Po przejechaniu na nartach szlaku Sälenringen z koleżankami ani nie wróciłam do Polski, ani też nie ruszyłam od razu na nowy szlak. Spędziłam noc pod swego rodzaju wiatą, wzięłam prysznic, a nazajutrz (Jezioro Siljan było pogrążone w śnieżnym mroku) udałyśmy się z Ruth na weekend do jej znajomej Pii, która mieszka w małym domku w leśnej osadzie bez prądu, gazu czy bieżącej wody. Zawsze marzyłam o tym żeby sprawdzić jak się w ten sposób bytuje, więc bardzo byłam ciekawa. W domu Pii są dwa pomieszczenia, w jednym z piecem z płytą do gotowania mieszka Pia, a drugi pokój z otwartym kominkiem jest dla gości. Ten drugi właśnie zajęłyśmy z Ruth na weekend. Pia przywiozła nas do siebie z Rättviku.
Blog Agnieszki "Zebry" Dziadek - podróże i szlaki długodystansowe w stylu ultralight
poniedziałek, 24 listopada 2025
Szwecja: Vasaloppsleden na nartach
Zapowiadano śnieżycę, więc fajnie było ją przeczekać w takim miejscu - faktycznie mocno sypało i również wiało. Niż sprawiał że dym z kominka niekoniecznie chciał lecieć prosto do komina... Ale Pia już wcześniej napaliła i nagrzała, więc nie musiałyśmy robić dużego ognia. Ogień służył nam do gotowania, wodę miałyśmy w wiadrze ze studni.
Dzień był przeznaczony na odpoczynek - komiksy o Misiu Bamse, mały spacer, robota na drutach...
Kolejnego poranka śnieżyca już na dobre minęła, właśnie zaczęło się ocieplać. Kury i króliki Pii zaczęły w związku z tym wypełzać ze swoich kryjówek.
Po tym krótkim odpoczynku ruszyłam znowu na szlak. Postanowiłam teraz właśnie przejechać Vasaloppsleden, choć wyjeżdżając z Polski wcale nie byłam pewna czy to na ten szlak właśnie padnie. Myślałam o tym żeby wybrać się gdzieś dalej na północ, ale wszędzie dalej na północ była naprawdę straszna pogoda, cały czas zawieje śnieżne, śnieżyce - nie dałoby się nic zrobić. A tu na południu gór było zupełnie inaczej i skoro już tam byłam, to logicznym wydawało się pozostać. Co prawda dopiero co byłam w Sälen, ale to nic nie szkodziło. Autobus jechał co prawda naokoło i musiałam się przesiadać, ale w każdym razie połączenie było.
Na miejsce dojechałam o 18, był przystanek tuż obok punktu startowego Wyścigu Wazów, Vasaloppet - Vasaloppsleden podąża właśnie trasą wyścigu. Przeszłam już podczas przejścia Szwecji ten szlak, ale jego letnią wersję, która nieco się różni od zimowej. Przecinałam też Vasaloppsleden w październiku, niecałe cztery miesiące wcześniej i nawet wyraziłam wtedy nadzieję przejechania kiedyś szlaku na nartach, ale nie sądziłam, że nastąpi to już teraz.
Musiałam przepakować trochę rzeczy z małego plecaka do dużego na sankach, przypiąć wszystko na nowo, nakręcić wstęp do filmu - trwało godzinę zanim zaczęłam wędrówkę. Ale i tak było już od dawna ciemno, więc nie miało to wielkiego znaczenia. Pierwszego wieczora nie miałam szans na dotarcie do chatki. Myślałam o wiacie albo o biwaku. Byłam w takim nastroju, że było mi to obojętne. Chciałam się trochę przejść i poczuć na twarzy wiatr pędzący od zachodu. Wiało mocno, ale nie tak mocno jak to zapowiadała prognoza pogody. Musiałam przenieść sanki i narty przez asfaltową szosę, potem już mogłam zacząć słynne podejście. Na trasie wyścigu jest tylko jedno duże podejście, ale znajduje się ono właśnie na samym początku w Sälen.
Szlak powinien być wyratrakowany, w końcu za miesiąc miał się odbyć wyścig, ale był przysypany śniegiem i tylko niewyraźnie było czuć, że pod spodem coś było przejechane. Podejście pokonałam na fokach, potem je zdjęłam. Wolno szłam. Było całkiem ciemno, błysnęły tylko w oddali światła wyciągów narciarskich.
O 23 dałam za wygraną i rozbiłam namiot przy szlaku. Śnieg był twardy, warunki tak naprawdę doskonałe. Nawet nie było mrozu. Wiata mnie kusiła, ale okazało się, że jest przy szlaku letnim i dzieli mnie od niej niezamarznięta rzeka. Nie miałam szans. Długo się układałam, ale miejsce było dobre, osłonięte od wiatru. Miałam ze sobą nowy kokon na śpiwór - syntetyczny śpiwór, który ma za zadanie pochłaniać wilgoć z właściwego śpiwora, który wkładam do środka i jednocześnie nie dopuścić wilgoci z zewnątrz.
Mleko nie zamarzło nocą, wiatr się uspokoił i rano było cudne błękitne niebo. Długo spałam, jeszcze trochę poleżałam. Przebudziłam się jeszcze jak było ciemno, bo przejeżdżał ratrak. Kierowca się zatrzymał i wysiadł żeby zrobić zdjęcie mojego obozu, taką byłam atrakcją. Była niedziela i jak słońce się już uniosło pojawili się weekendowi narciarze. Ale nie było wcale tłumów, ot parę osób. To jednak okolica daleka od większych miejscowości.
Dopiero jedna strona szlaku była wyratrakowana, z niej korzystali narciarze. Ja również w końcu się wybrałam. Nie zależało mi na czasie, bo do przejścia miałam tylko 5 km - tyle było do chatki. Na Vasaloppsleden jest 8 chatek i postanowiłam zanocować w każdej z nich. Zaraz na początku sunęłam brzegiem zamarzniętego jeziora. Byłam koszulce i cienkiej bluzie, a i tak było mi trochę za ciepło w słońcu.
Ratrak przejechał kilka razy, to był taki ubijacz śniegu, dopiero po nim miał przejechać właściwy ratrak, pozostawiający za sobą prążkowaną powierzchnię i tory do stylu klasycznego.
Przy chatce Smågan byli jacyś ludzie, ale robili tylko grilla na zewnątrz, nie wchodzili nawet do środka. Chatki są dostępne dla każdego, ale nocować mogą w nich tylko wędrowcy (czy się idzie pieszo czy na nartach to już nieważne). Niestety chatki podrożały i teraz są dość słono płatne (100 SEK).
Zanim sąsiedzi skończyli grilla poszłam nad jezioro, bo chciałam sprawdzić czy nie da się nabrać wody, ale się nie dało. Wobec tego zajęłam się rąbaniem drewna. W szopie był zapas i narzędzia, narąbałam cały stos.
W łóżku spało się bardzo wygodnie, spałam aż zaczęło się robić jasno na zewnątrz. O wschodzie słońca poszłam znów nad jezioro. Przez zimne mgły przebijały się kolory. Tym razem chwycił mróz, choć nie był duży, jakieś -5°C.
Miałam jeszcze jednego pomidora na śniadanie. Szkoda że nie więcej. Wieczorem natopiłam wystarczającą ilość wody, tak że teraz tylko zużywałam i już nic nie topiłam.
Kolory zniknęły i zrobiło się szaro, ale po mgle pozostał śliczny szron na drzewach. Vasaloppsleden jest doskonale oznakowana i obmierzona, co kilometr jest słupek i można się zorientować gdzie się jest. cała trasa ma 90 i idąc we właściwym kierunku od Sälen do Mory odliczałam do zera.
Dystans do pokonania znowu nie był duży, ale za to żeby dojść do następnej chatki musiałam odbić od trasy narciarskiej, bo chatka była przy letnim. Jednak na drzewach było widać letnie oznakowanie, więc nie musiałam jakoś specjalnie nawigować. Nikt tamtędy nie przejechał, śnieg był zupełnie dziewiczy. Tylko trochę się zapadałam i te 500 metrów upłynęło mi całkiem komfortowo. Jest to jednak zupełnie inne uczucie kiedy bez śladu toruje się przez las, niż kiedy sunie się ubitą trasą. Podobało mi się!
