W tym roku zimowa podróż narciarska odbyła się od razu w styczniu. Umówiłam się na nią (a przynajmniej na pierwszą połowę) z koleżankami ze Szwecji, Marią i Ruth, poznanymi na zlocie Vita Gröna Bandet w październiku (z Ruth znałyśmy się wcześniej na odległość). Wszystkie trzy przeszłyśmy wzdłuż Szwecję, Maria w 2024, Ruth w 2021 i ja w 2020, było to więc spotkanie "Smygehuk Club" - tych, co wędrówkę kończą lub zaczynają na skańskim cypelku.
Jako cel wędrówki narciarskiej obrałyśmy leżące najdalej na południe góry Szwecji Transtrandsfjällen, a w nich szlak będący pętlą: Sälenringen. Miał tylko 66,5 km, więc było duże prawdopodobieństwo, że uda nam się go przejechać w całości, choć już było wiadomo, że Ruth będzie musiała wcześniej wrócić do domu. Wszystkie trzy szłyśmy przez Transtrandsfjällen w drodze przez Szwecję, jednak żadna z nas nie eksplorowała ich południowej części, dlatego pomyślałam, że fajnie będzie zacząć od niej.
Pogoda na Bałtyku była sztormowa, a ja wybrałam się promem. Nie było samolotów z Krakowa, bo połowa stycznia to martwy sezon, promy też nie pływały codziennie, ale w każdym razie pływały. Trzy dni wcześniej co prawda jeden odwołano z powodu sztormu i teraz też zachodziła obawa, że fale będą zbyt wielkie, ale jednak 7 w skali Beaufforta uznano za bezpieczne warunki i wypłynęliśmy. Był wtorek 14 stycznia, do portu dotarliśmy z 40-minutowym opóźnieniem następnego dnia o 12:40. Delikatnie mówiąc bujało, ale cały czas leżałam w łóżku. Prysznic był możliwy tylko w kucki, inaczej za bardzo rzucało. Byłam dość mocno obładowana, ale mój zimowy bagaż jest bardzo kompaktowy i przystosowany do podróżowania środkami komunikacji publicznej, więc bez problemu przeszłam pieszo 500 m na stację kolejową w Nynäshamn. Maria zaprosiła mnie na noc do siebie, miałyśmy dalej w góry pojechać jej autem. Pojechałam więc pociągiem od razu do niej, spotkałyśmy się na stacji przesiadkowej, gdyż szczęśliwie urwała się wcześniej z pracy. Wieczorem poszłyśmy do supermarketu, kupiłam też sobie szwedzką kartę SIM, planując pozostać w górach nieco dłużej (uwaga - trzeba mieć paszport żeby zarejestrować kartę w Telii). Odbyło się wielkie pakowanie, a także konsumpcja makaronu ze szpinakiem. Fajnie było oglądać przez okno sąsiadów i patrzeć co robią - większość ludzi w Szwecji tradycyjnie nie ma w oknach firanek i można patrzeć na przeciwległy blok jak na domek dla lalek. Dwie panie jednocześnie przygotowywały obiad w dwóch różnych mieszkaniach, wykonując te same czynności. Ciekawe czy też gotowały makaron ze szpinakiem? Nie odważyłam się spytać Marii o lornetkę.



Rano nie było przesadnego pośpiechu. Już jaśniało, kiedy wstałyśmy i o 8 zasiadłyśmy do śniadania. Trzeba było jeszcze zalać termosy i zanieść wszystkie rzeczy do auta. Wyjechałyśmy około 10:30 i chyba około 15 byłyśmy w Leksand, skąd odebrałyśmy z zajęć Ruth i już we trójkę pojechałyśmy do Rättviku, gdzie dołożyłyśmy jej bagaże. Jakimś cudem wszystko to się zmieściło, ale to nie był koniec załadunku, bo Maria właśnie kupiła sobie nowe pulki, które miały czekać na odbiór w Sälen, ostatniej wsi przed szlakiem, gdzie był sklep z pocztą. Były to prześliczne, choć nieco ciężkie drewniane pulki Rimforspulkan. Nawet sprzedawczyni była zdziwiona gabarytem przesyłki, ale na szczęście czekały w sklepie. Po drodze był naprawdę cudowny zachód słońca. Zresztą zachodów słońca nie miało brakować podczas tej podróży.





