wtorek, 21 października 2025

Szlak Polskiej Miedzi

Listopadowy weekend Dnia Niepodległości idealnie nadawał się na przejście ostatniego w roku 2024 polskiego szlaku długodystansowego, Szlaku Polskiej Miedzi o długości 124,2 km ze Złotoryi do Głogowa, w całości w województwie dolnośląskim. Pociągi póki co nie dojeżdżają do Złotoryi, ale z pomocą przyszła mi Ewa Chwałko (dzięki!), która wybierała się gdzie indziej na weekend, ale było jej prawie po drodze podwieźć mnie na początek szlaku. Byłyśmy już umówione na wspólny następny szlak, więc co się odwlecze, to nie uciecze. Dojechałyśmy około południa, ale potem zabrałam się za zwiedzanie Złotoryi, wizytę w Kościele Narodzenia NMP, drugie śniadanie i tak zeszło chyba do 13. Zanosiło się więc na długi marsz po ciemku, bo miałam tego wieczora dotrzeć do Legnicy. No cóż... Najważniejsze, że była kropka szlakowa.














U podnóża Góry Mikołajskiej było wejście do starej kopalni złota, ale nie było mowy o możliwości zwiedzania po sezonie. Ruszyłam więc przed siebie, starając się połknąć szybko lekko tylko pagórkowate kilometry.







Widok Rzeki Kaczawy dawał poczucie, że szlak zaczyna się w górach (na Pogórzu Kaczawskim konkretnie).






Zrobiłam przystanek w Rokitnicy i obeszłam kościół św. Michała Archanioła z fajnie widoczną częścią romańską - kościół ten został zbudowany przed jakimkolwiek w Złotoryi. W bliskiej okolicy były dwa grodziska, pierwsze na wzgórzu zamkowym, a drugie dalej w lesie, ale bez łatwego dojścia. Nie miałam niestety czasu eksplorować. Na szlaku jednak miało być jeszcze bardzo wiele grodzisk - tak naprawdę powinien się on nazywać Szlakiem Grodzisk, bo jest ich na trasie więcej niż miedziowego przemysłu.








Emocji dostarczyło przejście przez Kaczawę. Niedawna powódź zniosła most, ale jeszcze się trzymał i trzeba było zrobić tylko jeden duży krok nad wodą żeby wejść na konstrukcję. Nic się nie chwiało, most osiadł na dnie, na końcu trzeba było przejść przez barierkę i zeskoczyć na ziemię. Poziom wody był zresztą na tyle niski, że można byłoby też przejść w bród. Przed mostem gromadzą się gałęzie i śmieci, całkiem możliwe że kolejne wezbranie całkiem zniesie most. Miejmy nadzieję, że zostanie postawiony nowy. Dalej był odcinek przez pola, a potem kawałek asfaltu. We wsi Rzymówka widać było znów jak wielka była powódź. Był tam i pałac oraz grodzisko, pod którym było zamknięte źródło. Wyraźnie widać było wysokie wały.









W Krotoszycach zaczęło zmierzchać, a zanim doszłam do końca Wilczyc zrobiło się ciemno. Miło wyglądała wieś układająca się do snu. Wypatrzyłam stare poniemieckie płaskorzeźby na starej szkole i uroczy PRL-owski przystanek. Na końcu wsi wyjęłam czołówkę i ruszyłam przez pola.









Przekroczyłam autostradę po wiadukcie, potem był jakiś przysiółek, znów pola i długi odcinek leśny. Zatrzymałam się na przystanku w szczerym polu napić się herbaty i chwilę odpocząć, bo nic i tak mi nie dawało śpieszenie się, skoro już było ciemno. Po czterech godzinach wędrówki z czołówką dotarłam do Legnicy. Jeszcze czekał mnie kawał drogi przez miasto, aż do dworca kolejowego, gdzie czekał na mnie Szybki z kanału Szybkie Podróże, z którym byłam umówiona na nocleg. Zaraz pojechaliśmy do ciepłego mieszkania i Szybki przygotował pierogi. Wchłonęłam też oczywiście masę herbaty. Przyszła z pracy partnerka Szybkiego Paula, ale że wszyscy mieliśmy co robić wczesnym rankiem to ułożyliśmy się na spoczynek w miarę wcześnie.









Po śniadaniu złożonym z jajecznicy i kawy wróciłam na dworzec i stamtąd kontynuowałam wędrówkę. W nocy był lekki przymrozek, pogoda pochmurna - ot listopad. Długo trwało wyjście z miasta, ale w końcu pojawiły się pola.









Wieś z kościołem i starym cmentarzem to musiały być Rzeszotary. Za nimi zaczął się naprawdę fajny odcinek leśny - byłam zaskoczona tym, jak dużo fajnego lasu jest na Szlaku Polskiej Miedzi.












Cywilizacja wychynęła w Kochlicach, gdzie udałam się na parking przy autostradzie. Bałam się, że nie będę mogła wejść, bo był płot, ale płot miał otwierana bramę na dzień, tak żeby umożliwić korzystanie z autostradowych przybytków okolicznym mieszkańcom. Były restauracje typu MacDonalds, ale i darmowe WC z gorącą wodą, ogrzewane. Tam się schroniłam i spożyłam drugie śniadanie, a w MacDonaldzie użyłam wifi.






Nasycona i ogrzana ruszyłam dalej. Szlak był bardzo dobrze oznakowany i nawet miał szlakowskazy. Podążając za znakami trafiłam znów do pięknego lasu, który bardzo nadawałby się na biwak.








Bardzo podobał mi się odremontowany pałac w Chróstniku. Był zadbany, nie szczędzono funduszy żeby przywrócić mu świetność i wszystko wyglądało na zrobione zgodnie ze wskazówkami konserwatora - nic tylko chwalić. Jak się później dowiedziałam właścicielem pałacu jest prezes firmy CCC. 






Chciałam zabiwakować na pobliskim grodzisku w Krzeczynie Wielkim, ale i tam był pałac i teren wraz z grodziskiem należał do pałacu. Był ogrodzony. Musiałam się kawałek wrócić do małego lasku i tam rozbić. Ze względu na bardzo długi listopadowy wieczór i chłód nie wyobrażałam sobie nie robić ogniska. Wykopałam dołek łopatką i zrobiłam małe, dyskretne, ale miłe i ciepłe. Obok miałam norę, myślałam, że może wilczą, ale chyba była to nora borsuka.









Kiedy wstałam było jeszcze zupełnie ciemno. Przygotowałam kawę na kuchence alkoholowej i zjadłam śniadanie. Zwinęłam namiot jak już się robiło jasno. Zaczął się dzień i również ja rozpoczęłam swój trzeci dzień na szlaku.











Pobliski średniowieczny kościół św. Marii Dominiki Mazzarello należał już do Lubina. Niezbyt mi się uśmiechało przechodzić całe miasto, ale co było robić... Z powodu robót drogowych musiałam przejść kawałek zielonym szlakiem, ale wróciłam na niebieski w porę, żeby trafić do ruin zamku oraz zamkowego kościoła, który niestety był zamknięty, więc nie mogłam zwiedzić w środku. Do obejrzenia były jeszcze mury, a pod koniec miasta wreszcie coś miedziowego - budynki zarządu KGHM Polska Miedź S.A.










Chciałam na koniec zajrzeć na stację benzynową i nabrać wody, już tam zmierzałam, kiedy zobaczyłam dwie wychodzące stamtąd osoby. Jak nic hikerzy! Tego jeszcze nie było nigdy! Byłam ogromnie zaciekawiona i od razu zamachałam. I tak poznałam Magdę i Marcina z Opola, również fanów szlaków długodystansowych i widzów kanału. Bardzo miło było ich poznać, a przy tym to naprawdę ewenement, że spotkałam kogoś na szlaku nizinnym. Dotychczas zdarzyło mi się to tylko na Szlaku Orlich Gniazd. Szkoda, że szliśmy w odwrotnym kierunku, inaczej na pewno zrobilibyśmy wspólny biwak. A tak musieliśmy się rozstać z nadzieją, że uda się kiedy indziej.






Tak jak mówili Magda i Marcin las dalej nadal był świetny. Pobrałam korę brzozową z myślą o kolejnym ognisku. Wypatrzyłam na porębie wspaniały głaz narzutowy. Znaczyło to, że skończyły się już tereny podgórskie, a zaczęły polodowcowe. Może był to kiedyś dawno temu kamień ofiarny? Później był jeszcze jeden kamień, ale dość niepozorny w porównaniu z pierwszym.












Starałam się przebierać nogami jak najszybciej, żeby jeszcze skorzystać z krótkiego dnia. W Żelaznym Moście była malownicza ruina pałacu, między drzewami widać było również kościół z daleka. W Pieszkowicach zrobiło się ciemno. Siadłam na chwilę pod wiatą. Została mi tylko godzina do planowanego biwaku, więc nie tak źle. Całość wiodła przez las, który był bardzo głuchy i dość ponury. Wiele drzew było wyciętych, więc nie było aż tak ciemno - coś tam widziałam. Szlak sprowadził mnie w jakąś dolinkę, a na koniec było przejście pod wiaduktem, parę sekund na drodze asfaltowej i mogłam buchnąć w las. Był to ostatni skrawek lasu przed Polkowicami - jakoś mi tak wychodziły biwaki przed miastami, ale to dobrze, bo rano mogłam pobrać wodę. Tylko że zrezygnowałam tym razem z ogniska, bo było za blisko cywilizacji, a las był widny i nie chciałam żeby ktoś mnie zobaczył. Tym razem zresztą nie było aż tak zimno.










Miałam lekkie opóźnienie, zaspałam, także śniadanie było już za jasności. Chłodny opar wisiał nad gliniankami. Kawałek dalej była wiata, ale nie spałabym tam sama ze względu na bliskość miasta.






Polkowice nie były może aż tak urodziwe, ale na rynku był Urząd Miasta czy może Gminy i tam poszłam do łazienki i po wodę - bardzo miło, że jest taka możliwość.










W Trzebczu cmentarz, w Komornikach znów średniowieczny kościół - fajnie wyglądał w otoczeniu obiektów z różnych epok.









Kolejnym ciekawym obiektem było wzniesienie, na którego szczycie wydawały się spoczywać wały dawnego grodziska. Miejscowość nazywała się Grodowiec, co samo mówi za siebie. Niemniej, wieś powstała później, a kościół tym razem był barokowy, choć wzniesiony na starszych murach. Był otwarty, bo to sanktuarium. W środku przytulnie i, uwaga, w konfesjonale znalazłam gniazdko. Ksiądz widocznie słucha podcastów w oczekiwaniu na penitentów ;-) Wzgórze było też świetnym punktem widokowym. W okolicy były jeszcze dwa grodziska, jedno niedostępne, gdzieś na bagnach, ale nic nie wypatrzyłam.













Ruiny kaplicy grobowej z XVIII/XIX w. Pola we mgle wyglądały bardzo romantycznie, aż zrobiłam sobie zdjęcie.






Bardzo byłam podekscytowana kolejnymi grodziskami na trasie. Było ich kilka w jednym miejscu, nie byłam pewna czy zdążę obejrzeć trzy położone najbliżej szlaku, bo wieczorem miałam już kończyć przejście i zdążyć na pociąg w Głogowie. Ale bardzo chciałam... Od razu znalazłam interesujący wał i ciek wodny, który w średniowieczu zaopatrywał w wodę mieszkańców osady przygrodowej. Poczułam zew i ruszyłam na przełaj do grodziska (nie ma ścieżki, ale idzie się pozostałościami drogi po wycince, sarnim traktem i skrajem pola). Wały były bardzo wysokie i imponujące. W pobliżu wybudowano niby-replikę osady, więc i tam poszłam. Warto, ejst ogólnodostępna i ma fajne pomieszczenie nad bramą. Repliki nie są wierne, ale jest dużo tablic informacyjnych i można poczytać o wykopaliskach. Taka ilość grodzisk jest związana z granicą na Odrze i zmianami politycznymi w X wieku, kiedy to rosło w siłę Państwo Piastów i ścierały się ze sobą sąsiadujące plemiona. Grody zaczęło masowo budować w IX w. Kolejny gródek był mniej okazały, wyraźnie wybudowany wcześniej i nieco mniej obronny. Niestety został zniszczony przez prace leśne - maszyny przejechały po wałach! Niestety jeśli obiekt nie jest wpisany do rejestru zabytków można z nim robić co się chce. To ogromny problem i wielka strata.
















Trzecie grodzisko było podobne do drugiego, widziałam je już ze szlaku, na który wróciłam zbiegłszy z drugiego grodziska. Dalej był ładny rezerwat ze starodrzewem. I wcale nie skończyły się grodziska! Wśród pól było jeszcze jedno z może i dwa, jedno miałam potwierdzone, było częściowo zniszczone przez działalność rolniczą, ale wyróżniało się w terenie.







I znów zrobiło się ciemno. Bardzo długo szłam po ciemku polami, wiał wiatr i zaczęło padać, na szczęście nie mocno. Pod koniec spotkałam parę z kijkami, byli tak samo zdziwieni jak ja. A potem zobaczyłam już światła Głogowa i pędziłam jak mogłam, bo zanosiło się na to, że ledwo zdążę na pociąg.





Przebiegłam przez Głogów nie wchodząc już nigdzie, odnotowałam tylko ruiny ewangelickiego kościoła i zamek nad Odrą. Dotarłam na dworzec kwadrans przed odjazdem pociągu, w sam raz żeby jeszcze zdążyć nagrać zakończenie filmu i zrobić sobie zdjęcie z kropką, która znajduje się na drzewie za przystankiem autobusowym naprzeciwko dworca PKP.







Szlak pozytywnie mnie zaskoczył ilością lasu i grodzisk, był w sam raz na listopad i bardzo go polecam. Był to mój 34 polski szlak długodystansowy PTTK powyżej 100 km. Film z wędrówki na YT: https://youtu.be/ZHPoE7DgMnY


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz