Ostatni dzień obejścia Parku Narodowego North Cascades zapowiadał się deszczowo. Deszcz zwlekał, kiedy wychodziłam z Concrete jeszcze nie padało, ale w końcu zaczęło. Wyszłam późno, więc miałam tylko szansę na dotarcie do szlaku i zaraz musiałam znaleźć miejsce na biwak. Widoków już praktycznie nie było, tak gęste były chmury, ale w końcu udało mi się zobaczyć główną bohaterkę: Mount Baker. Wielka góra, której cały szczyt zajmuje lodowiec ma 3288 m n.p.m.
Poszłam kawałek dalej niż skrzyżowanie z PNT i zabiwakowałam przy ścieżce przyrodniczej wśród niedobitków wielkich cedrów. Akurat była przerwa w deszczu, a zaczęło znów mocno padać jak zamknęłam się w namiocie. Rano było mokro, ale nie padało, zwiedzających jeszcze nie było. Przy parkingu było WC - luksusowo.
PNT pod górę prowadziło leśnymi drogami. Na najwyższy parking można było podjechać i podjeżdżało dużo ludzi. Część w ogóle nie wiedziała co tam robi, ale większość to były grupy z przewodnikami, które szły w dwa dni zdobywać szczyt Mt Baker. Zupełnie inny styl, inny cel, ale też bardzo fajna sprawa. Przy wejściu na szlak były dostępne worki na odchody. Zabierali je wszyscy ci, którzy szli na lodowiec. Nie były zbyt wytrzymałe - przy mnie ktoś wyrzucił do kosza wszystko co miał w plecaku, bo mu taka torba pękła wewnątrz... Na szczęście mnie ten wymóg nie dotyczył, PNT trawersował górę lasem.
Nie trwało długo zanim zebrały się chmury i zaczęło padać. Parasol zdawał egzamin. Na szczęście nie było upału i lodowcowy strumień niósł mało wody. W przypadku wezbrań kładka znajduje się pod wodą.
Szlak przez chwilę był ponad granicą lasu i udało mi się zobaczyć lodowiec. Szkoda, że trafiłam na taką kiepską pogodę, ale górę miałam jeszcze ujrzeć w pełnej krasie, tylko już nie tak z bliska.
Wiata bardzo mnie rozczarowała - w środku było klepisko, wiatr wiał do środka - kiepskie miejsce. Na szczęście nie planowałam tam spać. Teraz już kończyła się strefa uczęszczana, a PNT schodził z utartych ścieżek. Jednak nowa ścieżka była bardzo dobra i zadbana, widać że Lasy Państwowe się tam postarały. Dalej od masywu przestał padać deszcz i chmury się uniosły. Spod nich zobaczyłam ocean. Pacyfik po czterech miesiącach podróży!
Był tylko ten jeden widok, a potem już ciągle piękna ścieżka w lesie.
Wieczorem 900 mil, dobrze że jeszcze było światło dzienne.
Zamotałam się z biwakiem i wodą. Tam gdzie był biwak wody nie było, wcześniej był strumień, ale akurat ten miał most i to bardzo wysoki, więc nie dało się zejść. Dawny przebieg szlaku prowadził wzdłuż rzeki i jeżeli bym nim doszła nad wodę, mogłabym napełnić butelki - tak kombinowałam. Już było ciemno, droga nieznana, ale miała sensowne zygzaki, więc na pewno była szlakiem. Byle się nie wywalić... Do rzeki jakoś doszłam, zeszłam po kamieniach, bo w tym miejscu, gdzie nie było drzew, jeszcze było trochę światła. Potem z powrotem pod górę i można było zająć się rozbijaniem namiotu. Miejsce znalazłam już wcześniej, to była jakaś żwirowa polanka, dawniej wykorzystywana przez grupy jadące konno. Ale dało się wejść między drzewa i tam było dobrze. Noc była znów bardzo zimna, wzeszedł księżyc.
Liczyłam na równie miły szlak jak poprzedniego dnia, ale tym razem było okropnie pagórkowato - pełno mikro wzniesień. Szlak był nowy, jeszcze nie okrzepł, widać było ślady łopat konstruktorów. Stary szlak nad rzeką już w większości został wymyty, dlatego nie dało się nim chodzić.
Kiedy skończył się obszar chroniony moim oczom ukazały się całe połacie wyciętego lasu. Prywatni właściciele wycinali wszystko co się da. Bywa różnie, ale na zachodnim wybrzeżu, gdzie łatwiej o transport drewna i wielkie miasta są blisko, jest bardzo dużo wycinki. Nikt się tam nie przejmuje gospodarką leśną, robi się zrąb zupełny wszędzie. Również na szlaku... Szlak na Mount Josephine nie był rekomendowany, ale był dozwolony, więc chciałam pójść - liczyłam na ładny widok. Ale było łatwe obejście i ogromna większość z nielicznych hikerów szła obejściem. Nie mogłam nawet znaleźć wejścia na właściwy szlak. Wspięłam się z rozwalonej skarpy na grzbiet i tam znalazłam resztki ścieżki. Były tam i resztki lasu. Tam gdzie lasu nie było, widok był ładny, ale to zawsze smutny widok, jeżeli się go zawdzięcza wycince. No ale tak, zobaczyłam Mount Baker. Za to wejścia na Mount Josephine bardzo żałowałam - było stromo i niebezpiecznie, zwalone drzewa zagradzały drogę. Bałam się spojrzeć w lewo w przepaść, bałam się odwrócić. Jak już zaczęłam, mogłam iść tylko pod górę... w końcu doszłam, ale moje żyły nie zawierały już krwi, tylko czystą adrenalinę.
I na zejściu były ładne widoki, zdecydowanie lepsze niż z Mount Josephine, która miała las na szczycie - tak to już jest. Reszta popołudnia była bezstresowa. Spotkałam rowerzystę, który był moją obecnością bardzo zaskoczony. Myślał, że pojechał w absolutnie dzikie miejsce, w którym nikt nigdy nie bywa. A tu ja... Pod nogami stare i nowe leśne drogi, wędrówka szła szybko. Tylko o biwak trudno. Nie dało się nic znaleźć w lesie, bo był jak tropikalna dżungla. Rozłożyłam się na otwartej przestrzeni, na starej drodze, która dochodziła do tej, którą prowadził szlak. Obie były zarośnięte ostrężynami, więc nie było strachu, że ktoś przyjedzie. Mógł co najwyżej zajrzeć niedźwiedź, ale nie zajrzał.
Następny dzień był dość kiepski. Szło się tylko przez poręby. Przeszłe, teraźniejsze i przyszłe. Mijały mnie ciężarówki z drewnem no i było też niemal ciągłe podejście, przerwane przeokropnym odcinkiem chaszczingu zarośniętą drogą. To było tylko 300 metrów, ale tak bardzo bolało i niekiedy nie było się czego złapać na wyjściu z jaru, wymytego przez strumień. Kiedyś pewnie były jakieś przepusty pod drogą, ale się zniszczyły i woda po prostu przebijała się w dół. Tak więc płaska droga była pełna jarów. I ostrężyn oczywiście. Widać było ślady wszystkich wędrowców, którzy już tamtędy przeszli, to jakoś pocieszało. I nagle chaszcze się skończyły i zamieniły w kolejną porębę.
Ocean widać już było wyraźnie, upstrzony wysepkami.
Naprawdę fenomenalny widok na Mount Baker, a potem kawałek fajnego lasu, o dziwno, na grzbiecie. było tam mnóstwo borówek i tyle samo śladów niedźwiedzi, które przywabiły. Poczęstowałam się też oczywiście.
Za tym ładnym grzbietem była najgorsza możliwa nawierzchnia - tłuczeń. Buty już miałam bardzo mocno sklepane, amortyzacji praktycznie nie było, a ten tłuczeń po prostu wbijał mi się w stopy. Zejście tym tłuczniem miało wiele, wiele kilometrów. Widok był oczywiście świetny, jako że znów był zrąb zupełny. Widać było Wyspę Vancouver, może nawet plażę na której kiedyś siedziałyśmy z Annette? Tam marzyłam o Japonii...
Biwak z konieczności był na placu do gromadzenia ściętego drewna. Na szczęście akurat nic nie wywożono i był zupełny spokój. Za to wiatr wiał dość mocno, zerwał się po zachodzie słońca i był bardzo chłodny. Ale tutaj już było nisko i blisko oceanu, więc rano szybko zrobiło się w miarę ciepło i przyjemnie, nie było na co narzekać. Nawet tłuczeń się w końcu skończył.
Chyba jeszcze nie wspominałam o licznych ostrzeżeniach odnośnie wylania herbicydów - leje się je powszechnie na obrzeża dróg leśnych, ale jest obowiązek poinformowania o tym. Dzięki temu wiadomo, że nie można jeść owoców. Można patrzeć jak soczyste ostrężyny więdną...
Znów czekała mnie mieszanina leśnych dróg i poręb, obowiązkowy widok na Mount Baker, ale trochę się poprawiło, bo pojawiły się ścieżki i w miarę dobry szlak, ale że na prywatnym terenie, to pojawiły się motocykle i ten szlak systematycznie niszczyły, tworząc błotniste rynny. Motocykliści mieli swoje szlaki, ale koniecznie musieli wjechać też na ten pieszy :-(
Wieczorem dotarłam do cywilizacji i popędziłam parę km od szlaku zrobić zakupy na stacji benzynowej w Alger, u wjazdu na autostradę. Była nawet dobrze zaopatrzona. Robiąc zakupy wieczorem mogłam oszczędzić trochę czasu. Nabrałam wody z kranu i popędziłam z powrotem na szlak, nielegalnie zabiwakować na prywatnym terenie. Było kompletnie ciemno, ale mam wprawę i nawet w gęstym lesie udało mi się znaleźć skrawek umożliwiający wpasowanie materaca.
Teraz już miało być trochę lepiej - więcej szlaku, już prawie bez dróg. Na początek park stanowy ze sztucznym jeziorkiem, potem jakieś osiedla domków i kuriozum w postaci prywatnego przystanku autobusowego, na którym nikomu nie wolno było przysiąść, bo właściciel wezwałby policję.
Potem szlak - naprawdę świetny, ale uczęszczany i taki, na którym o mało nie zginęłam. Serio. Szłam pod górę nikogo się nie spodziewając, szlak miał zakosy, był w lesie. Cisza zupełna. I nagle dwa metry przede mną wyrósł pędzący z góry rowerzysta. Był zaskoczony tak jak ja, w ułamku sekundy nie miał szans zahamować. Udało mi się w ostatniej chwili odskoczyć kawałek, choć nie mogłam bardziej, bo dalej było urwisko. Przylgnęłam do drzewa, a on już był kilkadziesiąt metrów w dół, tak bardzo pędził, i z tej dołu mnie przepraszał. Krzyknęłam do niego pytając czy jeszcze ktoś za nim jedzie, a on potwierdził, więc już tylko stałam na skraju ścieżki aż przejedzie reszta - też pędząca na złamanie karku, bo niby dlaczego ktoś miałby być w biały dzień na szlaku. Na szlakach dzielonych, które są zawsze bardzo nieszczęśliwym pomysłem, ale się zdarzają pierwszeństwo ma najpierw koń, potem pieszy, a na końcu rowerzysta, który ma obowiązek uważać na to, co się dzieje. Spotykając kogoś powinien odstawić rower na bok. W tym przypadku to nie zadziałało... Cieszyłam się, że żyję i nie jestem połamana.
Ten szlak już tylko pieszy - uff. Ale przy niedzieli było na nim milion ludzi. W dole przeświecał ocean - tak, to był ten moment, dotarłam do oceanu. Zrobiłam sobie na dole zdjęcie z tablicą pamiątkową, bo oto mój główny cel był tak naprawdę osiągnięty - przebyłam drogę od Atlantyku do Pacyfiku. Ale na PNT zostały mi jeszcze dwa tygodnie.
Zmierzałam tego wieczora do miejscowości Edison, gdzie miał być trail angel, który przenocowywał hikerów. Szlak pozostał na asfalcie wśród pól i gospodarstw rolnych. Znowu coś nowego, taka płaska równina nad oceanem. Trochę jak jakieś miejsce w Europie, ale jakie? We Francji? Sama nie wiedziałam z czym mi się ten widok kojarzy, może był po prostu jedyny w swoim rodzaju.
Nie miałam internetu, w Edison nie działało wifi, nie miałam adresu trail angela i musiałam go jakoś znaleźć. Poszłam najpierw do baru i tam próbowałam się dodzwonić do Mike'a, ale nie odbierał. Poszłam do drugiego baru zapytać czy ktoś go nie zna i nie wie gdzie mieszka i owszem, barmanka powiedziała że dawno temu chodziła z jego bratem. Podała mi opis domu, niezupełnie go ogarnęłam, ale wiedziałam, że dom ma być biały, nie przy samej drodze i po lewej stronie. Jakimś cudem znalazłam. Najpierw obeszłam ogród, a potem znalazłam garaż - dla hikerów przeznaczone było całe pomieszczenie. Zapukałam i otworzył mi zupełnie nieznany mi wcześniej hiker o imieniu Mash. Był z Anglii, szedł bardzo szybko i mnie dogonił. Przeszedł już w tym samym sezonie CDT! Był szalenie sympatyczny, bardzo miło nam się gadało, a wieczorem pojawił się i Mike, który był pod wrażeniem, że znalazłam jego dom. Już mu w miasteczku powiedzieli, że go szukałam, bo to było naprawdę mikroskopijne miasteczko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz