środa, 13 września 2017

USA: Northville-Placid Trail (Adirondacks, New York)

Pasmo gór Adirondacks znajdujące się w głębi stanu Nowy Jork, choć położone bardzo blisko Appalachów, z geologicznego punktu widzenia do nich nie należy, a co za tym idzie pokonany przeze mnie Appalachian Trail omija je szerokim łukiem. A szkoda! Park Stanowy Adirondacks jest największym obszarem chronionym USA, nie licząc Alaski. Masyw jest bardzo wybitny, składa się na niego aż 46 4-tysięczników (naturalnie chodzi o 4000 stóp, czyli szczyty o wysokości powyżej 1200 metrów n.p.m.), a oprócz tego dziewicza przyroda w dolinach, rozległa puszcza, jeziora i niezliczone strumienie. W dziczy tej żyją najinteligentniejsze niedźwiedzie w USA, które nauczyły się jak otwierać niedźwiedzioodporne beczki na jedzenie (prawo stanowe Nowego Jorku nakazuje je mieć podczas wycieczek z noclegiem w Adirondacks). NPT jest jedynym szlakiem, na którym nie ma takiego obowiązku. Jest sporo łosi, jeleni, a jeziora obfitują w ryby.
 
Szlak Northville-Placid to najstarszy szlak Nowego Jorku, został wytyczony niedługo po tym jak góry zostały objęte ochroną i zaprzestano wycinki lasu. Ma 135 mil i trawersuje cały masyw na linii północ-południe, nie zdobywając jednak przy tym żadnego szczytu. Wydało mi się to obietnicą zobaczenia czegoś innego niż zwykle, szczytów górskich zdobyłam już dużo, a to w dolinach zwykle kryją się najciekawsze zakątki. NPT upatrzyłam sobie jeszcze przed wyjazdem z Polski jako miejsce, w którym odpocznę sobie po trudach wyprawy na Appalachian Trail. Moje oczekiwania zostały w 100% spełnione, szlak okazał się piękny i oddalony od zatłoczonych szczytów, panowały na nim cisza i spokój jakich nie zaznałam przez ostatnich kilka miesięcy.
 
Przejście zaplanowałam w najbardziej lubianym przeze mnie kierunku - z południa na północ. Tak było najwygodniej ze względów logistycznych - Cooperstown, z którego wieczorem udało mi się dojechać do Northville było oddalone tylko o nieco ponad godzinę drogi od punktu początkowego szlaku, zaś z Lake Placid odjeżdżał autobus do Nowego Jorku, skąd miałam samolot do Polski. Idealnie. Miałam przed sobą całych osiem dni plus jeden wieczór i jeden poranek.
 
Choć wydawało mi się, że wpakowałam się w niesamowite odludzie, szybko wydostałam się autostopem z Cooperstown i po przesiadce w środku niczego zostałam przewieziona przez sympatycznego młodego mężczyznę, który jechał do brata na wieczór kawalerski do Northville, pod bramę, która była symbolicznym początkiem szlaku. Start 18:30!
 
 
 
 
 
Początek NPT to kilka mil asfaltu. Przeszłam most, podziwiając piękne jezioro Great Sacandaga Lake (pięknie brzmiąca irokeska nazwa). A potem dreptałam dalej, chcąc przed zmrokiem dojść do lasu i znaleźć miejsce pod namiot.
 
 
 
 
 
Lato się już kończyło i dni były coraz krótsze, więc kiedy o 19:45 dotarłam do lasu już się ściemniało. Znalazłam znakomite płaskie miejsce, oddalone od ścieżki i w pobliżu małego strumyka, tylko w zapadających ciemnościach nie zauważyłam, że to co rosło przed moim przedsionkiem to suchy konar, a nie drzewo. Na szczęście nie było wiatru :-)
 
 
W plecaku miałam cały zapas smakołyków, oprócz standardowego kakao na śniadanie był chleb z masłem i dżem z pomarańczy i fig z nieco wyższej półki niż zwykle. Nadszedł czas na świętowanie!
 
 
Szlak od razu mi się spodobał, miękka leśna ściółka, zieleń, świetlisty las i... płasko! Łagodne podejścia tylko mile urozmaicały wędrówkę. Uśmiechnęłam się na widok pomarańczowych salamandr, były wszędzie.
 
 
 
 
 
Zajrzałam nad spokojne jeziorko i zauważyłam czerwieniejące liście klonów - czuć było nadchodzącą jesień.
 
 
 
 
 
 
Jedyną prawdziwą przeszkodą pierwszego dnia była spora rzeka do przejścia w bród. Woda sięgała do kolan, sporo było kamieni, ale te które były pod powierzchnią wody były strasznie śliskie, więc ze skakania nici.
 
 
No i tak sobie szłam, przez zielony las, nad kolejne jezioro, i znowu zanurzałam się w las...
 
 
 
 
 
 
Trafiały się ciekawe okazy owadów i grzybów o nietypowych kształtach.
 
 
 
 
Lunch skonsumowałam nad strumykiem, który bardzo przypominał mi skandynawskie potoki. Tylko coś dobrało mi się do ogryzka :-)
 
 
 
 
Pod wieczór udało mi się dotrzeć do wiaty nad jeziorem, zjawiłam się u brzegu akurat wtedy, kiedy słońce zniknęło za linią koron drzew na drugim brzegu. We wiacie była 64-letnia kobieta, która jak się okazało jest doświadczonym piechurem, na tym szlaku była już wiele razy, a w 1983 roku pokonała wraz z mężem, w ramach podróży poślubnej, Appalachian Trail, miałyśmy więc o czym rozmawiać.
 
 
 
Poranek był bardzo chłodny, a śródleśne torfowiska tonęły w rosie.
 
 
 
 
 
 
 
 
Dalej napotkałam bobrowe jezioro, z tamą. Bobrów w Adirondacks jest całe mnóstwo, są bardzo pracowite i nieustannie zmieniają przebieg szlaku. Jeżeli nie można znaleźć odpowiedniego przejścia najbezpieczniej jest zawsze przejść po tamie, bo te konstrukcje są nadspodziewanie stabilne.
 
 
 
 
Na następnych większych rzekach były już wiszące mosty. Bardzo starałam się nie spłoszyć młodej łani, która przyszła się napić wody, spłoszyła się dopiero w ostatniej chwili kiedy miałam jej zrobić portret :-(
 
 
 
 
 
 
 
 
To też robota bobra...szlak znikł w szlamie!
 
 
 
NPT ma jeden dłuższy asfaltowy odcinek przez miejscowość Piseco, który był całkiem przyjemny. Jak zwykle zaglądałam ludziom na podwórka, a po drodze było też coś w rodzaju skansenu.
 
 
 
 
 
To już nie skansen :-)
 
 
Na końcu szlaku spotkałam właściciela prywatnej parceli z tabliczką "hikers welcome" i takiego oto wehikułu, ucięliśmy sobie pogawędkę i ruszyłam dalej.
 
 
Rozbiłam namiot nad szemrzącym strumykiem. Obok biwakowali jeszcze trzej mężczyźni, którzy rozpalili ognisko. Przysiadłam się do nich z kolacją i długo gadaliśmy. Znów było bardzo zimno, podobno termometr wskazał 39 stopni Fahrenheita, to jest 4 stopnie Celsjusza.
 
 
 
Rano na deskach przełożonych przez błoto zauważyłam świeże ślady niedźwiedzia.
 
 
 
 
 
Bardzo się cieszyłam, że już mi się nigdzie nie spieszy i z przyjemnością pochłaniałam swoje zapasy. "Hiker hunger" mi nie minął ;-)
 
 
 
 
 
 
West Canada Lake było najfajniejszą nadjeziorną miejscówką na całym szlaku, w pobliżu była piaszczysta plaża, ale niestety nocleg wypadł mi dalej. Wiaty na NPT okazały się zwyczajne, stare, ale wystarczające. Często jednak te położone nad jeziorami nie miały lepszych źródeł wody.
 
 
 
 
 
 
Te kwiaty to znane u nas jako rośliny ogrodowe marcinki, a wąż niegroźny.
 
 
 
 
Moje wieczorne jezioro okazało się też całkiem fajne, ale było sztucznie spiętrzone w dawnych czasach, więc na brzegu leżały głazy. Spokojny wieczór przypominał mi biwak w Nowej Zelandii nad jeziorem Pukaki, tyle że gwiazdy które ukazały się po zmroku nie zgadzały się z tymi z półkuli południowej. Nury, które na odleglejszym jeziorze wydały z siebie zawodzące okrzyki to też typowe ptaki Północy (po angielsku nur lodowiec to loon).
 
 
 
 
Pogodna noc znowu była zimna, a rano poranne mgły spowiły jezioro. Ależ to był cudny widok!
 
 
 
 
Po śniadaniu - dalej w las! I zaraz przykra niespodzianka - rozwalony most. Długo dumałam jak się przeprawić na drugą stronę, bo nie uśmiechało mi się włazić do wody - sięgała do pasa. Nie znalazłam płytszego miejsca i w końcu przeczołgałam się po resztkach mostu.

 
 
 
 
 
 
Tu i ówdzie w nasłonecznionych miejscach rosło mnóstwo ostrężyn. Po drodze znalazłam na ścieżce dużą butelkę Nalgene i teraz napełniałam ją soczystymi owocami - były na lunch, do kanapek z tuńczykiem i majonezem.
 
 
 
 
 
 
Po południu jeszcze jeden uszkodzony most, tym razem wyglądało to tak, jakby ktoś specjalnie powyrywał deski. Przeszłam po kamieniach.
 
 
 
Kolejny nocleg wypadł mi pod wiatą. Jezioro było potwornie zamulone, bo grasowały w nim bobry. Jeden w ogóle się mnie nie bał i pływał blisko brzegu, czasem nurkował i chlastał ogonem. W pobliżu było na szczęście czyste źródło.
 
 
 
Następnego dnia wstałam bardzo wcześnie, bo w planie miałam dość długi dystans około 20 mil i wizytę w miasteczku. Wczesna pobudka została wynagrodzona przepięknym wschodem słońca.
 
 
 
 
I nie tylko nim, bo po godzinie marszu doszłam do campingu, na którym były otwarte prysznice. Woda była letnia, ale to wystarczyło! Odświeżona ruszyłam żwawo dalej.
 
 
 
 
 
 
 
 
Akurat piątego dnia kończyły mi się zapasy jedzenia, więc miejscowość Long Lake, do której dojechałam autostopem była w samą porę. Wiejski sklep był dość drogi, ale przyzwoicie zaopatrzony. Siedziałam sobie przy wejściu, aż zagadnął mnie jakiś turysta, gadu gadu o cubenie i długich dystansach, finalnie poprosiłam o podwiezienie na szlak :-)
 
 
 
Planowałam nocleg w najbliższej wiacie, ale nie podobało mi się koło bagna i przeszłam jeszcze trzy mile do następnej, wzdłuż brzegu jeziora Long Lake. Doszłam akurat na zachód słońca, wiaty dwie, obie puste. Cieszyłam się, że tam spędzę noc, bo widok ze skalistego cypelka był fenomenalny.
 
 
   
 
Las, który porastał brzegi jeziora obudził we mnie wspomnienia z Gór Świętokrzyskich, wysokie świerki były podobne do jodeł w Paśmie Jeleniowskim, moim ulubionym. Ale takich jezior już w Górach Świętokrzyskich nie ma... Znalazłam piaszczystą plażę i pożegnałam lato ostatnią kąpielą. Woda zimna!
 
 
 
  
 
 
Po przejściu serii bobrowych bagien zbliżyłam się do części szlaku, o której słyszałam, że jest najładniejsza - do rzeki Cold River. Najpierw przeszłam przez most na jej dopływie, a potem zasiedliłam wiatę nad wspaniałymi kaskadami. Przez następne trzy dni miałam zamiar leniuchować, robiąc tylko 10-12 mil dziennie. To miała być moja nagroda za wszystkie trudy tego lata :-)
 
 
 
 
 
 
 
 
 
  
 

Wczesnym rankiem obudził mnie szelest deszczu padającego na omszały dach, ale na szczęście kiedy wygrzebałam się z ciepłego śpiwora już nie padało. Pogodę i tak miałam doskonałą, tylko tego dnia trochę pokropiło, a pozostałe osiem było ładnych. Jesień już jednak wyzierała z każdego zakamarka.
 
 
 
 
 
 
  
 
 
Na wysokim brzegu leżały nędzne resztki jakiegoś zabudowania, ktoś tam kiedyś mieszkał, ale chata została opuszczona w 1950 roku.
 
 
 
 
 
Już przed 16 dotarłam do miejsca noclegowego. Było ono położone nad równiną, która do niedawna była jeziorem i jest nim jeszcze na mapie, ale niedawno rozpadła się stara drewniana tama, ukazało się piaszczyste dno i rzeka popłynęła swoim naturalnym korytem.
 
 
 
 
Po porannym deszczu miałam mokre buty, bardzo wiało i było zimno jak w psiarni, więc rozpaliłam sobie małe ognisko. Wysuszyłam co trzeba, węgielki dały mi upragnione ciepło, ale wicher mi je rozwiewał. Nakręciłam przy okazji film o tym jak rozpalam takie minimalistyczne ognisko nie mając żadnych narzędzi poza zapalniczką, spodziewajcie się go za jakiś czas na youtubie :-)

 
  
 
 

Jeszcze jedna lodowata noc! Przenikliwy wiatr spotęgował odczucie zimna i wcale nie chciało mi się rano wstawać. Szczególnie że nadszedł mój ostatni dzień na szlaku i nazajutrz miałam wsiąść w autobus i wrócić do cywilizacji.
 
 
Niektóre rzeczy bardzo cenię w cywilizowanym świecie... ;-)
 
 
Na pożegnanie przespacerowałam się jeszcze po najbliższej okolicy, a potem ruszyłam w dalszą drogę.
 
 
 
 
Im dalej na północ tym wyższe góry mnie otaczały, a jednak na żadną z nich nie musiałam się wspinać.
 
 
 
Zatrzymałam się przy wodospadzie Wanika Falls, do którego prowadziła boczna ścieżka.
 
 
 
Na szlaku było mnóstwo powalonych drzew, ale jakoś dało się przeżyć.
 
 
 
I tak doszłam do końca szlaku, do parkingu. Zaraz koło niego, nad rzeką, było niezłe miejsce pod namiot i tam przenocowałam. Dopiero rano zauważyłam znak na drzewie "zakaz biwakowania".
 
 
 
 
 
Ten poranek był najzimniejszy, rozbiłam się na skraju lasu, gdzie zawsze jest nieco cieplej, ale kiedy wyszłam na drogę przy pierwszych zabudowaniach zauważyłam przymrozek, nie tylko na trawie, ale i na wyższych roślinach. Zgrabiały mi stopy i dłonie przy zwijaniu obozu, ale w słońcu szybko się rozgrzałam.
 
 
 
 

 

Nie byłam pewna gdzie jest oficjalny koniec szlaku, na parkingu, na skrzyżowaniu, czy w centrum Lake Placid przy dawnym dworcu. Fota końcowa na dworcu :-) 
 
 
 
Lake Placid to osada, którą założono w XIX wieku, została raz opuszczona, kiedy przez całe lato padał tam śnieg, ale potem ponownie zasiedlono te okolice. Z czasem stała się miejscowością turystyczną, aż zyskała sławę światową, kiedy zorganizowano w niej zimowe igrzyska olimpijskie w latach 1932 i 1980. Arenę i inne obiekty olimpijskie można zwiedzać, ja jednak miałam tylko dwie godziny do odjazdy autobusu, więc tylko przeszłam się główną ulicą, odwiedziłam bibliotekę publiczną i zajrzałam nad jeziorko Mirror Lake.
 
 
 
 
 
 
 
 
Pod arenę olimpijską zajechał autobus i tak się skończyła cała moja wiosenno-letnia włóczęga po wschodniej części USA. Po zakończeniu AT dołożyłam jeszcze 500 km, także w sumie od końca marca przeszłam 4000 km. Całkiem nieźle :-)
 
 
Autobus dowiózł mnie do Albany, gdzie była przesiadka do Nowego Jorku. O Nowym Jorku będzie osobny wpis, choć spędziłam tam tylko dwa dni, to jednak trochę się zebrało.
 
 
 
 

6 komentarzy:

  1. Kolejna piękna trasa! Nie wiem jak ci się uda powrócić do tzw "normalnego życia" po tym wszystkim...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Życie na szlaku wydaje mi się tym "normalnym", a egzystencja w cywilizowanym świecie to jakby urlop...

      Usuń
  2. To co najciekawsze w dolinach? Jakbym czytał opis B. Niskiego a nie gór USA. Wszak tam także doliny są najciekawsze. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zdecydowanie! Szczyty zawsze są takie same, a w dolinach kryje się zwierzyna, roślinność jest bujna,szumią strumienie, chyba się zgodzisz? :-)

      Usuń
  3. Cóż można rzec? Tylko pogratulować i zazdrościć, chwil oraz krajobrazów... Dzięki za tę relację i trzymam kciuki za następne.Z szarej codzienności dzięki nim można znów przenieść się w ten świat, do którego też chętnie uciekam, niestety zbyt rzadko i na krótko. I może kiedyś za spotkanie na szlaku
    -J.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo się cieszę, że dzięki moim opowieściom można na chwilę zanurzyć się w świecie wyobraźni i przenieść w przestrzeni. Dzięki.

      Do zobaczenia na szlaku!

      Usuń