego, a im później, tym było gorzej. Trasa była nudnawa, jezioro rzadko było widać i tylko rzeka w kanionie była ładna, ale na końcu była granica i słupek, który tak bardzo chciałam zobaczyć. Udało się! Droga powrotna była czystą torturą, musiałam w upale iść w stroju przeciwdeszczowym, a komary i tak wlatywały pod kaptur. Spotkani ludzie mówili, że był to niebywały widok jak się na mnie rzuciły. Na innych ludzi aż tak nie reagowały... Wiata miała betonową podłogę, ale pomocą kamieni jakoś się zakotwiczyłam. Obok było prawdziwe WC, gniazdka i kącik wypoczynkowy, nie aż tak zakomarzony. Był tam za to krwiożerczy szczur, polujący na jedzenie.
Rano szykowałam się na najgorsze. Jeszcze ładowałam elektronikę, więc nie wyszłam szczególnie wcześnie, ale też dystans nie był jakiś wielki przewidziany na ten dzień - 11 mil. Dosłownie przebiegłam przez feralną dolinę, musiałam tylko zwolnić na moście i tam komary mnie dopadły. Ale potem zrobiło się lepiej, im wyżej tym ich było mniej, a szłam długo pod górę, wzdłuż łańcucha jezior na mniejszą przełęcz, gdzie było rozgałęzienie szlaków i można było alternatywnie iść na Boulder Pass.
Na zejściu były naprawdę dobre widoki. Nie było bardzo stromo, szlaki w Glacier są ogółem bardzo dobrze poprowadzone i nawet jeśli przewyższeń jest dużo, to pokonuje się je bez wielkiego trudu, po prostu dość długo. Chaszcze były, ale mniej, więc szło się naprawdę dobrze, do momentu kiedy się okazało, że tam gdzie kiedyś był most już go nie ma, a rzeka przy roztopach jest niemała. Bowman Creek dało się przejść po zwalonym drzewie, ale kawałek dalej był bardzo wartki dopływ, do którego nie miałam wcale ochoty wchodzić. Miałam wrażenie, że porwie mi kijki zanim zrobię dwa kroki. Poszłam więc szukać lepszego miejsca i znalazłam podpróchniały konar, pod którym przeciskał się główny nurt. Potem jeszcze trzeba było przeskoczyć kanał i ostatecznie i tak wskoczyć do wody, ale już płytszej i można było przytrzymać się gałęzi. Powrót na szlak oznaczał przedzieranie się przed gęste krzewy. Przeprawa jak z westernu...
Wyznaczony nocleg miałam nad górnym Bowman Lake. Było to bardzo długie, wspaniałe jezioro. Przyszłam ostatnia, wszystkie miejsca były już zajęte, zostało tylko takie przy WC, ale byłam zadowolona, bo było fajnie schowane wśród drzew i blisko do toalety. Poprosiłam ludzi, żeby rzucili okiem na mój worek z jedzeniem, który zostawiłam w miejscu wyznaczonym do gotowania. Wieszanie worka na 5 minut to byłby jakiś absurd, ale para kajakarzy wyraźnie krzywo patrzyła na moje działania. Przysiadłam się do ogniska po rozbiciu namiotu, dwóch panów z synami było bardzo sympatycznych. Powiedzieli, że Harrison biwakował tam wczoraj. Już nadrobił cały dzień!
Pomimo posiadania odpornego na niedźwiedzie Ursacka, i tak musiałam wieszać żarcie. Ursack nie jest legalny w większości parków narodowych, trzeba go traktować jak zwykły worek. Niestety był zbyt ciężki i nie mogłam go wciągnąć na linie (potrzebowałam grubszej), więc trochę oszukałam i część jedzenia przechowałam w odpornych na zapachy workach Opsak (w namiocie, za co groziłby mi mandat, gdyby ktoś się o tym dowiedział, ale worki te naprawdę działają, w odróżnieniu od innych metod).
Rano większość ludzi długo spała, a kajakarze właśnie odpływali, więc miałam biwak cały dla siebie.
Bardzo błogo się czułam wędrując wzdłuż jeziora. Przewyższeń nie było, pogoda idealna, ścieżka cudowna, widok na jezioro i zawodzący głos nura - prawdziwe północne amerykańskie góry, jak z powieści o traperach! Z czasem pojawiło się więcej ludzi, bo zbliżał się koniec parku i parking. Ach, ile jeszcze wspaniałych tras można byłoby tam zrobić. Może jeszcze kiedyś wrócę? Kto wie. Ale wolałabym chyba jakieś dziksze góry w Kanadzie albo jedne z tych, które mijałam na CDT, tylko je przecinając. Ameryka oferuje tak dużo w kwestii eksploracji pasm górskich, możliwości praktycznie nigdy się nie wyczerpują. Tymczasem po osiągnięciu parkingu i lunchu tamże zmuszona byłam całe popołudnie maszerować zakurzoną szutrówką. Mijające mnie auta wzbijały całe tumany kurzu, tak że cała byłam od niego biała.