Miałyśmy już wybrany odpowiedni parking w południowo-wschodniej części masywu, tuż obok szlaku. Wywlekłyśmy nasze bagaże, odpakowałyśmy nowe pulki i ruszyłyśmy na 3-kilometrowy odcinek do pierwszej chatki - na całej trasie było wiele chatek odpoczynkowych, w których przynajmniej ja planowałam spać. Ruth wahała się pomiędzy namiotem, a chatkami, Maria będąc na urlopie chciała spędzić jak najwięcej czasu na łonie natury, której była spragniona, a więc wolała namiot. Ja natomiast łona natury mam dosyć i preferowałam chatki. Każda dostała to, czego chciała - szlak był do tego idealny. Było już od dawna ciemno, ale śnieg odbijał rozproszone światło, jak się wydawało, pochodzące z kosmosu. Na lekkich zjazdach włączałam czołówkę, ale ogólnie nawet nie było trzeba. Natomiast ze zrobieniem zdjęcia startowego był problem.


Mellanfjällstugan czekała na nas pusta i zapraszająca. Bałyśmy się, że może nie być drewna w szopie (dostarczane jest ono przez władze wojewódzkie bądź lasy państwowe i można z niego swobodnie, acz z umiarem korzystać), dlatego wzięłyśmy worek drewna kupiony w sklepie (szczególnie mnie zależało na ciepłym piecu), ale jak się okazało szopa była pełna. Nasze drewno było jednak lepiej wysuszone i świetnie nadawało się na rozpałkę. Maria szybko rozbiła swój ogromny namiot-pałac Hellsport na wydeptanym nartami gruncie, a potem przyszła do nas do chatki i razem spędziłyśmy bardzo miły wieczór. Przywiozłam spory zapas słowackich kiełbas, które serwowałam dziewczynom. Jedzenie w Szwecji jest w moim odczuciu bardzo dobre, jednak nic tam nie przypomina środkowoeuropejskich kiełbas.
Spało się wszystkim znakomicie. Ustaliłyśmy, że powinnyśmy przynajmniej wyjść przed południem, ale udało się o 10:30. Oczywiście rozsądnie jest wychodzić w góry wcześnie i kończyć dzień zanim zrobi się ciemno, ale nie mam do tego talentu i nigdy mi się to nie udaje. Nawet jeśli wychodzę przed wschodem słońca, to i tak kończę po zachodzie, po prostu dzień roboczy robi się dłuższy. Szlaki miały być znakowane, odcinki planowałyśmy około 10-15 kilometrowe, więc nie było się za bardzo czym stresować. Był nawet wybór jeśli chodzi o szlaki, bo Sälenringen to szlak letni i jego wariant zimowy wymyślałyśmy same. Prawie zawsze zresztą pokrywał nam się z letnim. Na początku miałyśmy do wyboru niższy szlak przez las i przejście przez wyższe górki. Długo to trwało zanim się zdecydowałyśmy, ale dziewczyny w końcu powiedziały, że wolą las, więc poszłyśmy przez las.


Namiot już w połowie złożony, bo nie zdążyłam ze zdjęciami. Było do niego 19 śledzi, którymi można zakotwiczyć go na wypadek silnego wiatru.
Ruszyłyśmy zatem przez las, ale zaraz się on rozrzedził i pokazał się otwarty widok. Choć był to szlak narciarski, to przejeżdżali po nim skuterowcy. Z jednej strony ułatwiali nam zadanie, bo przecierali szlak, a z drugiej robili muldy, które jak przymarzły, nie były wygodne dla pulek. Resztę naszego drewna rozłożyłyśmy na trójkę sanek. Na moich się nie bardzo trzymały, bo były na wierzchu. Maria zbierała je potem na stromym zjeździe... Ruth miała takie jak moje wędkarskie sanki, bo je sama dla niej zrobiłam. Swoje własne fajne górskie pulki zostawiła na Grenlandii wyprowadzając się stamtąd do Szwecji. Zostawiła również narty, nie mając możliwości przetransportowania ich. Teraz bardzo jej ich brakowało i była zmuszona kupić stare narty w second handzie. Czekałyśmy tylko ile wytrzymają.







No i stało się... Czasem byłyśmy na skuterowej trasie, a czasem na narciarskiej. Ta narciarska obfitowała w małe, acz strome pagórki. Jeden z nich wykończył wiązanie jednej z nart Ruth. Śruby były zardzewiałe, Ruth je co prawda kleiła, ale klej nie wytrzymał i wiązanie odpadło. Niedaleko była chatka, przy której chciałyśmy zrobić przerwę na lunch. Ruth doszła tam pieszo, nawet jakoś bardzo się nie zapadając, bo w styczniu śniegu nie było jeszcze bardzo dużo i był dobrze zestalony. Pogoda była przez ostatnie tygodnie zmienna i ciągłe ocieplenia i ochłodzenia sprawiły, że warstwy śniegu się ze sobą dobrze połączyły. Jak na szwedzki gust śniegu było mało, ja jednak wolę jak jest go mało, bo można się poruszać bez nart w obozie a w terenie bez przetartego szlaku człowiek nie czuje jakby walczył z wiatrakami próbując się przemieszczać. Jednakowoż jak ktoś liczy na puch, to nie należy go szukać w Szwecji w styczniu.
Krakowska sucha :-)
Postanowiłyśmy trzymać się dobrze ubitej trasy skuterowej aż do końca dnia, tak żeby Ruth mogła bez problemu iść pieszo. Musiałyśmy tylko przebrnąć od chatki do tego szlaku. Skuterów nie było zresztą dużo, rano przejechały ze trzy grupy, a potem już był spokój. Dzień był słoneczny i piękny, zachód słońca co prawda nie kolorowy, ale jednak świetlisty i między sosnami - tak jak lubię. Dopiero po zachodzie chmurki zabarwiły się na różowo. Do chatki Vålbrändan dotarłyśmy kiedy zaczęło zmierzchać.













Chatka była mała i bardzo przytulna. Ruth miała ze sobą nowy namiot Hilleberg Unna i postanowiła go tym razem wypróbować, więc tylko ja spałam w chatce. Łatwo było ją nagrzać, bo piec był dobry, a pomieszczenie niewielkie. Zanim zrobiło się ciemno oglądałyśmy fascynujące zjawisko iryzacji na chmurach - lśniące soczewki wyglądały jak latające spodki. Wieczorem raczyłyśmy się polskim winem porzeczkowym, które ze sobą przywiozłam. Był to wspaniały wieczór, szczególnie dla mnie, bo już wcale nie musiałam wychodzić z ciepłej chatki. Ponoć była to najzimniejsza noc całej wędrówki.
Wstałam jakoś przed siódmą, bo to że śpię w chatce, wcale nie znaczy że się zbieram szybciej niż dziewczyny śpiące w namiotach - bynajmniej. Rano już nie paliłam w piecu, ale wnętrze zachowało sporo ciepła z wieczoru. Na dachu zawisły sople, a na pasie do pulek Marii osiadł iskrzący szron. Obok była dawna wioska pasterska, jakich wiele widziałam na Siljansleden, ale zimą nikogo tam nie było.
Jako jedyna miałam szerokie narty cross country downhill, w Szwecji się takich praktycznie wcale nie używa. Szwedzi skłaniają się bardziej ku długim nartom mieszczącym się w biegówkowych śladach. Budziłam więc zdziwienie ze swoim sprzętem, ale bardzo go lubię, bo przy kiepskich umiejętnościach narciarskich dają większe szanse przetrwania - równowaga na nich jest lepsza. Maria twierdziła, że jest kiepską narciarką, a tymczasem okazało się, że cztery razy przejechała cały Wyścig Wazów i jeszcze raz krótszą wersję kobiecą. Nic nam nie powiedziała! Miło było patrzeć jak zgrabnie sunie. Dopiero na filmie zobaczyłam jak sama człapię... No ale wszystkie przesuwałyśmy się do przodu, włącznie z Ruth które wieczorem potraktowała swoje narty klejem po raz kolejny i teraz znowu miała je pod stopami.





Niedaleko była inna chatka, Kvillkojan. Odbiłyśmy żeby ją zobaczyć. Była większa, jak Mellanfjällstugan. Dobrze więc, że zostałyśmy w poprzedniej, bo byłoby trudniej ją nagrzać. Ale też była fajna. Skoro już odpięłyśmy narty to siadłyśmy coś przekąsić.
Narty Ruth ostatecznie znów poległy, ale wytrzymały chociaż kilka godzin. Na szczęście szlak był ciągle przejechany i twardy. Czasem było tak stromo, że lepiej było zdjąć narty.
Wybrałyśmy słoneczne miejsce pod świerkiem, żeby grzać się w zimowym słońcu. Wyciągnęłyśmy termosy i siebie na matach.
Na razie nie zakładałam fok, choć wieczorem już powinnam była, bo chwycił mróz, zrobiło się ślisko, a szlak był nierówny i miał sporo małych podejść. Zostawałam w tyle, bo ciągle robiłam zdjęcia. Zauważyłyśmy ślady niedźwiedzia, który jeszcze nie spał (było za ciepło), a potem tak przecudownie zaszło słońce.
Wszystkie te pagórki i nieco techniczne zjazdy sprawiły, że zmrok zastał nas jeszcze na szlaku. Zarywanie nart na lodzie było fatalne dla mojego kontuzjowanego nadgarstka. Trochę spuchł i bolał, starałam się go oszczędzać, ale się nie dało. Na koniec zdjęłam narty żeby nie wypaść ze szlaku, bo do chatki było w dół.
Tym razem było tak ciemno, że trudno było nam się odnaleźć w przestrzeni, ale znalazłyśmy i chatkę, i WC, i miejsce pod namiot dla Marii. Nie było jednak strumyka (przy poprzednich dwóch chatkach były), więc trzeba było topić śnieg. Maria topiła go głównie na swojej benzynowej kuchence, która robiła mnóstwo hałasu, ale jak się do niej przyzwyczaiłyśmy, to robiła wrażenie domowego ogniska. Ogień naturalnie też zapłonął. Drewno było, na rozpałkę poszło nasze i z czasem przyjemnie nagrzałyśmy wnętrze. Trudno poznać które zdjęcia są z wieczora, a które z rana - po kanapkach można poznać, że to śniadanie.






Poranek wstał mglisty, ale mgła się dość szybko uniosła i wyjrzało słońce. Wschód był chyba o 9, ale i tak byłam zaskoczona tym, jak w środku zimy jest mimo wszystko jasno. Dobrze że nie pojechałyśmy gdzieś daleko na północ, gdzie dzień trwa trzy godziny. Poranne pakowanie przeciągnęło się nieco, ale i tak dałyśmy radę ruszyć około 10. Niedługo za chatką musiałam odpiąć pulkę, bo pomimo użycia hamulca z liny nie dało się jechać w dół - za dużo lodu i za stromo. Nasze wędkarskie pulki trudno uznać za szczyt wygody. Ruth mając doświadczenie z pulkami z prawdziwego zdarzenia ze sztywnym holem czuła różnicę. Jednak i Maria musiała odpinać swoje i zdejmować narty (tyle że jej narty były lżejsze, głównie ze względu na wiązania). Za to jej drewniane pulki nigdy jej nie doganiały i nie zatrzymywały na jej własnych łydkach jak moje.






Kiedy zbliżyłyśmy się do drogi 66 łączącej Sälen z Norwegią (granica jest zaraz za masywem Trandstrandsfjällen) przyszedł moment rozstania. Ruth musiała wracać do domu, bo następnego dnia miała zajęcia. Autobusów nie było wiele, ale dotarła szczęśliwie do domu, po drodze pozbywając się nieszczęsnych nart w śmietniku. My z Marią ruszyłyśmy dalej. Musiałyśmy przejść przez asfaltową drogę, ale w dwie osoby nie był to żaden kłopot. Odpięłyśmy narty, przeniosłyśmy pulki i założyłyśmy z powrotem narty po drugiej stronie. Szlak nie był tam tak rozjeżdżony i świetnie się jechało przez las. Trochę jak w Finlandii. Moje pulki nie zaliczyły na tym odcinku ani jednej wywrotki.


Zwlekałam wciąż z założeniem fok, ale wiedziałam że mnie to nie minie, bo miałyśmy przed sobą wielkie podejście na Stor-Närfjället (931 m n.p.m. i 550 metrów w górę). Maria założyła swoje przy stole piknikowym, przy którym zjadłyśmy lunch (nie miała łuski na spodniej stronie nart, tylko krótkie foki pod stopami, które teraz odpięła), ja natomiast kilometr dalej. Była szybsza ode mnie i miałyśmy podobne tempo tylko wtedy kiedy ona była na fokach, a ja bez. Dopiero na podejściu pokazałam co potrafię i bynajmniej nie zostałam w tyle :-)
W dolinach zalegały mgły, natomiast byłyśmy pewne, że jak tylko wyjdziemy wyżej pokaże się słońce. I tak się też stało. Cudowne, zimowe słońce błyskało spomiędzy oszroniałych gałęzi. Szron osiadał również na zwisających z drzew porostach, które muskałam przechodząc.
Przy małej ratunkowej chatce Saldalskojan zatrzymałyśmy się tylko na chwilę. Maria wciągnęła mieszankę orzechową, do której dorzuciła czekoladę, a ja poszłam zrobić kilka zdjęć słońcu i zimie. Chciałyśmy przejść więcej tego wieczora, bo następnego dnia miało być bardzo wietrznie i lepiej było mieć szczyt za sobą. Poza tym dotąd tempo nie było aż tak rewelacyjne i musiałyśmy przyspieszyć, żeby zdążyć przejść cały szlak i wrócić na parking.
Zdążyłyśmy wyjść ponad górną granicę lasu akurat wtedy, kiedy słońce chowało się za horyzontem. W dole zalegało morze chmur, niebo różowiło się od strony Norwegii, ale wolałam zdecydowanie patrzeć na to, co szwedzkie. Było obłędnie pięknie. Trudno było się nam rozstać z tym miejscem, ale chłód był zbyt wyczuwalny. Nawet założyłam wiatrówkę, a czapka Marii wkrótce znalazła się z powrotem na jej głowie.




Zdobyłyśmy płaski szczyt (choć widać było wyraźnie, że tak naprawdę znajduje się on kawałek dalej) i skręciłyśmy w lewo. Wypatrywałyśmy chatki Närfjällsstugan, ale skryła się w dolince. Sądziłam że jest na innej przełęczy, ale była bliżej. Zjazd był straszliwie zalodzony. Na całej górze było bardzo mało śniegu, tylko lód, z którego wystawały kamienie i skąpa roślinność. Byłyśmy nawet w stanie zjeżdżać na fokach, tak było ślisko. Chatka była pusta. Ktoś był tam w ciągu dnia, bo jeszcze coś się żarzyło w palenisku na zewnątrz. Drewna było pod dostatkiem, ale musiałyśmy sporo ciąć i rąbać, bo były same długie drągi. Nie narzekałyśmy, to przecież i tak wspaniale, że drewno jest. Wciąż miałyśmy swoje brzozowe na rozpałkę. Lód na zewnątrz był tak twardy, że nie dało się rozbić tunelowego namiotu, dlatego tym razem Maria również nocowała w chatce.


Przez całą noc wył wicher. Rozbijał się po górach i z impetem uderzał w ściany chatki. Szarpał trawami i sunął w dolinę. Znałyśmy już tę dolinę z lata, ja nawet byłam tam dwa razy, ale wcale nie wyglądało tam tak jak latem. Wszystko zmrożone, skostniałe z zimna, w odcieniach szarości.
Zjechałyśmy właśnie w tę dolinę, w którą spływał zachodni wiatr. Było tam już znacznie spokojniej. Zlokalizowałyśmy znajome jeziorko. Były tam i mokradła, ale skryły się pod śniegiem. Widać za to było strome gołoborze.
Miałyśmy znów wybór odnośnie trasy, ale zgodnie skierowałyśmy się na leśną. W górze byłoby tego dnia zbyt nieprzyjemnie. Dotarłyśmy na znakowaną trasę i tam już było całkiem łatwo. Pojawili się narciarze sunący torami. Niebo się przetarło, pojawiły się kolory. Przy trasie była jeszcze jedna chatka, chyba stara i powiększona. Nie miała WC ani szopy, więc dobrze że nie planowałyśmy tam nocować. Siadłyśmy na lunch na progu, tak było ciemno w środku. Jakoś nie zrobiłam zdjęcia, bo zbytnio się zajęłyśmy rozmową.
Opuszczając trasy biegówkowe trafiłyśmy jeszcze na małą wiatkę, w której można by było od biedy zanocować.

Na zwykłym narciarskim szlaku było jak zwykle - przejechane skuterami, ale dużo niespodziewanych pagórków. Tylko na fokach można było iść pod górę, a teraz właśnie szłyśmy znów pod górę, tak żeby osiągnąć chatkę znajdującą się przed granicą lasu. Ciemność nadeszła jakieś półtora kilometra przed chatką. Chciałyśmy nabrać wody ze strumyka żeby nie topić śniegu. Udało mi się znaleźć miejsce, gdzie ostrożnie spełzłam do wody, ale strumyk był bardzo głęboki. Zależało mi jednak bardzo na wodzie powierzchniowej, bo woda z topionego śniegu jest pozbawiona minerałów i nie powinnam jej pić. Po jakimś czasie dostaję dziwnych symptomów neurologicznych, drętwieją mi ręce. Nabierałam wody i wyrzucałam na śnieg butelki. Maria pomogła mi wypełznąć na suchy ląd. Zamoczyłam jedną nartę, ale na szczęście nie przykleiła się do śniegu i sprawnie dotarłyśmy na nocleg. Chatka Källfjället miała niesprawny piec - tak głosił napis na kartce ustawionej przy piecu i drugiej na stole. Ale nie wierzyłam, że jest całkiem zepsuty. Dokonałam oględzin i zapaliłam kawałek kory brzozowej żeby zobaczyć co się dzieje z dymem. Rzeczywiście nie było dobrego ciągu w kominie i przydusiwszy piec z pewnością można było wypełnić chatkę tlenkiem węgla, jednak tak bardzo zależało mi żebyśmy mogły miło posiedzieć w cieple wieczorem, że zachowując wszelkie środki ostrożności (uchylone drzwi i drzwiczki pieca, kontrola czy dobrze się pali i czy dym wydobywa się prawidłowo z komina) rozgrzałam piec. Użyłam tylko 8 szczapek i kiedy piec się rozgrzał przestałam dokładać. Dopilnowałam potem żeby wszystko się wypaliło i żar wygasł. Zawsze mi się wydaje, że nie rozpalenie w piecu to grzech w stosunku do chatkowego ducha, który czeka, aż ktoś mu nagrzeje. Zdecydowanie warto było. Tylko aparat mi zaparował.



Blady świt już wstawał kiedy wstałam. W namiocie Marii rozbitym między drzewami już błyszczało czerwone światełko. Spałam tej nocy tak dobrze jak od dawna mi się nie udawało. Zjadłyśmy śniadanie przy stole, natopiłyśmy jeszcze trochę śniegu. Zapasy powoli się kurczyły i na horyzoncie pojawiła się perspektywa zakończenia wędrówki. Ale jeszcze nie teraz - został jeszcze jeden cały dzień i jeszcze jedna noc.
Nadal wiało, choć już nie tak mocno, ale za to prószył śnieg. Musiałam założyć kurtkę przeciwdeszczową i czapkę z daszkiem, a Maria wyjęła gogle. Głupio zrobiłam zdejmując foki, musiałam je ubrać na powrót po jednym kilometrze. Källfjället też była mocno zalodzona, a widoczność słaba. Kontrast rozmywał się w szarości, trudno było znaleźć granicę między ziemią a niebem.
Zajechałyśmy do chatki Ostfjällsstugan. Spałam tam podczas poprzedniej wizyty, ale przypomniało mi się to dopiero jak weszłam do środka. Białe ściany miała tylko ta chatka. I widok na jezioro, ale teraz nawet nie było widać, że było tam jezioro. Pora była jeszcze wczesna, ale przekąsiłyśmy coś, bo dalej już miało nie być okazji.


Zjechałyśmy w dół do drogi 66 i był to nadspodziewanie fajny zjazd. Było więcej śniegu i narty sunęły żwawo, tak że się bardzo nie zmęczyłyśmy (na nartach z pulkami zjazdy też są męczące). Nie mogło się obyć bez pamiątkowego zdjęcia pod bramą Södra Kungsleden, pod którą byłam już trzeci raz. Wpadłyśmy na pomysł, że przekąska w chatce wcale nie musi być naszym ostatnim posiłkiem przed kolacją - przecież w pobliżu jest hotel i stok narciarski, tam musi się dać kupić coś do jedzenia. Długo szukałyśmy i znalazłyśmy bar pod samym stokiem. Lokal dla narciarzy oferował spodziewane menu. Ja zapodałam sobie burgera (miał sporo marynat i był dość kwaśny), oczywiście z frytkami, Maria zamówiła zupę gulaszową, która wyglądała bardzo apetycznie. Wytarłam frytką jej talerz żeby się o tym przekonać organoleptycznie.




Wieczorny odcinek to była niezła mordęga. Wydawało się, że będzie łatwo, bo większość to była trasa biegówkowa, ale na wieczór przejechał ratrak i został po nim ciepły mokry śnieg, do którego przyklejał się ten, który właśnie padał. A wraz z nim moje narty razem z fokami. Narty Marii jakoś aż tak się nie przyklejały. Byłam zmuszona poprosić ją żeby poszła przodem, bo zupełnie opadłam z sił walcząc z grudami śniegu przyklejającymi się do nart co pięć kroków. Może miało znaczenie to, że wjechałam wcześniej w kałużę posolonego śniegu na chodniku.
Długo szłyśmy po ciemku, było ciemno choć oko wykol. Ale latarka wyłapywała krzyże szlaku. A skoro szłam druga to miałam już przed sobą ślad. Chatka objawiła się wcześniej niż się spodziewałyśmy - była to nasza pierwsza chatka, Mellanfjällstugan. Niniejszym zatoczyłyśmy pełne koło i zakończyłyśmy przejście narciarskie Sälenringen. Pozostało nam tylko przejść rano 3 km do parkingu. Wieczór był smutny, jak to zwykle bywają ostatnie wieczory. Narąbałam naprawdę dużo drewna żeby było miło i ciepło, zużyłam nasze ostatnie brzozowe szczapki.
Spałam dokładnie na tej samej ławce co poprzednio i namiot Marii również stanął w tym samym miejscu. Wieczorem miał się już suszyć w domu.
Szybko zwinięty, żaden śledź nie zgubiony.
Tuż przed naszym wyjściem przejechał znów ratrak, po tym odcinku który poprzedniego dnia nie był wcale przejechany. Tym razem nie miało to zgubnych skutków. Sunęłyśmy szybciej niż bym tego chciała. Pojawiło się sporo narciarzy jednodniowych, którzy patrzyli na nas z zaciekawieniem. Ktoś nawet zagadnął gdzie byłyśmy i co robiłyśmy.
Pozostało nam już tylko zrobić pamiątkowe zdjęcie. Maria odwiozła mnie do Rättviku, który był po drodze. Pożegnałyśmy się pod biblioteką, w której po kilku godzinach znów spotkałam się z Ruth. Należał się nam wypoczynek po tej eskapadzie. Ale już za kilka dni wybierałam się na kolejny szlak. Bo co innego miałabym robić?
Film z wędrówki na YT: https://youtu.be/cqfDHkGK0Og
Podziękowania dla Ruth za udostępnienie zdjęć!