Spałam w chatce Skärlokskojan w 2020, spędziłam tam ostatnią noc przed wejście w Góry Skandynawskie. Dołączył do mnie wtedy Daniel, który był moim trail angelem w Sztokholmie. Pamiętałam, że przywiózł mi wtedy mnóstwo smakołyków. Do ideału Skärlokskojan brakuje tylko tyle, że wokół niej wycięto las i nie ma drzew, które by ją osłaniały i robiły miłe wrażenie. Kiedyś urosną nowe, ale wtedy się je wytnie...
Na dworze padał śnieg, ale nie był to opad tak wielki jak zapowiadano. Mróz był znów kilkustopniowy, ale zaczęło się ocieplać i groziło przyklejanie się śniegu do nart, więc po przyjemnym śniadaniu zadbałam jeszcze o to żeby nasmarować narty. Mój wczorajszy ślad był doskonale widoczny i również doskonale się po nim wracało na trasę.
Ocieplenie tym razem przysłużyło się trasie, a i opady sprawiły, że warunki były idealne pod moje narty. Puch na powierzchni twardej trasy sprawiał, że nie jechałam za szybko, pulki mnie nie doganiały, ale też się nie przyklejałam. Po drodze las, bagienka i punkt kontrolny, w którym odkryłam, że nie odłączyli wody na zimę. Nie musiałam wcale topić śniegu, mogłam po prostu nabrać wody do butelek. Miałam ze sobą dwa termosy (moje tegoroczne odkrycie to właśnie noszenie dwóch na raz), butelkę Nalgene 0,7 l i ponad 2-litrową miękką butelkę.
Trasa nie była całkiem płaska, było kilka fajnych zjazdów. Mieściłam się w zakrętach i ani razu nie upadłam, więc byłam z siebie zadowolona. Szedł front, cieszyłam się już na następną chatkę.
Tę, Tännengskojan, pamiętałam jako tę, w której miałam przerwę podczas deszczu. A wcale nie każdą, o dziwo, chatkę pamiętałam. Była duża jak pierwsza, przestronna. Działała bateria solarna (kiedyś ich nie było, to nowy dodatek), więc mogłam doładować telefon i powerbank. Długo cięłam drewno, zdążyłam się spocić, a potem trzeba jeszcze było rąbać szczapki. W tym czasie zrobiło się ciemno... Nikt się nie pojawił, ale też nie spodziewałam się tego, koniec stycznia to martwy sezon, a zresztą robienie Vasaloppsleden w stylu trekkingowym zimą to bardzo rzadko spotykany pomysł.
Rano obudziłam się z bólem pleców, bo mój materac zaczął pękać i bąbel w nim zrobił się bardzo duży. Materac miał już 10 lat, ale jako zimowy był rzadko używany. Ile to już materacy, ile bąbli... Wkurzające!
Pogoda na zewnątrz nie zachęcała. Przechodziły fale deszczu i deszczu ze śniegiem. Nie bardzo chciało się wychodzić. Co prawda do pokonania było tylko 6 km, ale zawsze to dwie godziny...
Miałam w zasadzie szczęście, bo większy opad się skończył w momencie jak wychodziłam. Potem tylko trochę popadywało. Zakładałam kurtkę, po czym ją zdejmowałam, bo było mi za ciepło... I tak na zmianę przez te dwie godziny. Bardzo podobało mi się stare gospodarstwo całe w płatkach śniegu.
Chatka Rosttjärn wyglądała z zewnątrz bardzo przytulnie i taka też była, z tych mniejszych. Nie pamiętałam jej jakimś sposobem. Znajdowała się obok jeziorka w ślicznym miejscu. Szopa była pełna drewna, więc kiedy schowałam już wszystkie rzeczy pod dachem, zabrałam się za piłowanie. To jednak bardzo przyjemne mieć ciepły ogień we wnętrzu. Ale całe to dbanie o ogień, rąbanie i rozpalanie zajmowało mi na tym szlaku więcej czasu niż wędrówka. Nie mówię że to źle, nie nie, bynajmniej, chciałam się przecież zrelaksować i przejść szlak jak najwolniej.
Jeszcze próbowałam spać na materacu, ale był to zły pomysł i znów obudziłam się obolała.