Miś.
Z paczki w East Glacier pobrałam swój nowy parasol przeciwsłoneczny Sierra Designs. Miałam ze sobą uchwyt do parasola, który dostałam od Piotrka Michałka, więc trzeba było spróbować. Słońce paliło, było ponad 30 stopni. Niestety nie było to takie proste, parasol wcale nie trzymał się jak na obrazku. Może mam inną budowę ciała niż standardowa, może inaczej noszę plecak, w każdym razie parasol albo był za bardzo z tyłu, albo za bardzo z przodu, a wtedy nic przed sobą nie widziałam. Wiedziałam już że będę musiała mocniej pokombinować z mocowaniem. Na dodatek wiatr zaczął go wywracać na drugą stronę (kupiłam wersję składaną, żeby weszła do paczki, ale lepiej mieć długi parasol z nie składającymi się prętami).
Most na Flathead River pozwolił mi ocenić z góry wielkość tego cieku wodnego. Przechodzić tę rzekę byłoby szaleństwem, a jednak według dawnego przebiegu PNT należało to zrobić. Choć jest to tylko możliwe przy bardzo niskiej wodzie we wrześniu (!).
Na drodze do Polebridge były roboty drogowe, ale już mało pozostało. Wody nabrałam w biurze strażników parkowych. Miałam za mało, bo liczyłam że coś będzie na parkingu, a że nic nie było, to się trochę odwodniłam. Nadrabiałam całe popołudnie, ponieważ tego wyjątkowego dnia nocowałam w schornisku - w hostelu, wzorowanym na europejskich schroniskach, jak to głosiły historie, zbierane z gazet przez właścicieli. Hostel funkcjonował już przez całe dziesięciolecia. Poznałam tam kilku hikerów z PNT, parę z Nowej Zelandii i kontuzjowanego chłopaka, którego imię zaczynało się na "K". Niedaleko był mały sklep dla turystów, bardzo drogi. Była i piekarnia, ale chleb okazał się straszliwym produktem pieczywopodobnym. Każdemu PNT-owiczowi przysługiwała drożdżówka. Nie była taka zła, więc zakupiłam jeszcze ze dwie. Dlatego niosłam od początku zapas jedzenia do następnego miasta, żeby nie musieć zaopatrywać się tam. Pozyskałam tylko kilka owoców, feralny chleb i jakieś batoniki. A w hostelu okazało się, że dostałam jeszcze kilka rzeczy zostawionych przez Kamilę Kielar i Tomka Larka. Bardzo miło! Kupiłam też jajka, żeby rano zrobić jajecznicę, trochę ugotować, a z trzech zrobiłam naleśniki, pożyczywszy nieco mąki od właściciela hostelu. Bardzo tęsknię za naleśnikami w podróży, bo trudno o nie tylko biwakując.
Rano oczywiście nie zerwałam się bladym świtem. Po wspomnianej jajecznicy (z czterech jaj i z rozmarynem) zabrałam się za szukanie dziur w materacu za pomocą węża ogrodowego i mydła. Faktycznie pojawiły się pęcherze... Wszędzie na zgrzewach! Tajemnica się wyjaśniła: materac pękał na zgrzewach komór i dziury pojawiały się rzędami, jedna obok siebie. Rzecz nie do naprawienia. Ale skąd tu dostać nowy materac? Z pomocą przyszła mi hikerka o imieniu Blue Skies z Danii, która miała wiele długich szlaków na koncie, a teraz podróżowała tylko samochodem, mając w planie i tak noclegi w hotelach. Miała ze sobą swój materac, starą wersję NeoAira, ale doszła do wniosku, że go nie będzie używać i że da go mnie! Byłam bardzo wdzięczna i przeszczęśliwa, stare materace były o wiele lepszej jakości, więc była nadzieja, że posłuży mi długo.
To mnie się podoba! Cudne góry. Piękne okolice. I te kwiaty :) No i Dunka bardzo w porządku :)
OdpowiedzUsuńMnie się też podobało :-)
UsuńBardzo dobrze się z Panią "zwiedza" Pani Agnieszko.
OdpowiedzUsuńDziękuję!
UsuńSiedzę i patrzę, patrzę i napatrzeć się nie mogę - tak cudne zdjęcia 😍 mariab
OdpowiedzUsuńTeż z przyjemnością na nie patrzę - przedstawiają rzeczywistość! Dziękuję :-)
UsuńDzień dobry,
OdpowiedzUsuńCzy mogłaby Pani polecić wygodne i szerokie buty codzienne „na miasto”? Lone Peak 8 się sprawdzają, ale szkoda mi ich niszczyć na asfalcie.
Zdjęcia gór pięknie wyglądają. Mam nadzieję też tam pochodzić kiedyś.
Belenka ma bardzo podobny kształt
Usuń