piątek, 25 lipca 2025

USA: Pacific Northwest Trail (Discovery Bay - Forks, Olympic National Park)

Nad ranem, jeszcze po ciemku, leśną drogą znów pędziły auta. Raczej nie trzeba się ich było obawiać, ale mimo wszystko czułam się nieswojo, pewnie mając w pamięci faceta hasającego po lesie z piłą łańcuchową. Było rześko, ciepła kawa smakowała. Przed rozpoczęciem gigantycznego podejścia na Mount Zion zrobiłam dłuższą przerwę. Miałam aż trzy smaki chipsów do wyboru! Podejście było naprawdę mordercze, szczególnie że to był dopiero drugi dzień od wyjścia z miasta i zapasów w plecaku było jeszcze dużo.







W nagrodę widok na szczyty Parku Narodowego Olympic. Jak już zeszlam z Mount Zion szlak zrobił się znacznie łagodniejszy i niespodziewanie tylko trawersował, posługując się jakimiś starymi, zapomnianymi drogami, uczęszczanymi tylko przez myśliwych. Spotkałam jednego, mówił że poluje na niedźwiedzie i był zdziwiony moją obecnością (zamiast niedźwiedzia). Nie widziałam żadnych śladów i miałam nadzieję, że żadnych niedźwiedzi tam nie ma, ale chwilę później usłyszałam pojedynczy strzał i jeden biedak stracił życie.







Myśliwy na szczęście nie znalazł każdego niedźwiedzia w lesie - o zmierzchu natknęłam się na jednego. Zrobiło się ciemno i dobre pół godziny szłam z latarką, wypatrując skrzyżowania, za którym miała być wiata. Stała na wydeptanej polanie. Nie była luksusowa, ale miała platformę do spania, na której się ułożyłam. Nie było żadnych owadów, mogłam spać normalnie. Ponieważ późno przyszłam, a było tak miło, wyjście nieco się opóźniło. Nie mogłam się nadziwić, że nikogo nie spotkałam. Za mostkiem rozpoczynała się Buckhorn Wilderness, ostatnie miejsce przez parkiem narodowym, gdzie można się było czuć swobodnie.









Całe rano podchodziłam, ale nie na darmo. Doczekałam się prawdziwie górskiego krajobrazu i 1100 mil. I wkrótce raj się skończył - zaczął się park narodowy. Tu już nie było żartów, trzeba się było sprężać, żeby zdążyć na zarezerwowany biwak. A nie był on wcale tak blisko w przestrzeni, jak się wydawało. Bo czekały przewyższenia, takie zwalające z nóg. Była jeszcze jedna wiatka, pod którą spotkałam trzech panów w średnim wieku. Nie pytając kim jestem i skąd się wzięłam wyśmiali mój plan na wieczór i oświadczyli, że na pewno nie dojdę tam gdzie chcę. Może do bliższego biwaku - ale tylko może. Siadłam w rogu wiaty żeby zjeść kanapkę i nie odzywałam się do nich. Usiłowali mi jeszcze tłumaczyć gdzie jestem na mapie i jak powinnam iść, tylko marnowali mój czas i bezsensownie mnie wkurzyli. Chociaż potem miałam trochę więcej energii, tak się we mnie gotowało.











Bliższy biwak nad jeziorem minęłam sporo przed zachodem słońca.




Na przełęczy przekonałam się, że jeszcze czeka mnie jedno podejście, a dopiero potem zejście w dolinę, na początku którego był mój planowany biwak. No cóż. Ale widok był cudny i ta kulka zachodzącego słońca. Ile już w życiu widziałam zachodów słońca, ale jednak nigdy dość.









Na biwak (Sunnybrook Meadows) dotarłam kiedy robiło się ciemno. Było kilka miejsc pod namioty w różnych miejscach, na dużej przestrzeni, ale nie było wody i musiałam się wracać. Jak doszłam z powrotem z wodą faktycznie było już całkiem ciemno, ale miałam wybrane miejsce częściowo pod drzewami. Zerwał się wiatr sunący zwykle nocą po zboczach w doliny, dlatego chciałam się schować. Tym razem nie było bardzo zimno, wieczór był przyjemny, na niebie świeciły gwiazdy.




Migotały nadal, kiedy się obudziłam, kiedy pakowałam namiot i dopiero kiedy jadłam śniadanie nadszedł świt. Wyruszyłam dokładnie kiedy zrobiło się jasno - ten park to nie żarty i chciałam wykorzystać każdą minutę dnia. Dystans do pokonania był jak zwykle nieco ponad 30 km, ale około 3000 m przewyższenia wymagało czasu. I tak wiedziałam, że nie zdążę przed nocą...




Dziury i tunele drążą świstaki. Zejście ciągnęło się, ale na dole był piękny stary iglasty las, nie ruszony żadnym pożarem. Nie było ludzi, tylko raz pod marną wiatą widziałam plecaki i słyszałam z daleka głosy mężczyzny i dziecka, którzy je tam zostawili.








Salami to jest to :-)






Pożary znów przygnały dymy na niebo, być może było też jakieś zachmurzenie. Nie było więc błękitnego nieba... Ale trawy już po jesiennemu żółkły i borówki czerwieniały. Gdyby tak móc spędzić tu więcej czasu i bez stresu móc powędrować gdzie daleko od szlaku... Owszem, można dostać pozwolenie na poruszanie się poza szlakami i biwakowanie tamże, więc nie jest to całkiem niemożliwe, wymaga tylko zaplanowania i zachodu. Sezon borówkowy oznaczał jedno - niedźwiedzie. Cały czas lustrowałam pola jagodowe czy czasem nie będzie tam misia i wreszcie się doczekałam - w najlepszym miejscu z najsoczystszymi owocami buszował wspaniały baribal. Dopiero kiedy byłam blisko zdecydował się odejść.










Z przełęczy Heyden Pass widać było prawdopodobnie Mount Olympic. Ale i połać spalonego lasu. Dalej szlak był w strasznym stanie. Gdyby nie to nawet udałoby mi się dojść na biwak przez zachodem słońca, ale w tej sytuacji nie było szans. Wszędzie zwalone drzewa, szlak zarośnięty, zniszczony. I osuwisko, na którym straciłam pół godziny. Próbowałam je obejść, ale się zsuwałam i musiałam dać za wygraną. Przeszłam bardzo ostrożnie trawers, ciesząc się, że nie pada deszcz. 











Biwak nad Elwha River był daleko w dole, a ja wciąż wysoko w górze, kiedy zaszło słońce. Z czasem pojawiły się żywe drzewa, ale dalej szlak był pozarastany i z czołówką źle się szło, szczególnie że zbocze poniżej było bardzo strome i chwilami obawiałam się źle stanąć. O 22 natknęłam się na miejsce pod namiot nad strumieniem, wzmiankowane w aplikacji. Miało tabliczkę, że jest to ostatnie miejsce gdzie można palić ognisko (ale chyba nie można, to w myśl dawnych już nie obowiązujących przepisów). Niemniej, najwyraźniej biwak był legalny. Wiele wyznaczonych miejsc biwakowych rozciągało się na dużej przestrzeni, były też takie pół legalne, z dawnych czasów, kiedy przepisy parkowe nie były jeszcze tak restrykcyjne. Padłam wymęczona. To chyba w tym miejscu zaczął mnie boleć kciuk od nadmiernego używania kijków na potwornie długich zejściach.







Dolina Elwha River była prześliczna, porośnięta takim prawdziwym lasem deszczowym z mnóstwem starych cedrów i dywanem mchów. Spotkałam cztery osoby, dwóch biegaczy forsujących rzekę i dwóch długodystansowców (od razu wiedziałam). Packy i Seadog byli na PNT przede mną, szli w tę samą stronę, ale teraz odwrotnie, dlatego że zaplanowali jakieś niestandardowe trudne przejście parku.








Stara chata trapera, który łowił łososie w rzece. Dawniej Elwha gościła ogromne ławice łososi i była wędkarskim rajem, ale potem wybudowano zaporę i ryby całkowicie zniknęły. Kilka lat temu zaporę rozebrano i teraz bardzo powoli do rzeki wracają ryby.







Im dalej w dół tym więcej śladów ludzi. Ogrodzenie dla koni zamykane na czekan :-) A kawałek dalej fajna wiata, wiata dla koni i zamknięta chata strażników.









Przed granicą parku była jeszcze jedna traperska chata, w świetnym stanie i z pięterkiem. O zmroku nie wahałabym się tam zostać i na pewno są tacy, co tam nocują, choć nie wolno.





Teraz na jeden wieczór opuszczałam park by następnego dnia do niego wrócić, po okrążeniu pozostałości po zaporze. Szłam do zmierzchu szutrową drogą, aż znalazłam miejsce nadające się na biwak. Obudziłam się rano z bólem brzucha, znów mi coś zaszkodziło i cały następny dzień czułam się okropnie. Poszłam oczywiście zobaczyć co zostało z zapory. Na szczęśćie spora część szlaku prowadziła starą asfaltową drogą i szło się łatwo, inaczej nie dałabym rady, tak byłam słaba. Ale parłam do przodu, bo nie chciałam dostać mandatu. Bałam się, że strażnik nie uwierzyłby w ból brzucha i pomyślałby, że kłamię, żeby zostać w parku dzień dłużej.









Stare gniazda os na ziemi.




Szkoda, że się tak wlokłam, bo potrzebowałam czasu. Tego dnia była największa atrakcja całego odcinka górskiego w Olympic: gorące źródło. Było dzikie, ale tylko trochę, bo ludzie ułożyli kamienie, żeby utworzyły się baseniki. Znajdowało się już w parku narodowym. Był obok biwak, ale nie pasował mi do planu. Mogłam się tylko wymoczyć przez godzinę, a potem musiałam iść dalej. Bardzo bolał mnie nadgarstek, ale w gorącej wodzie ból minął. Niestety tylko na jakiś czas. Ale kąpiel była cudowna, byłam sama i zrelaksowałam się totalnie.








Wieczorne podejście na Appleton Pass było męczące, ale dałam radę i jeszcze nie było ciemno kiedy dotarłam na miejsce. Na szczęście były miejsca biwakowe tuż obok przełęczy, nie trzeba było odbijać. Po raz kolejny na biwaku nikogo nie było.






Noc tym razem była bardzo zimna, ale słońce zaczęło grzać, jak tylko wyjrzało zza poszarpanych szczytów. Cudownie wyglądała Mount Olympic w brzoskwiniowym świetle poranka. Miałam nadzieję dalej rozkoszować się widokami w samotności, jednak nagle pojawili się ludzie - dołączyła do PNT popularna pętla przez Seven Lakes Basin i pojawiło się pełno ludzi. To właśnie w tym rejonie wymagana była plastikowa beczka na jedzenie, dlatego musiałam unikać biwakowania tam. Tymczasem nad Heart Lake spotkałam... Matadora! Szedł w odwrotną stronę, był już na finiszu. Wiele osób tak robiło ponieważ sytuacja z pływami na ostatnim odcinku miała być zła i woleli przejść plażę w lepszych warunkach. Ja się nawet nad tym specjalnie nie zastanawiałam - będzie co ma być.






Heart Lake widziane z góry faktycznie miało kształt serca, ale raziła liczba wydeptanych wokół ścieżek.





Więcej widoków na Mount Olympic i podejrzanie zamglone niebo - nadchodziła zmiana pogody.






Udało mi się przejść cały malowniczy grzbiet w doskonałych warunkach. Chyba ze sto razy powiedziałam "cześć"... Ale wszyscy się uśmiechali i byli równie zachwyceni widokami.










Ostatecznie zachmurzyło się jak już zeszłam z grzbietu na biwak nad jeziorem. Tam to dopiero były tłumy! I nagle zrobiło się zimno, a chwilę potem lunęło. Musiałam wyjść parasol i membrany. Trochę się w nich zgrzałam, bo znów musiałam podchodzić. Na szczęście ten grzbiet był zalesiony, więc niepogoda nie dała mi się aż tak bardzo we znaki. Czułam tylko chłód i nie zdejmowałam powerstrechu. Wicher opierał się na drzewach. Deszcz nie był intensywny, prawie ustał. Ludzie zniknęli, ten szlak już nie był popularny.





Oczywiście zrobiło się ciemno zbyt wcześnie. Gruba warstwa chmur na niebie jeszcze to przyspieszyła. No cóż... W świetle czołówki widziałam mżawkę. Szłam bardzo wolno, przedzierając się przez kępy paproci i starając nie przewrócić na śliskich kamieniach. Szłam po ciemku godzinę czy półtorej w tej wilgotnej dżungli. Nie miałam szans dotrzeć na wyznaczony biwak przed północą, nie miałam na to siły, ale po drodze było miejsce po dawnej wiacie, które nadal jest używane jako biwak i tam postanowiłam zostać. Rozpadało się na dobre i padało całą noc.

Powinnam była wstać po ciemku, ale nie miałam siły i spałam aż się wyspałam. Było już jasno. I jakże mokro... Szlak był strasznie zarośnięty, byliny bujały na dwa metry, pod nogami ledwo widziałam ścieżkę. Tempo kiepskie... Dotarłam do wiaty, w której niestety nie spałam, była bardzo fajna. Szkoda że nie dałam rady... Zostawiłam dla swoich znajomych będących dzień do tyłu wiadomość na kawałku zużytej mapy. Chciałam im dodać otuchy.










I jeszcze jedna wiata, już ostatnia. Park chyba chciałby się ich pozbyć.





Po południu szlak zaczął się poprawiać, był miejscami obkoszony - widocznie wolontariusze docierali od strony cywilizacji, do której i ja zmierzałam. Szłam wzdłuż pięknej rzeki Bogachiel River, która rosła wraz z każdym dopływem. Wody nie brakowało, co chwilę przechodziłam jakiś strumień i nie musiałam wcale nieść.













Za biwakiem nad rzeką ułożyłam 1200 mil, trochę za późno tym razem, ale kompletnie zapomniałam. A była to ostatnia setka na szlaku!





Śpieszyłam się żeby pokonać jeszcze za jasności obejście osuwiska. Na szczęście powieszono liny, więc nie było problemu. Bez nich na pewno bym zjechała, bo moje buty nie miały już żadnej przyczepności.




Znów szłam po ciemku, ze dwie godziny. Chciałam wyjść poza granicę parku i zanocować na parkingu, najlepiej w WC. Ale parking nie był pusty. Przed nim jeszcze w ciemności nabierałam wody, zajęło to dwa razy tyle czasu co zwykle. Na parkingu jakiś facet szykował się na nocleg w samochodzie. Było strasznie mokro, za nic nie chciałam rozbijać namiotu. Po prostu do niego podeszłam i zapytałam czy będzie mu przeszkadzało jeśli zajmę WC na noc. Powiedział że absolutnie nie ma problemu, i tak woli sikać w lesie. Powiedziałam żeby w razie czego mnie obudził, to go wpuszczę i życzyłam dobrej nocy. Jak miło było się schować pod dachem! Tak się złożyło, że pierwszy raz spałam w amerykańskim WC, choć tego typu noclegi są często praktykowane przez hikerów.





Wszystko miałam suche, po 7 wyszłam zadowolona. Tego dnia wybierałam się do Forks, do którego musiałam złapać stopa z głównej drogi. Dojście do niej było asfaltowe i nie bardzo długie, zdaje się że doszłam około południa. Stopa złapałam w 5 minut!





Pod supermarketem zauważyłam fajnie spakowanych rowerzystów. Chyba byli z Niemiec. Poszłam jednak najpierw na miasto. Pytałam w kilku miejscach czy mogłabym przez kilka dni (aż skończę szlak) przechować gdzieś paczki, ale nikt się nie chciał zgodzić. Czekały na poczcie. Wzięłam wreszcie plastikową beczkę, teraz była mi potrzebna. Ale jeszcze dwa pudła i zawartość beczki... Chciałam nawet po prostu wysłać je do tej samej poczty, ale kierowniczka się zlitowała i zabrała je do swojej własnej szafki. Miałam tylko powiedzieć gdzie są, kiedy przyjdę je odebrać. Byłam bardzo wdzięczna i zapewniałam, że najpóźniej za tydzień się po nie zjawię. Potem poszłam do biblioteki ładować elektronikę i kupić bilet na samolot do Polski. Kupiłam na 22 września, na samolot linii Condor do Frankfurtu i dalej przesiadka do Katowic, tak było najtaniej. Wypatrzyłam między półkami interesującą osobę - był to Fig, hiker z UK, który już skończył szlak i obozował na plaży w oczekiwaniu na swój lot do domu. Wpadał od czasu do czasu do biblioteki, korzystając z cudu zwanego transportem publicznym. Mieliśmy się jeszcze zobaczyć na rzeczonej plaży. Powiedział mi, że spotkał Kamilę Kielar i Tomka Larka i że wcale nie są przede mną, tylko za mną. Nie wiedziałam jak to możliwe i nawet nie do końca wierzyłam. Myślałam, że w takim razie muszą być tuż tuż. Czyżbyśmy się mieli zaraz spotkać? Ale Fig powiedział, że mają w planie biwakować na jego plaży w niedzielę, tymczasem ja planowałam już piątek.






Na spotkaniu z Figiem wcale się nie skończyło. Kiedy w końcu poszłam zrobić zakupy spożywcze, pod sklepem spotkałam Pocky'ego i Seadoga! Mieli wypożyczony samochód i właśnie dali sobie spokój ze szlakiem. Nie dali rady zrobić trudnego szlaku alternatywnego, musieli zawrócić i tak byli już wszystkim zmęczeni, że stwierdzili, że już im się nie chce iść do końca. I tak za dużo ominęli, a w przyszłości chcą przejść PNT porządnie w całości. Wobec tego zapytałam czy nie mogliby mnie podrzucić z powrotem na szlak, na co chętnie przystali. Podrzucili mnie na kemping Bogachiel State Forest, gdzie był darmowy prysznic. Nie nocowałam tam, ale prysznic wzięłam. Zjadłam kurczaka przy stole piknikowym i dopiero potem, z mokrymi włosami, ruszyłam przejść jeszcze kilka km i zabiwakować byle gdzie w lesie. Zdjęcie niestety kompletnie nieostre, ale oddaje klimat.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz