poniedziałek, 7 sierpnia 2017

USA: Park Narodowy Acadia, Portland, Boston i powrot na szlak!

Na poczatek pokaze wam jak wygladal moj dzien w Millinocket - wreszcie cos porzadnego do zjedzenia, wbilam swoja szpilke (czyje moga byc pozostale dwie...?) na mapie swiata i spotkalam znajomych, ktorzy skonczyli wedrowke kiedy ja wypoczywalam nad jeziorem.





Nastepnego dnia rozpoczelam podroz na poludnie. Pod autostrade podwiozla mnie znajoma jednego Szkota, a potem juz podrozowalam autostopem - bardzo szybko zlapalam okazje do Bangor, a potem prosto do Parku Narodowego Acadia, znajdujacego sie na niewielkiej wyspie Mount Desert Island.



Ci mili panstwo podwiezli mnie pod sam szlak, po tym jak zaopatrzylam sie w mape. Zaraz na poczatku spotkalam kolezanke ze szlaku, a wiedzialam tez o kilku innych hikerach, ktorzy tak jak ja, bedac jeszcze w Maine po drodze chcieli zaliczyc wycieczke do tego parku.

Mount Desert Island jest bardzo niewielka, ale bardzo licznie odwiedzana przez turystow, glownie zmotoryzowanych. Siec szlakow pieszych jest bardzo gesta, wiec mozna znalezc bardziej zaciszne miejsca, jednak z biwakowaniem na dziko jest problem - jest zabronione, co mnie nie dziwi, zwazywszy niewielki obszar i ogromne ilosci ludzi, no ale nie ma rzeczy niemozliwych :-)

Trzydniowa wycieczke po Acadii rozpoczelam od zachodniej czesci glownego obszaru parku, zdobylam kilka skalistych szczytow, i podziwialam krajobraz. Skalista wyspa jest zbudowana z granitu, a wiekszosc szczytow to gola skala. Bardzo pieknie to wygladalo, w oddali ocean, blizej srodka wyspy jeziora. Krajobraz zostl uksztaltowany przez lodowiec i wzniesienia ciagna sie na linii polnoc-poludnie. Chcac przemieszczac sie z zachodu na wschod trzeba pokonywac strome podejscia i zejscia pomiedzy kolejnymi szczytami.







Roslinnosc jest raczej uboga, klimat surowy, ale natknelam sie na taka piekna lilie, bylo tez duzo borowek.


Poniewaz wszyscy chodza tam tylko na jednodniowe wycieczki poznym popoludniem szlaki zupelnie opustoszaly i mialam te widoki tylko dla siebie. Wieczorem zeszlam nad jezioro i znalazlam zaciszne miejsce, w ktorym rozbilam namiot. Musialam przecisnac sie przez geste zarosla zeby skryc sie przed wzrokiem straznikow.











Jezioro bylo bardzo popularnym celem wycieczek, wiec od razna krecilo sie tam mnostwo ludzi. Bylam troche zaklopotana z powodu nie bardzo jednodniowej wielkosci mojego plecaka, ale nikt o nic nie pytal. Wreszcie udalo mi sie zrobic zdjecia nurowi. Te polnocne ptaki zamieszkuja wszystkie tutejsze jeziora, a wieczorami i o poranku slychac ich glosne nawolywania.



Wydawaloby sie, ze szlaki powinny byc latwe, ale wrecz przeciwnie, duzo gladkich skal, ktore po deszczu sa bardzo sliskie, urwiska, a nawet taka skalna szczelina.








Na szczyt najwyzszego wzniesienia na wyspie wspialam sie jednym z najtrudniejszych szlakow wiodacym zachodnia sciana gory. Widoki na jeziora i otaczajace szczyty super! A wszechobecne cedry, ktore wczesniej bralam za tuje wypuscily cos w rodzaju kwiatow.





Szczyt byl ogromnie zatloczony, czemu sprzyjala mozliwosc wjechania na niego samochodem, wiec czym predzej stamtad umknelam i znalazlam lepsze miejsce do podziwiania widokow.






Zejscie w kierunku poludniowym bylo lagodne i przyjemne, zachmurzylo sie i od morza nadciagnela mgla, nie bylo wiec juz tak goraco jak wczesniej.




Tutaj widac slady dzialalnosci lodowca - dziury zostaly wyzlobione przez kamienie szurajace o podloze, kiedy sunal po nim lodowiec.


Na nocleg wybralam zaciszna dolinke i rozbilam sie na miekkim mchu w pewnej odleglosci od szlaku.



Rano predko pokonalam odcinek asfaltu i ominelam z daleka biuro strazy parku, tak na wszelki wypadek. Na koniec zostawilam sobie przyjemny spacer wzdluz wybrzeza z widokami na skaly i klify.






Klify byly oblegane przez wspinaczy.










W okolicach piaszczystej plazy byly ogromne ilosci ludzi, wiec nie zatrzymalam sie tam na dlugo. Woda byla okropnie zimna, o ile pamietam za sprawa zimnego pradu labradorskiego, ktory zaciaga zimna wode prosto z bieguna polnocnego.


Znalazlam sobie lepsze miejsce na lunch, a potem doszlam do parkingu i zagadnelam wracajacych ze spaceru ludzi. Poprosilam o podwiezienie do Bar Harbor, jednego z nadmorskich kurortow na wyspie. Atmosfera wakacyjna, rozpogodzilo sie, w porcie cumowaly zaglowki i wieksze statki, byl nawet holenderski prom pasazerski - uroczo.










Po poludniu mialam umowione spotkanie z Influxem, kolega ze szlaku, z ktorym na poludniu widywalam sie czesto, ale nie widzielismy sie od Virginii. Influx probowal mnie dogonic, ale ostatecznie mu sie nie udalo i zdobyl Katahdin dwa dni po mnie. Poniewaz jest z Maine zaoferowal mi podwiezienie i nocleg, a w Acadii pracuje jego kolezanka i zaprosila nas na kolacje. Okazalo sie, ze jest ridgerunnerka, czyli strazniczka patrolujaca szlaki i miedzy innymi zajmuje sie tropieniem osob biwakujacych nielegalnie tak jak ja :-)







Wieczorem dojechalismy z Influxem do Lewiston, gdzie kolega wynajmuje pokoj, a nastepnego dnia podwiozl mnie do Portland, gdzie spotkalam sie z innym kolega, Siesta, ktorego spotkalam po drodze, thru-hikera z rocznika 2014.



Dla uczczenia sukcesu mojej wyprawy poszlismy na lody, a potem na dlugi spacer plaza. Cudownie bylo zobaczyc znow szeroka piaszczysta plaze - przypominala mi plaze Nowej Zelandii.













Rodzina Siesty ma dom przy samej plazy, w ktorym raz do roku wszyscy sie spotykaja, rodzina i przyjaciele z dziecinstwa. Tak sie zlozylo, ze trafilam wlasnie na ten weekend i uroczysta kolacje zlozona z owocow morza. Glownym punktem programu byl homar, ktorego uczylam sie rozbierac :-)




Rano Siesta odprowadzil mnie na pociag do Bostonu. Jak to zwykle bywa w USA pociag byl spozniony. W planie mialam przesiadke na autobus i musialam przez cale miasto przejsc z dworca polnocnego na poludniowy, co bylo wspaniala okazja do zwiedzenia miasta. Rozpadalo sie, ale na szczescie wkrotce deszcz ustal. Boston bardzo mi sie podobal, jest ladniejszy niz Nowy Jork, bardziej przestronny, troche europejski.





Miedzy wiezowcami przetrwalo duzo zabytkow, a specjalnoscia miasta sa koscioly i cmentarze z XVII-XVIII wieku.





Dwie i pol godziny, ktore spedzilam w Bostonie uznalam za w zupelnosci wystarczajace i wpakowalam sie w autobus do Hanover w New Hampshire, przez ktore jak moze pamietacie przechodzi Appalachian Trail. Moim celem bylo Rutland w Vermont odlegle od Hanoveru o 50 mil, ale bilet do Rutland byl o 20$ drozszy i uznalam, ze to sie nie oplaca :-). Postanowilam zlapac stopa, a przy okazji zajrzec do collage'u w Hanover i sprawdzic czy nie ma tam jakichs moich znajomych. Przeczucie mnie nie mylilo - spotkalam Frisbee'ego i Stubbs, pare ktora spotkalam w Georgii, na samym poczatku. Wszyscy bardzo sie cieszylismy z tego spotkania, bo nie przypuszczalismy ze sie jeszcze kiedys zobaczymy :-)



Na tym nie koniec spotkan. Wieczorem zlapalam okazje do Rutland, a w slynnym hostelu Yellow Deli (bylam tu juz wczesniej, miejsce jest licznie odwiedzane, poniewaz grupa wyznaniowa 12 Plemion prowadzi hostel, ktory jest najbardziej "hiker friendly" na calym szlaku) spotkalam jeszcze jednego czlonka grupy, ktora stanowilismy przez kilka dni w Georgii, Middlebrothera. Co stalo sie z pozostalymi? Panda przechodzil tylko odcinek szlaku, natomiast Australijka Ears niedlugo po naszym spotkaniu zrezygnowala z przejscia szlaku i udala sie w podroz po zachodniej czesci Stanow.


Wczoraj byla leniwa niedziela, ktora spedzilam odpoczywajac. Stesknilam sie za niedziela w polskim stylu, wiec zajrzalam do kilku kosciolow i wysluchalam fragmentu kazania u baptystow (tutaj nabozenstwo odbywalo sie najpozniej :-)). Pastor przywital mnie usciskiem dloni, a po zakonczeniu podziekowal za przybycie, wyobrazacie sobie?




Poza Middlebrotherem spotkalam jeszcze kilku znajomych, miedzy innymi bardzo mila pare z Niemiec, Memories i Ice Cream'a. Wieczorem kazdy gapil sie w swoj smartfon...




Dzis ostatni dzien lenistwa. Przyjechalam do Rutland, poniewaz tutaj po wspolnych 105 milach rozdzielaja sie szlaki Appalachian i Long Trail. Plan przejscia reszty Long Trail powstal juz kiedy wedrowalam wspolna czejscia. Od jutra bede wedrowac Long Trail w kierunku granicy z Kanada. Relacja niebawem :-)

6 komentarzy:

  1. Ech te smardfony. :) Jakby nie było ciekawszych rzeczy naokoło.
    Dobra koniec ze zrzędzeniem starego zgreda... :)
    Masz zdrowie i niewyczerpane zapasy motywacji do tuptania. Po tak długim szlaku jeszcze ruszasz na kolejny? Coś niebywałego.
    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Smartfony pozwalaja oderwac sie od wszechobecnej zieleni i spiewu ptakow :-)

      Ano ruszam na kolejny szlak. Co robic, podrozowanie jest meczace i wymaga wiekszych nakladow finansowych, biore sie wiec za to co mi najlepiej wychodzi. Do Kanady niedaleko :-)

      Usuń
    2. powodzenia Agnieszko! wiedziałam, że nie wytrzymasz i pójdziesz :)

      Usuń
    3. Dzieki! Nie wiedzialam co ze soba zrobic :-)

      Usuń
  2. A miała być chwila wytchnienia :) Jesteś niezniszczalna :D
    Powodzenia na kolejnym szlaku, ile to będzie mil?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Caly 273 chyba, ale zaczelam of 105, bo tamto juz przeszlam na AT. Juz tylko 50 zostalo mi do Kanady :-) Chwila wytchnienia bedzie jak wroce :-)

      Usuń