wtorek, 22 kwietnia 2025

USA: Pacific Northwest Trail (Priest Lake - Northport)

W moim wyobrażeniu na Pacific Northwest Trail było znacznie więcej niż w rzeczywistości - sądziłam, że tak blisko Kanady powinny być same kałuże po lodowcu. Tak jednak nie było i naturalne jeziora były rarytasem, szczególnie te większe w dolinach. Priest Lake było właśnie takim cudownym zjawiskiem. Nie dziwne, że biwakowanie nad nim było takie popularne. Idąc wzdłuż brzegów minęłam wiele obozów. Potem zaś szłam cudownym szlakiem przez naturalny las, jakich bardzo niewiele zachowało się w regionie pacyficznym, ledwie jakieś kępki.













Szkoda, że ten odcinek nie był dłuższy. Następny był nieprzechodni, szlak z oficjalnego PNT przeniósł się na inny, alternatywny i nikt nawet nie myślał, żeby iść oryginalną trasą, bo całkiem ona zarosła. Jednak dla mnie był to spory kłopot, bo żadna z moich map w telefonie nie uwzględniała alternatywy. Miałam jakieś zrzuty ekranu i udało mi się trafić gdzie trzeba, na szczęście ścieżka była widoczna. Zrobiłam sobie przerwę w kolejnym uroczysku z wysokimi cedrami.







Alternatywna trasa Jackson Creek wcale nie była gorsza od oryginału, była nawet lepsza, bo bardziej szlakowa i mnie drogowa (to właśnie stara droga zarosła). Naturalnie prowadziła pod górę, przez kilka godzin. Była nawet woda, której się nie spodziewałam, a na przełęczy dwa namioty, jak nic PNT-erów i to najpewniej Włocha i Szwajcarek, ale właścicieli nie było - domyśliłam się, że bardzo poprawnie poszli jeść kolację gdzieś indziej. Byłam pewna, że spotkamy się następnego dnia. Chciałam zabiwakować na końcu podejścia, na grzbiecie, ale wyżej las był wypalony i nie było żadnej osłony przed wiatrem, jaki się zerwał. Nagle zrobiło się zimno, wiatr był lodowaty, nawet musiałam się ubrać - co za odmiana.












Zeszłam na drugą stronę grzbietu, mając nadzieję, że znajdę jakiś płaski skrawek ziemi, a znalazłam jeszcze coś lepszego - stałe miejsce biwakowe i to nawet z małym źródełkiem - ideał i to w samą porę, bo właśnie robiło się ciemno. Nie brakowało tam jednak śmieci, i to bardzo starych.







Wraz ze wschodem słońca wrócił upał. Jakoś nużył mnie szlak, nie był zbyt ekscytujący, a niebo przymglone od dymu. Bałam się, że nie znajdę wody bez aplikacji. Odwróciłam się w pewnym momencie i na polanie w oddali zobaczyłam trójkę wędrowców - a więc już mnie doganiali.








Źródło miało być mniej więcej na przełęczy, ale nic nie zobaczyłam, nic nie usłyszałam. Na trailheadzie (bo przecinałam szutrówkę) była skrzynka z księgą gości. Zobaczyłam wśród poprzedników Kamilę i Tomka, a Szwajcarek i Włocha nie było, zatem to na pewno oni byli za mną. Źródełko znalazło się 50 metrów dalej, a potem kiedy siadłam na drugie śniadanie pojawiła się i trójka bohaterów dnia. Od lewej Timon, Giulio Verde i Scratchy. Też usiedli, pogadaliśmy, dowiedziałam się, że poznali się w poprzednim roku na Nordkalottleden - jaki ten świat mały. Byli ode mnie znacznie szybsi, więc potem puściłam ich przodem. Tym razem byłam pewna, że ich jeszcze zobaczę.





Kolejny etap szlaku prowadził znów przez pogorzeliska. Słyszałam już o nich i faktycznie, zwalonych pni było tak dużo, że zupełnie nie dało się utrzymać normalnego tempa. Ale jakieś 3 km dalej nagle niespodzianka - oczyszczone! Kawałek dalej spotkałam wolontariusza z piłą, była sobota i właśnie rozprawili się z kilkoma kilometrami tych tortur! 






Na trasie w dolinę były ciekawe rzeczy - pozostałości traperskiej chaty i dziwne mineralne źródło. Potem zaczęły się bardzo łagodne i zadbane zygzaki, którymi zeszłam na sam dół, nad sztuczne Lake Sullivan. Po drugiej stronie zbiornika biegła asfaltowa droga, po mojej stronie był kemping, dopiero za nim znów zaczęła się ścieżka. Mimo że sztuczne, jezioro wyglądało naturalnie i pięknie. Strome zbocze opadało prosto do wody, ale znalazłam doskonały biwak, akurat na jeden mały namiot. Rozbiłam się i wskoczyłam do wody - a jakże, razem z materacem, który zdążyłam już znowu przebić. Tym razem jednak łatanie się udało. Ależ tam było spokojnie, wręcz idyllicznie. 











Bardzo mi się podobał ten biwak. Bałam się wilgoci, ale było zupełnie sucho i poranek był bardzo przyjemny, z kawą i smacznymi kanapkami.







Szczęśliwie szlak był po cienistej stronie akwenu i jakoś dało się przeżyć. Dalej było ciekawe miejsce po innym zbiorniku, który dużym kosztem zlikwidowano żeby przywrócić naturalny stan doliny i ryby do rzeki. Z czasem odrośnie las, póki co jest coś łyso, ale są tablice informacyjne i bliżej drogi fajna wiata.











Tego dnia miałam osiągnąć miejscowość Metalline Falls, pozostał mi już tylko kawał asfaltu. Timon, Scratchy i Giulio Verde minęli mnie i z kempingu pojechali do miasta autostopem, więc teraz byli przede mną, ale wzięli dzień zero i spotkałam ich na drodze w aucie jadących z miasta na inny kemping, na którym nocowali. Wszyscy wybieraliśmy się na szlak następnego dnia. Właściciel jedynego hotelu był tak miły, że wskazał mi gdzie mieszka trail angelka, która pozwala hikerom biwakować na podwórku za darmo. Była to też ciekawa osoba, która przeszła CDT jako 18-latka. Miała na imię Mary. Pozwoliła mi wziąć prysznic z węża ogrodowego i wyniosła przedłużacz. Poszłam potem do sklepu i kupiłam bardzo dobrego wędzonego dzikiego łososia oraz ziemniaczaną sałatkę na kolację.











Rano (był poniedziałek) musiałam czekać na otwarcie poczty. Byłam bardzo zdenerwowana, bo to tam wysłałam swoje paczki bounce box, a dostałam już ostrzeżenia o rychłym odesłaniu - okazało się, że paczki z trackingiem odsyłają do nadawcy już po dwóch tygodniach, a tylko zwykłe bez śledzenia czekają aż miesiąc. Dotąd w Stanach zawsze byłam przekonana, że wszystkie paczki czekają miesiąc i nikt mi ich nigdy nie odsyłał, ale byłam na popularnych szlakach, gdzie najwyraźniej pracownicy poczt byli bardzo życzliwie nastawieni do hikerów.

Na szczęście obie paczki czekały na mnie. Pani obsługująca okienko była z innej poczty, z innego miasta, dopiero się uczyła i nie bardzo wiedziała co robi, ale jakoś dałyśmy sobie radę. Pobrałam plik map na następny etap i posłałam paczki dalej.




Niedaleko na południe od Metalline Falls jest wielka zapora na Pend Oreille River. Rzeka przeciska się w tym miejscu przez kanion. Za mostem skręciłam w mniejszą drogę i szłam nią do momentu kiedy zaczęła się pnąca mozolnie pod górę gruntówka. Na końcu drogi spotkałam znajomą trójkę, preferowali rozbijać się nieco wcześniej. Mieliśmy wyraźnie inne tryby funkcjonowania. Wolałam podejść jeszcze wyżej, na sam grzbiet, zwłaszcza że potem miało padać. Po drodze było źródło. Doszłam już praktycznie po ciemku, po drodze spotykając sowę, a kiedy rozbiłam namiot w bushcraftowym zakątku, zaczęło padać. Idealnie.










Cudownie było słuchać stukania deszczu o tropik, nie słyszałam tego dźwięku od tygodni. Zrobiło się chłodniej i tak dobrze mi było w śpiworze. Oczywiście nie wstałam wcześnie, tylko poczekałam aż pogoda się wyklaruje, a tymczasem nadeszli moi znajomi i zastali mnie jeszcze przy pakowaniu.






Chmury długo snuły się po grzbietach. Deszczu nie było tak naprawdę wiele, był drobny, ale roślinność była zroszona i pięknie to wyglądało. Przez przypadek zapędziłam się prawie na sam szczyt Abercrombie Mountain, ale i tak nie było widoków z powodu chmur. Zejście oczywiście było z gatunku nie kończących się, ale mijałam się ze znajomymi, spotkałam grupę na koniach i PNT-era idącego z przeciwnego kierunku.












W końcu znalazłam się na dnie doliny i na drodze, teraz miało być długo drogowo. Znajomych po drodze ktoś zgarnął na nocleg, chyba ten sam facet, z którym przez chwilę rozmawiałam. Miałam w planie spróbować zabiwakować koło miłych ludzi z zamkniętej stacji benzynowej nad Rzeką Columbia. Okolica była delikatnie mówiąc dziwna, przy drodze stała kukła Jezusa, ale tabliczki informujące o atrakcjach czekających hikerów w Northport zachęcały.







W miejscu w którym spostrzegłam wody Columbii wypadło moje 400 mil. Jakaś kobieta się zatrzymała i spytała czy czegoś potrzebuję, ale nie potrzebowałam. Columbia była niesamowita, ostatnio widziałam ją na PCT w Cascade Locks, na Moście Bogów. Tam jest oczywiście jeszcze większa. Jest to jednak najważniejsza rzeka północnego-zachodu.






Jeżeli chodzi o nocleg to odniosłam pełen sukces, zanocowałam w pokoju, który był dawniej zamrażarką na stacji benzynowej. Wayne i Candy byli przedziwni, ale życzliwi. Byli Świadkami Jehowy, ale jak gdyby niezupełnie. Lub nie tylko? Kto wie. Dostałam naturalnie broszurę, ale powiedziałam, że preferuję Biblię, na czym zakończyły się tematy religijne - przyznacie, że zgrabnie wybrnęłam z działalności misyjnej. Zjedliśmy makaron i deser, pytali mnie o Polskę i narzekali na Amerykę, co wcale mnie nie dziwiło. Mówili jak brudna jest Columbia i że nie da się w niej łowić ryb.






Śniadanie zjadłam we własnym zakresie, ale dostałam trochę rzeczy do jedzenia ze sobą i mogłam korzystać z kuchenki. Naprawdę miło. No i woda! Dalej zresztą była jeszcze skrzynia z trail magic, przede wszystkim wodą, a w rowie puszki z napojami, niewątpliwie dla nas. Droga była długa i prosta, w oddali zobaczyłam zbliżającą się osobę. Był to znowu SOBO, miał na imię Mountain Goat, też robił wrażenie fajnego gościa.










Około południa, czy też wczesnym popołudniem, dobrnęłam do Northport. Miasteczko było malutkie i długie, powędrowałam na wifi do zamkniętej tego dnia biblioteki, kupiłam bardzo drogie ale przepyszne ciastka francuskie z jabłkami w piekarni (chyba pierwszy raz w życiu coś takiego mnie spotkało w Ameryce), zakupy niestety zrobiłam na stacji benzynowej, ale był tam jeszcze jeden sklepik. Nie wiem czy lepszy. Przestudiowałam wszystkie tablice informacyjne i zdecydowałam się pójść dalej, bo była dopiero 15. Ominął mnie w ten sposób nocleg u bardzo znanych trail angeli, no ale trudno. Chciałam kiedyś ten szlak skończyć.











5 komentarzy:

  1. Ha!
    Widzę, że trafiłaś na składzik prowiantu (jakiś trail magic?) zabezpieczony przenośnym płotem elektrycznym na niedźwiedzie. Ze zdjęcia widzę, że to jest specjalna wersja, a nie standardowa. Taka bardziej odporna, z siatką, do ochrony prowiantu właśnie, a nie obozowiska.
    Kiedyś takie 2 zestawy róznego przeznaczenia robił UDAP (jedna z firm od bear spray-ów). Próbowałem ongiś skopiować jedno z nich we własnym zakresie, na potrzeby wyjazdu na Svalbard. W PL nie było tak małych lekkich elektryzatorów na wymienne baterie, musiałem ściągnąć oryginalny z USA przez znajomych. Resztę zmajstrowałem na bazie krajowych komponentów i materiałów. Słupki zrobiłem metalowe, ze stelaża namiotowego od Marabuta :-) Zależało mi na tym, by były lekkie i pod prądem (izolator przy ziemi), bo słupki to b. słaby punkt tego typu bariery, jeśli miś może je wywrócić. Mój prototyp miał początkowo istotną wadę: punktowe uziemienie zamiast obwodowego, niezbędnego na słabo przewodzącym skalisto-żwirowym podłożu.
    Tu na zdjęciu widzę jakiś nowy model elektryzatora, ale widać też zapasowe baterie typu D (R14), takie jak w starszym i w tym co mam u siebie.
    Pozdrawiam
    -J.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To był prywatny składzik ludzi biwakujących dłużej nad jeziorem. Nikt tam tego nie niósł daleko na plecach. Raczej przypłynęli łódką. Pełen podziw jeżeli chodzi o Twój prototyp :-)

      Usuń
  2. Oprócz fajnej opowieści Zebry mamy jeszcze MacGyvera w komentarzu :))

    OdpowiedzUsuń
  3. Mnie to martwi stan materaca. Oczywiście na teraz, bo wiemy z innych źródeł, że los się uśmiechnie. Mariab

    OdpowiedzUsuń