Wszyscy hikerzy na biwaku nad Lake Bonaparte zwinęli się przede mną, wszystkich ich jednak miałam później dogonić, więc to nieważne. Ładowałam jeszcze baterie w łazience i korzystałam z wifi, a podejście na Mount Bonaparte rozpoczęłam w pełnym słońcu. Całe zbocze góry strawił pożar, więc szlak był dość zniszczony i często ginął w pyle, było też kilka drobnych osuwisk. Przez jedno przeprawiłam się z trudem, po czym odkryłam, że zrobiono obejście.
Ja i Kingpin w tych samych Lone Peakach 8 Wide.
Pożar miał miejsce dość niedawno i drzewa jeszcze stały, miały tylko zwęgloną korę. Kiełkowały już młode sosenki z gatunku lodgepole pine - tak je nazwano, bo ich proste pnie nadawały się świetnie do budowy chat.
Na szczycie góry była wieża przeciwpożarowa, jedna z bardzo niewielu czynnych. Mieszkała tam strażaczka o imieniu (raczej górskim) Winter. Miała tam nawet psa. Była bardzo miła i każdego chętnie witała w swoich progach. Porozmawiałyśmy trochę o pożarach, mówiła że burze ciągle chodzą tymi samymi ścieżkami i właśnie nadciąga kolejna od Kanady. Kiedy piorun uderza cała wieża się elektryzuje a jej włosy stają dęba. Wieża cudem uniknęła spłonięcia w ostatnim pożarze - płomienie przeszły pod nią, ale się nie zajęła, mimo że nie zdążono jej owinąć ognioodporną folią.
Skoro szła burza to popędziłam w dół. Wcześniej spotkałam swoich znajomych, ale zasiedziałam się u Winter i znów byli przede mną. Od północnej strony góry był jeszcze naturalny las, który nie spłonął, więc cudownie się tam szło. Niestety jakie dwa czy trzy tygodnie później las zapalił się od kolejnego pioruna i teraz już cała Mount Bonaparte jest wypalona.
Pod koniec długiego zejścia były dwa strumyki z pyszną wodą. Również jakieś ruiny. Na dalszym etapie zrobiło się trochę preryjnie, aż doszłam do wioski o nazwie Havillah.
Dzikie indyki na drodze - w tym roku było ich bardzo wiele.
W Havillah był ewangelicki kościół, który otwierał swoje progi dla hikerów. W sali służącej do spotkań można było spać na wykładzinie, była woda, wc i lodówka pełna jedzenia - po prostu raj. Amerykańskie kościoły bardzo często pomagają wędrowcom, miło było że i na takim mało uczęszczanym szlaku jak PNT można skorzystać z takiej pomocy. Spotkałam wszystkich znajomych, którzy biwakowali obok mnie poprzedniej nocy. Objadali się już mrożoną pizzą, a ja zaraz do nich dołączyłam.
Rano znajomi zwinęli się sprawnie, chcąc na wieczór dotrzeć do miasta Oroville. Mnie się tak nie spieszyło, miałam w planie dla oszczędności biwakować przed miastem, a poza tym miałam ogromną ochotę wybrać się na nabożeństwo, które zaczynało się o 9 rano. Wiedziałam, że to będzie coś ciekawego i miałam rację. Pastor wystosował specjalną modlitwę za hikerów przechodzących przez miejscowość, opowiadał zebranym o tym jak cenimy pomoc i jak jesteśmy wdzięczni. Wspomniał nawet, że jedna hikerka jest nawet obecna na nabożeństwie :-)
Po zakończeniu wszystkich modłów wierni przenieśli się do hikerskiej sali na kawę i ciasto, upieczone przez jedną z parafianek. Zostałam też oczywiście na tym, wiele osób podeszło i zagadało do mnie. Dostałam trochę ciasta ze sobą, po czym ruszyłam w drogę. Była nudna, szutrowa, potem zamieniła się z ścieżkę, ale bez rewelacji. Prześladowały mnie osy i było potwornie gorąco. Nie ryzykowałam nie wiadomo jakiej wody, niosłam ile się dało z kościoła.
600 mil - 1000 km!
Dolina w której leży Oroville jest całkiem pustynna, to taka kotlina osłonięta górami, do której rzadko dociera deszcz. Na tak niskiej wysokości jest jeszcze goręcej, było właśnie 42 stopnie. Schodziłam bez entuzjazmu, choć podobały mi się sucholubne sosny i nawet z pewnym rozrzewnieniem weszłam w strefę srebrzystych krzaków szałwii, które towarzyszyły mi tygodniami na Continental Divide Trail. Z gór spływał strumyk nie najgorszej jakości, nie stwierdziłam świeżego krowiego łajna. Rozbiłam się nad tym strumykiem, tylko o wiele niżej, w bardzo ładnym miejscu pod drzewami.
Rano niespodziewanie pojawił się spacerowicz, widział że mnie bardzo zaskoczył swoja obecnością, więc zagadał sympatycznie, ale zaraz sobie poszedł. Na niebie kłębiły się burzowe chmury, wyglądało na to, że będzie padać, akurat teraz jak miałam iść przez pustynię.
Pokropiło trochę, ale udało mi się nie zmoknąć, nawet miałam czas przeczytać tablicę informacyjną traktującą o dawnych szlakach Indian i traperów. Tuż przed miastem, zresztą mało imponującym, przekroczyłam Okanogan River.
Oroville to połowa szlaku, postawiono nawet z tej okazji pomnik! Miasto było raczej przyjaźnie nastawione do wędrowców, choć na poczcie znów miałam przejścia z paczkami. Czekały na mnie na szczęście, ale pani w okienku odmówiła przesłania ich dalej za darmo jak to zwykle się robi i musiałam zapłacić za wysyłkę, mimo że nie otwierałam paczek. Ubraną w kolorową kraciastą suknię Mennonitkę która zatrzymała się samochodem na parkingu zapytałam o supermarket i potem do niego poszłam. Musiałam zrobić duże zakupy, z którymi rozłożyłam się potem pod dachem, bo deszcz jednak przyszedł. Nie padał długo, akurat tyle ile trwało pakowanie.
Nie mogłam się oprzeć lokalnemu muzeum, gdzie zgromadzono dużo artefaktów indiańskich, a także liczne pamiątki dość krótkiej historii istnienia miasta. Obsługa była zachwycona moją wizytą. Nabrałam tam wody. Przez cały dzień nie miało być żadnych źródeł.
U początku rowerowo-pieszego szlaku wiodącego dawną linią kolejową był jeszcze jeden pomnik połowy PNT. Similkameen River wzdłuż której szłam cały dzień mimo że niosła wiele wody, nie nadawała się do picia ze względu na obecność arszeniku. Zatrucie rzeki jest wynikiem działalności wydobywczej. Wszystkie rzeki północnego zachodu są zatrute, ale przed tą wszędzie ostrzegano. Na pustynnych zboczach pozbawionych roślinności widać było rozmaite jamy i sztolnie. Linia kolejowa znikała w tunelu. Na całe szczęście chmury pozostały na niebie i nie padłam z gorąca, nie musiałam nawet wyjmować parasola.
Gdzieś na poboczu wypatrzyłam strużkę wody, ale nie sprawdzałam czy jest pitna. Po południu przede mną wyrósł ogromny masyw górski, który należał już do Gór Kaskadowych. To one stanowią barierę nie do pokonania dla deszczowych chmur. I to w ich kierunku teraz szłam, nie mogłam się doczekać. Za nimi miało się wszystko zmienić - miał pojawić się deszcz, zieleń, las deszczowy. Tymczasem było sucho jak pieprz. Minęłam kilka westernowych gospodarstw, przed jednym domem leżała butelka wody dla wędrowców - miło.
Jeszcze bardziej westernowo zrobiło się w docelowej miejscowości, zlokalizowanej po obu stronach rzeki w sąsiedztwie mostu: Nighthawk. Zaraz za mostem mieszkali Trail Angele, którzy zapraszali wędrowców na nocleg. Nie było ich w domu kiedy przyszłam, ale zaraz przyjechali i okazali się bardzo życzliwi. Rozbiłam namiot w ogrodzie, wzięłam prysznic i podpięłam się do prądu. On dużo mówił, ona zaś miała polskich przodków, którzy byli jednymi z pierwszych osadników. Wiele ich od tego czasu nie przybyło, raczej ubyło.
Na śniadanie przydźwigałam half&half, mój tegoroczny przysmak, czyli mleko ze śmietaną pół na pół. Pół litra zawsze stawiało mnie na nogi. Zamieniłam jeszcze kilka słów z gospodarzami, radzili mi iść inną drogą niż zaznaczona jako szlak, ale postanowiłam zignorować porady i sprawdzić na własnej skórze czy jest tak źle jak mówili.
Początkowo szłam asfaltem, niekończącą się drogą okrążającą dolinę z jeziorem. Było tam sporo domków, ale udało mi się znaleźć dojście do wody - chciałam zjeść lunch w ładnym miejscu. Rozjechany grzechotnik to bardzo smutny widok - niestety na Zachodzie widziałam w tym roku same martwe. Mieszkańcy zmienili już zdanie odnośnie niedźwiedzi i jest im żal, kiedy są zabijane, ale węży to nie dotyczy - mówią, że kąsają krowy i w związku z tym trzeba je bezlitośnie tępić.
Brakło mi niestety wody, ale poratowali mnie turyści na quadach, połowa z nich była z Australii! Szybko zawrócili. Na drodze był znak ostrzegający o luźnym żwirze i znacznym nachyleniu - chyba ten napis widział Trail Angel i na tej podstawie wysnuł wniosek, że szlakiem nie da się iść i trzeba okrążać. Chyba nigdy tam nie był, nawet autem. Pieszo było zwyczajnie, nie było wcale luźnego żwiru, a podejście było jak zwykle. Droga nie była też całkiem pozbawiona cienia, bo wyżej zaczęły się sosny. Cieszyłam się, że nie dałam się wmanipulować w omijanie. W końcu musiałam pozyskać wodę, nie było wyjścia, bo zbliżał się wieczór. Ciek trudno było nazwać wodnym, tyle w nim było odchodów. Krowy z lubością rozgniatały każdy wysięk i wspinały się coraz wyżej, zadeptując mokre miejsca. Nabrałam z zamiarem przefiltrowania wszystkiego bardzo skrupulatnie.
Wieczorem trafiłam na dwie chatki, w jednej chciałam przenocować. Pierwsza nie nadawała się do zamieszkania, podłogę miała w całości zakrytą odchodami szczurów, jak dywanem. Druga była znacznie lepsza i miała prycze. Nie było szyb w oknach, ale i owadów nie było. Na stole znalazłam księgę gości, a w niej wpisanego znajomego. Cała grupa pojechała z Oroville autostopem aż do pobliskiego campingu. Teraz kolega pisał o tym jak bardzo kocha wędrować... Były też bardzo dziwne wpisy osoby, która założyła dziki obóz w lesie i wypisywała cytaty z Biblii. Trochę to było przerażające, ale jakiś czas wcześniej wpisy ustały, pomyślałam że może straż leśna wykryła tego gościa i kazała mu się stamtąd zabierać. Trochę się bałam, ale pokusa była zbyt wielka i zostałam na noc. Spało się całkiem dobrze i był całkowity spokój.
Podejście na grzbiet Gór Kaskadowych było mozolne. Bardzo, bardzo długie. Trwało tak naprawdę ze trzy dni. Teraz byłam jeszcze po suchej stronie, ale wyżej zawsze jest bardziej zielono. Dotarłam do pola namiotowego, obok którego wytryskało zabezpieczone przed krowami źródło. Mieli też lep na muchy, który działał doskonale.
Wspinałam się wyżej, zaczął się prawdziwy szlak, ale wciąż spotykałam krowy. Tratowały każde wilgotne miejsce. Ale wiedziałam, że to się zaraz skończy. Domyślałam się, że na granicy obszaru chronionego Pasayten Wilderness powinien być płot, kończący strefę zasiedloną przez bydło. Tak bardzo na to czekałam! Następnego dnia było święto, które w Polsce się obchodzi jako Matki Boskiej Zielnej, więc pomyślałam że sobie zrobię bukiet ziół, póki jeszcze otaczają mnie łąki. Bukiet dotarł do Polski, ale w strasznym stanie niestety. Ale wtedy był bardzo ładny.
I tak, był tam płot! Płot, brama do przejścia, drewniany znak i koniec krów, KONIEC KRÓW!!!
Ale dla mnie się tam podoba ;) G
OdpowiedzUsuńMi też :-)
UsuńPo drugiej stronie Gór Kaskadowych inny świat, zieleń, pułapki na muchy i czyste źródła. Żyć, nie umierać! Pozdrawiam mb
OdpowiedzUsuńTo była wielka zmiana! Woda przede wszystkim
UsuńSuper zdjęcia :) czekam na kolejne wpisy
OdpowiedzUsuńDzięki :-)
Usuń