Ale jakiś to był śliczny poranek. Słońce wychyliło się zza ośnieżonych drzew, nad którymi błękitniało czyste niebo. Było bardzo cicho, żadnego wiatru, tylko osypujący się śnieg delikatnie szeleścił.
Z przyjemnością ruszyłam dalej przed siebie. Na świeżym, jeszcze nie wyratrakowanym śniegu było widać ślady zwierzyny, przede wszystkim łosi, które się mocno zapadają.
Mały przystanek pod wiatą. A narciarstwo naprawdę doskonałe tego dnia.
Okrążyłam wielkie jezioro, a raczej jego odnogę o nazwie Västersjön i odbiłam na półwysep, gdzie znajdowała się kolejna chatka. Dystans był tym razem większy, ale warunki dobre i te kilkanaście kilometrów udało mi się zrobić przed zachodem słońca, pomimo tego, że nie wyszłam wcale wcześniej. Na półwyspie było wiele domków letniskowych, na ścieżce ślady butów, gdzieś słyszałam szczekanie psa. Po jeziorze przemknął skuter, a po drugiej stronie była droga, więc nie było to odludne miejsce (cała Vasaloppsleden jest raczej blisko drogi), ale enklawa dla wędrowców była naprawdę ładna. Wyszłam obejrzeć zachód słońca. Wyobrażałam sobie jak latem pluszczą fale na jeziorze, kiedy nie jest skute lodem. Pewnie można się kąpać.
W poprzednie dni jadłam głównie kiełbasę pieczoną w ogniu, więc zatęskniłam za jakimś innym daniem. Padło na bardzo klasyczny makaron z tuńczykiem i oliwkami w sosie pomidorowym.
Nocą chwycił większy mróz, bodajże -9°C. Trzymał jeszcze jak wychodziłam, bo tym razem wyszłam wcześniej, wraz ze wschodem słońca o 9. Chciałam mieć zapas czasu, bo czekało mnie 16 km plus dojście bez szlaku do chatki, na które wiedziałam, że będę potrzebować czasu.
Błękit nieba zasłaniały chmury, ale nie były grube, raczej świetliste i czasami wychodziło słońce. Zrobiłam przerwę na stacji kontrolnej Evertsberg, gdzie znajduje się punkt połowy wyścigu. Mają tam osobne statystyki wygranych i tablice z wygrawerowanymi nazwiskami. Niestety nie było wśród żadnego polskiego, ale grunt że jest na samym finiszu w Morze (oczywiście Justyna Kowalczyk).
W Evertsbergu trochę się pogubiłam, bo trasa nie miała ciągłości i zaczynała się z niespodziewanej strony, ale mapy.cz miały rację, trzeba po prostu kierować się mapą. Niebo się oczyściło po moim postoju, co wcale nie znaczyło że zrobiło się ciepło. Dość zdążyłam zmarznąć.
Wioska była ładna, ale miło było znów znaleźć się w lesie. Niestety przejechał ratrak i zepsuł mój puch. Teraz jechałam trochę za szybko, a pulki jeszcze szybciej. Zjazdy na szczęście były łagodne i nie wyjmowałam hamulca z liny.
Powiat Mora! Zebra znowu w Morze :-)
Odbiłam z trasy na letni szlak tam gdzie był szlakowskaz. Znaki owszem prowadziły, ale nie była to wymarzona opcja dla nart. Z początku fajnie, płasko, po zmrożonym śniegu, ale potem nagle urwisko... Musiałam kluczyć z założonym hamulcem. Nie zdejmowałam nart, bo śnieg był bardzo głęboki. Jak już z trudem zlazłam ze stromizny zauważyłam ślady kogoś, kto próbował do chatki dojść od strony drogi. Droga nie była daleko, ale człowiek nie doszedł, wokół chatki śladów nie było, tak jakby nikogo tam nie było całą zimę (a nie było z 5 tygodni).
Przy chatce jak dawniej stal młyn wodny na strumieniu. To było magiczne miejsce, które doskonale pamiętałam i to jako jedno z najfajniejszych na szlaku. Z pewnością Axikojan jest moją ulubioną chatką na Vasaloppsleden. W żadnym wypadku nie spodziewałam się nikogo. Na szlaku wymieniłam parę zdań z Norweżkami na urlopie, a tak to z nikim nie gadałam cały dzień, wyprzedziło mnie tylko kilku trenujących narciarzy. Tym razem było dużo już gotowego drewna. Temperatura się systematycznie obniżała i zeszła do -13°C. Tak cudownie było schować się w środku i siedzieć sobie w środku lasu z szumiącym strumieniem schowanym pod lodem. Wychodziłam tylko przed drzwi złapać zasięg, bo nie dochodził do wnętrza. Znalazłam swój stary wpis w księdze gości w 2020.
Chatka była głęboko w dolinie i rano długo panował mrok. Wstałam, zapaliłam świece i siadłam do śniadania. Skończył mi się żółty ser i teraz miałam topiony, który posypywałam słonecznikiem.
Kiedy wychodziłam wciąż było -13°C. Oprócz dwóch termosów miałam jeszcze ciepławą wodę z elektrolitem na pierwsze kilometry - w skarpecie w ramach izolacji. Zamiast wracać po stromiźnie poszłam zaśnieżoną droga leśną, co było o wiele lepszym rozwiązaniem. Podejście było równe, choć w głębokim śniegu.
Zagrzałam się momentalnie i od razu byłam spocona, co nie było zbyt fajne, zważywszy niską temperaturę. Wkrótce dojechałam do Oxbergu, kolejnej stacji kontrolnej, gdzie nabrałam wody z zewnętrznego kranu i opakowałam ją w ubrania żeby nie zamarzła na pulce. Skorzystałam też z wifi (było na każdej stacji), ale nawet w słońcu zdążyłam zmarznąć i potem długo trwało zanim się znów rozgrzałam, aczkolwiek zdążyłam się przebrać w cieńszą bluzę (zaczęłam w Polarnej Kwarka, specjalnie uszytej customowej z prostym kapturem i kieszenią kangurką, służącą do ogrzewania na brzuchu elektroniki).
Tego dnia było mnóstwo narciarzy na trasie, bo raz że sobota, a dwa że blisko już było to Mory i innych miejscowości nad Siljanem, skąd mieszkańcy mają łatwy i szybki dojazd. Chyba tak już jest że ruch na szlaku jest na końcówce, a początek jest nieuczęszczany. Dość to w sumie dziwne, bo wystarczy podjechać kawałek dalej żeby mieć spokój, ale może nie wszystkie leśne drogi są odśnieżane. A może po prostu nikomu nie chce się jechać trzy godziny żeby pojeździć drugie trzy i potem trzy godziny wracać. W związku z dużym ruchem trasa była bardzo wyjeżdżona i wyślizgana. Mróz sprawił, że powierzchnia była bardzo śliska i źle mi się jechało. Wiązania X-Trace nie są zbyt stabilne, ruszają się na boki i nie sposób na podejściu dobrze docisnąć krawędzi. W związku z tym ześlizgiwałam się do tyłu na stromszych podejściach. Raz kompletnie straciłam łączność z nawierzchnią i pojechałam tak, że się wywróciłam. I to na oczach innych narciarzy! Byli bardzo mili, pytali czy wszystko w porządku. A ja tylko czekałam aż przejadą żeby swoim gramoleniem się nie tarasować całej trasy.
Namęczyłam się tego dnia i kiedy słońce zaszło za drzewa zapowiadając rychły zmierzch wypatrywałam chatki. W Prästskogskojan była to już moja trzecia wizyta! To fajna mała chatka, z tych łatwiejszych do nagrzania, ale dość blisko cywilizacji, a im bliżej cywilizacji, tym bardziej zużyte narzędzia. Piła była tępa, namęczyłam się strasznie, ale szedł solidny mróz, -16°C, więc może dobrze że mogłam się rozgrzać. Wnętrze chatki było lodowate i mimo, że była ona tuż obok trasy narciarskiej nikt do niej nie chodził. Nie było wydeptanych śladów. Musiałam zdjąć narty żeby się wdrapać do drzwi. Zostało mi jeszcze trochę boczku, więc upiekłam go w piecu i zrobiłam sobie do tego duży kubek barszczu. Barszcz często ze sobą wożę na zimowe wędrówki, fajnie nawadnia i ma intensywny smak, udaje się nawet na wodzie ze śniegu.
We wszystkich chatkach okna miały pojedyncze szyby, przez które uciekało ciepło i na których osadzała się para. Nocą zamarzła i na szybach powstawały lodowe wzory. Tym razem skorupa była tak gruba, że wątpię żeby mogła zniknąć do wiosny. Nowy użytkownik mógł tylko dodać więcej wody...
Został mi już tylko jeden cały dzień na szlaku i jedna chatka przed Morą. Trochę nieszczęśliwie wyszło, że była to niedziela, ale finisz w poniedziałek to z kolei całkiem dobrze. Teraz znowu pojawiło się wielu weekendowych narciarzy. Poczułam się trochę lepiej ze swoim narciarstwem, bo prawie wszyscy jeździli niepewnie i koślawo. Ale dobrze się bawili, a to najważniejsze. Ostatni zniknęli z trasy o zmroku, a pierwsi pojawili się około 8. Najwięcej ludzi było między 10 a 14, potem wszyscy zmierzali już raczej do domów na obiad.
W Hökbergu minęłam skrzyżowanie z Siljansleden, nawet ktoś tam przejechał skuterem, ale szlak by się na zimę zdecydowanie nie nadawał ze swoimi stromymi podejściami. Skuter na pewno daleko nie pojechał. Nie sprawdzałam. Hökberg to też kolejna stacja kontrolna, jest tam też stok zjazdowy i kafejka. Nie wchodziłam, nie sprawdzałam, pojechałam od razu dalej, z ulgą stwierdzając że tłok się kończy. Było kilka długich fajnych zjazdów, na których mocno się rozpędzałam, żeby sanki mnie nie doganiały. Obyło się bez wywrotki, ale na najstromszym zjeździe założyłam hamulec.
Chatka Eldris jest centralnie w Eldris, w punkcie kontrolnym, naprzeciwko kafejki i jeszcze obok jest wiata i parking. Całkiem cywilizowane miejsce. Trochę było mi dziwnie być jedyną osobą rozładowującą rzeczy z zamiarem noclegu. Poszłam piłować drewno, ale musiałam użyć swojej własnej piły, bo chatkowa była zupełnie niesprawna. A siekiery nie było wcale. Musiał ktoś ukraść. Oby nie był to ktoś z Polski... Niestety chatki leżące blisko dróg są nawiedzane przez turystów samochodowych, którzy nie zawsze zachowują się odpowiednio. Drewno było wilgotne, musiałam je rozdrobnić i użyłam w tym celu noża, ale źle to szło, nóż był mały, a pniaczki spore. Zaklinował się i przy próbie wyciągnięcia go pękła rękojeść. Wcześniej już przy innym batonowaniu puścił klej łączący ostrze i rękojeść, teraz jeszcze pęknięcie Roselli Carpenter jednak nie bardzo nadaje się do batonowania. A szkoda, bo ogólnie bardzo lubię ten niewielki nóż. Pomyślę jednak o czymś większym i solidniejszym. Udało się coś nałupać mimo wszystko. Byłam pełna obaw, a jednak udało mi się rozpalić ogień i rozhulać piec. Dokładałam najpierw suchszych i lepiej rozdrobnionych, potem musiałam już wkładać większe kawałki, ale i one się paliły, jeśli dbałam o dopływ powietrza. Tak że spędziłam wieczór już w ciepłym wnętrzu. Zasłoniłam okna i włączyłam światło. W Większości chatek działało światło, bo były panele, ale w Eldris jest normalny prąd, doprowadzony z linii i nawet są gniazdka. Pamiętałam o tym, bo nocowałam tam w 2020. Byłam wtedy bardzo szczęśliwa, że jest prąd i wifi. A teraz pojawił się nawet czajnik elektryczny!
Chciałam wstać wcześniej, ale tak dobrze mi się leżało... Zmobilizowałam się na wschód słońca, ale potem zaczął padać śnieg i czekałam czy nie przestanie. Przestał. Wyszłam jak zawsze koło 11, do celu zostało tylko 9 km, a trasa była łatwa i dobrze przygotowana, jeszcze po niedzieli. Poniedziałkowi narciarze, których spotykałam to był inny gatunek - ci naprawdę wiedzieli co robią. Mieli piękny styl, szybko zasuwali. Pewnie trenowali przed wyścigiem.
Rano zarezerwowałam sobie nocleg w domku na kempingu w Morze, bo chciałam tam spędzić popołudnie i noc. Trasa wyścigu przechodzi przez środek tego kempingu, ale jeszcze było za wcześnie żeby się meldować, a zresztą chciałam skończyć szlak. Miałam nadzieję, że dojadę do samego końca, to łuku z uroczystym napisem, ale okazało się, że końcówkę trasy, ostatnie 500 m, budują dopiero przed samym wyścigiem. Nie dało się jechać chodnikiem, bo był posypany żwirem, musiałam skończyć przy ostatnim mostku. Dowlekłam sprzęt na chodnik żeby mieć pamiątkowe zdjęcie, na którym widać charakterystyczną wieżę kościoła w Morze. Niewątpliwie pobiłam rekord prędkości - nie sądzę żeby ktokolwiek zdołał przejechać Vasaloppsleden wolniej. Wyczyn ten zajął mi aż 10 dni! Byłam z siebie dumna :-)
Wróciłam na kemping, długo krążywszy znalazłam recepcję i się zameldowałam. Bez problemu zrobiłam to godzinę przed wyznaczoną godziną. Wzięłam najtańszy domek bez łazienki, wspólna łazienka i kuchnia były w osobnym budynku. Ale pokoik był ciepły, przytulny i miał lodówkę. Zostawiłam rzeczy i poszłam na lekko do miasta. Trochę pospacerowałam, zajrzałam do sklepu z rękodziełem i drugiego z włóczkami, zrobiłam duże zakupy spożywcze i wpadłam przywitać się z właścicielem sklepu outdoorowego, którego wszyscy znają. Słyszeli tam już o kimś, kto na Vasaloppsleden ciągnął pulki - to oczywiście byłam ja.
Miałam szczęście, bo nocą przyszły chmury, z których spadło dużo śniegu. Tak dużo, że nie zdążyli odśnieżyć ani posypać żwirem, więc mogłam przejechać z pulkami przez całe miasto aż na stację kolejową, wprost na peron. To było bardzo wygodne. Inaczej strasznie bym się zmordowała niosąc wszystko na plecach. Same narty ważą 4,5 kg. Ale jechały na pulkach. Kupiłam bilet do Sztokholmu, pociąg był z przesiadką w Borlänge. Wszyscy patrzyli z zainteresowaniem i oferowali pomoc, tyle miałam bagażu. W Sztokholmie też jakaś pani pomogła mi wysiąść, mówiła że 7 razy brała udział w Wyścigu Wazów. I tak było z prawie każdą napotkaną osobą - kolejna brała udział aż 12 razy! Ale tę spotkałam już następnego dnia jadąc na prom. Niesamowite, że w tym kraju po prostu wszyscy jeżdżą na biegówkach i każdego w końcu dopada ambicja przejechania wyścigu. Aż i mnie dopadła ta myśl, ale z czym do ludzi...
Noc spędziłam u kolegi Oli, tak jak w październiku. Zostawiłam u niego rzeczy i jeszcze pojechałam metrem do miasta pochodzić po sklepach outdoorowych. A rano miałam misję specjalną - umówiłam się z Manne, chłopakiem który latem wędrował Pacific Northwest Trail, ale go nie spotkałam, bo był za mną. Na szlaku spotkałam 31 osób, ale koniecznie chciałam poznać jeszcze jego, przede wszystkim dlatego, że był Szwedem. Po prostu nie mogłam sobie odpuścić Szweda. Jego numer telefonu dostałam od Rosie, trail angelki w Port Angeles, z którą byłam w ostatni wieczór na plaży. W październiku nie udało nam się spotkać, bo Manne zaraz po powrocie ze Stanów był chory, ale tym razem się udało. Spotkaliśmy się na dworcu i poszliśmy na lunch do pobliskiej restauracji. Manne miał przerwę w pracy, a ja jeszcze czas do promu.
Po lunchu z Manne pojechałam pociągiem do Nynäshamn i wsiadłam na prom do Gdańska. Nie miał dużego obłożenia, początek lutego i środek tygodnia sprzyjał. Byłam sama w czteroosobowej kabinie - bardzo komfortowo! Tym razem morze było spokojne. Rano wyszłam obejrzeć wschód słońca - na morzu zawsze robi wrażenie.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz