Jadąc szosą numer 18 prosto na zachód, przecięłyśmy z Annette Wyspę Vancouver po raz kolejny by znów znaleźć się nad brzegiem pełnego morza. Nie, nie miałyśmy w planie przejścia skomercjalizowanego szlaku West Coast Trail. Wybrałyśmy inny, nieco mniej znany, a także bardziej przyjazny dla naszego dość już nadtopniałego budżetu - Juan de Fuca Trail, o długości 47 km, biegnącego również wzdłuż wybrzeża oceanu, w odrobinę mniej odludnym rejonie, ale równie pięknym.
Po drodze zaliczyłyśmy jeszcze dwa dodatkowe szlaki. Pierwszy z nich biegł nad Cowichan River, najpierw po jednej, potem po drugiej stronie rzeki, tak by zatoczyć kilkukilometrową pętlę. Bardzo malownicza okolica i bardzo różna od tego, co dotąd na wyspie widziałyśmy. Las był bardziej suchy i kolory bardziej jesienne, rzeka zaś spoczywała na dnie kanionu, od czasu do czasu przeciskając sie przez jakieś zwężenie i tworząc wodospad.
Pod koniec wycieczki zauważyłyśmy podejrzane ruchy - to rodzina wydr baraszkowała na brzegu. Co chwilę wskakiwały do wody, wykonywały kilka akrobacji i wracały na brzeg. Były przeurocze.
Na parkingu przy nieciekawym wodospadzie (dawniej zbudowano na nim tamę i jej resztki pozostały psując straszliwie widok) niespodzianka - pierwszy raz natknęłam się na Trans Canada Trail. Szlak ten rzeczywiście istnieje, choć nazywanie go szlakiem to jakiś żart. Niewielkie fragmenty, takie jak ten, są dość przyjemnymi ścieżkami rowerowymi, wysypanymi żwirkiem, zbudowanymi często w miesce torów nieczynnej kolei, większość jednak wali asfaltem, a to że ruch pieszy jest dozwolony na ruchliwej szosie to jeszcze nie czyni trasy składającej się z wielu setek asfaltowych kilometrów szlakiem pieszym. Dla rowerzystów też żadna to frajda... Niemniej jednak da się i z radością uwieczniłam się przy znakach TCT, w nadziei, że kiedyś powstanie z tego szlak.
Fairy Lake, ot takie sobie ładne jeziorko w lesie.
Już niedaleko naszego celu odbiłyśmy do miejsca, które właściwie dopiero ma się stać porządną atrakcja turystyczną, fragmentu naturalnego lasu, w którym rośnie najbardziej pokręcone drzewo w Kanadzie. Zajrzałyśmy tam, zrobiłyśmy spacer ścieżką z kładkami nad co bardziej błotnistymi miejscami i wróciłyśmy na szosę, która po kilku minutach doprowadziła nas na skraj cywilizowanego świata, czyli do Port Renfrew.
Niedaleko Port Renfrew zaczyna się zarówno West Coast Trail, jak i Juan da Fuca Trail, z tym że na ten pierwszy trzeba się dostać łodzią na drugą stronę rzeki, a do naszego szlaku dotarłyśmy drogą. Po drodze mama niedźwiedzica z małym.
Juan da Fuca Trail
Zaczynamy!
Początkowy odcinek szlaku budzi w nas zachwyt. Ostatnio widziałyśmy Pacyfik w Nowej Zelandii, całe trzy lata temu. Był spokojny i błekitny, wiała lekka bryza, było przyjemnie ciepło.
Zdarzały się trudniejsze miejsca, było dość błotniście, ale póki co bez tragedii, były kładki, czasem mostki - bez porównania z Nową Zelandią i jej tonącymi w grzęzawiskach szlakami.
Na szlaku można nocować tylko w wyznaczonych miejscach, po uiszczeniu odpowiedniej opłaty. Na nasz z góry upatrzony biwak dotarłyśmy o zmroku. Było mnóstwo namiotów, bear box i wc. Rano wciąż panował mrok, bo biwak był położony w gęstym młodniku.
Poprzedniego dnia nie popisałyśmy się prędkością. Zachodziły obawy co do tego czy wyrobimy się w zaplanowanym terminie. Odbyłyśmy dyskusję i postanowiłyśmy zamiast przyspieszać zwolnić i nacieszyć się wybrzeżem.
Szlak był w istocie niełatwy, bo wspinał się co chwilę na niewielkie wzniesienia - wybrzeże jest poszarpane. Dla mnie, po tylu miesiącach wędrówki po stromych górach, nie stanowił wielkiej trudności, ale wszyscy spotkani turyści mieli nietęgie miny i strasznie sapali :-)
Dla kanadyjczyków szlaki wybrzeża Wyspy Vancouver są jednymi z najtrudniejszych, jakie są sobie w stanie wyobrazić, w rzeczywistości jednak są spokojnie do przejścia. Należy się tylko przygotować na proporcjonalną do ilości opadów ilość błota. Miałyśmy akurat szczęście, bo cała nasza wycieczka odbyła się w pięknej pogodzie.
Niektóre fragmenty szlaku są poprowadzone kamienistymi plażami i można je przejść tylko w czasie odpływu. Zaopatrzyłyśmy się w tabelę pływów więc zmiany poziomu morza nie były dla nas wielka niewiadomą.
W pływowych basenikach można znaleźć różne zwierzątka.
Odpływ odsłania też małże, przyczepione do skał.
Dość licznie odwiedzana Sombrio Beach, dobre miejsce do uprawiania surfingu.
Poszukując zejścia z plaży znalazłyśmy piękny wodospad skryty w małym kanionie. Nieopodal był drugi wodospad, klasyczny, spływający z brzegu na plażę.
Niekiedy szlak wchodził głebiej na ląd, do deszczowego, chłodnego i mrocznego lasu. Tam właśnie czyhało błoto, odsłonięte korzenie i girlandy paproci, a czasem trudność w rodzaju stromej i śliskiej skały, na którą trzeba się było wspiąć z użyciem zamocowanej na stałe liny.
Na brzegu morza fale nieustannie rozbijały się o brzeg. Trzeba było zaczekać aż odsunie je odpływ i będzie można przejść. Odpływ odsłaniał wyżłobione przez fale jaskinie.
Na cudnej plaży Chin Beach znajdowało się nasze kolejne miejsce noclegowe. Wzdłuż plaży było wiele wydeptanych miejsc pod namioty, wybrałyśmy doskonałe miejsce, które przywodziło na myśl schronienie Robinsona Crusoe. Trzeba było osuszyć namioty i śpiwory po nocnej kondensacji (i przygotować je na kolejną).
Decyzja o przedłużeniu wędrówki o jeden dzień pociągała za sobą koniecznośc zdobycia jakiegoś pożywienia. Postanowiłyśmy odczekać na najniższy odpływ i poszukać muli na skałach. Udało nam się to świetnie, nie było trudno je wyrywać i po kilku minutach każda z nas miała po 10 sztuk. Ugotowałyśmy je, po czym okazało się, że w jednej zamiast małża był mały krab. Nieświadomie ugotowałyśmy biedaka na twardo...
Zachód słońca, jaki oglądałyśmy z Annette na plaży był wyjątkowo piękny. Słońce powoli się obniżało, aż zniknęło za nadbrzeżną skała, mrugnąwszy ciepłym promieniem na pożegnanie. Pozostawiło brzoskwiniową łunę, rozpraszaną przez kropelki wody z rozbijających się fal.
Na deser była... Nowozelandzka czekolada, którą czasem można kupić w kanadyjskich sklepach.
Leniwy poranek...
Śniadanie oczywiście na plaży, zamiast telewizji śniadaniowej kawalkada morskich ssaków (nie jestem pewna jakich, jakiś większych oraz stadko delfinów) przepłynęła wzdłuż brzegu, wszystkie w jednym kierunku.
Czas ruszyć dalej, przez skłębioną dżunglę.
Dzień niewiele różnił się od poprzeniego i to w zasadzie dobrze, bo był równie przyjemny. Wędrówkę zakończyłyśmy na Bear Beach, która była dość mocno zaludniona, z racji obecności wycieczki szkolnej, ale znalazłyśmy dla siebie zaciszny zakątek.
Liczyłyśmy na kolejny cudny zachód słońca i nasze pragnienie zostało spełnione.
To moja pamiątka z wybrzeża - przedstawia orła i jest wykonana przez osobę z plemienia Haida, zamieszkującego wyspy Haida Gwaii, położone dalej na północ.
A to już świt.
Ostatniego dnia miałyśmy do pokonania tylko 9 km. Zaraz po wyjściu z obozu same atrakcje - wodospad, a w krzakach niedźwiedź. Siedział w gęstwinie i pożerał liście.
To już ostatnia plaża na szlaku, okupowana przez bandę dzieciaków.
Obowiązkowa fotka finiszowa na kilometrze 0.
Po zakończeniu wędrówki trzeba było wrócić po samochód autostopem - takie są uroki wycieczek objazdowych. Po odzyskaniu wehikułu ruszyłyśmy powoli do stolicy Wyspy Vancouver, Victorii, zatrzymując się po drodze przy drobniejszych atrakcjach (latarnia morska w Sooke i Sooke Potholes - mało zachwycające zagłebienia wyrzeźbione w kanionie przez rzekę).
Victoria
Noc spędziłyśmy na parkingu hipermarketu (ale nie Walmarta, bo wisiał tam zakaz całonocnego parkowania). Nazajutrz zwiedziłyśmy Victorię, która, choć to duże miasto, okazała się bardzo ładna. Trochę kolonialna z monumentalnymi budynkami rządowymi i pomnikiem Królowej Wiktorii, ale bez przesady. Przypominała mi Nową Zelandię, z tym że była ładniejsza niż którekolwiek z tamtejszych miast ;-)
Pomnik Jamesa Cooka - ten facet był wszędzie!
Royal Museum to pozycja obowiązkowa, polecam, świetne muzeum, bardzo przystępna ekspozycja, nawet dla nieufnych będzie fajna. Zaczęłam od historii naturalnej, zwiedziłam świetną wystawę pokazującą "nowożytną" Kanadę, a potem przeszłam na piętro dotyczące kultury i sztuki First Nations.
Później nie pozostało nam już nic innego jak tylko załadować się na prom i wrócić na stały ląd. Widoki ponownie zapierały dech w piersiach, rozliczne wysepki, majacząca na horyzoncie Mt Baker, mijanki z innymi promami donośnie otrąbione.
Miałyśmy już tylko dwa dni na powrót do Prince George, gdzie musiałyśmy oddać White Horse. Bardzo się do niego przywiązałyśmy... Pewnie wielu z Was zastanawia się ile kosztuje wynajęcie takiej kolubryny na dwa tygodnie - otóż razem w ubezpieczeniem zapłaciłyśmy za niego 1090 CAD, co po podzieleniu na dwie osoby nie było aż tak straszne.
W drodze powrotnej starałyśmy się jeszcze to i owo zobaczyć (jechałyśmy inną, prostszą, trasą, autostradą transkanadyjską, a potem drogą numer 97). Przez cały czas towarzyszyła nam rzeka Fraser. Jesień zaś była już w pełni.
Most Alexandra Bridge został wybudowany w 1926, w roku w którym urodziła się moja babcia.
Szlak Tikwalus Heritage Trail, fragment indiańskiego traktu, używanego przez jakiś czas przez Kompanię Zatoki Hudsona.
Hells Gate, burzliwy przełom rzeki Fraser. Zbudowano tam kanał dla płynących w górę rzeki łososi.
Odcinek drogi biegnący kanionem był wspaniały, zatrzymałyśmy się w kilku miejscach i szukałyśmy łososi, ale znalazłyśmy tylko nieżywe...
Góry szybko się skończyły, opuściłyśmy tez specyficznie pustynny rejon schowany za nimi, a dalej na północ jechałyśmy już znaną nam droga, przez lasy. Od czasu do czasu błyskały jeziora, jesienią szczególnie piękne, w otoczeniu złotego listowia.
Biwak nad Williams Lake i ostatni wschód słońca.
10 Mile Lake, nad którym uskuteczniłyśmy ostatni spacer.
Prawda, że mam świetny kamuflaż?
Oddałyśmy auto, a w dalszą drogę do Jasper udałyśmy się autostopem. Poszło trochę szybciej niż ostatnim razem, mimo że znów była niedziela. Postój na skrzyżowaniu nad rzeką, Mt Robson niezmiennie pod śniegiem, więc już się nie zatrzymując dotarłyśmy wieczorem do Jasper by spędzić tam ostatni tydzień pobytu w Kanadzie. A o tym już w następnym wpisie.
Cudowna jesień w tej Kanadzie:-) Ale na Wyspę Vancouver z pewnością jeszcze wrócisz w następnym roku?
OdpowiedzUsuńP.S. Przynajmniej nie muszę się martwić o Twój zapas czekolady Whittaker's:-p Cały nowy "deputat" z Nowej Zelandii zostanie więc tylko dla mnie:-) MNIAM!!!
Na przyszły rok mam inne plany :-)
UsuńWiesz jak trudno było znaleźć tą czekoladę? Niestety nie mogłam zrobić zapasów, ale była przepyszna! W Jasper nie mieli :-(
Super! W pełnym słońcu Vancouver Island wygląda jeszcze lepiej.
OdpowiedzUsuńPo pobycie w takich miejscach, Saskatoon chyba zaburzyłoby twój obraz Kanady ;-)
We mgle też miała swój urok :-) Już Calgary nieco ten obraz zaburzyło, ale jestem pewna, że rozległe prerie też zrobiłyby na mnie wrażenie :-)
Usuńna jednym ze zdjęć widzę taki mały palniczek... jak się sprawdził?
OdpowiedzUsuńMaczałeś w nim przecież palce :-) Sprawdził się o dziwo doskonale. Żadnych awarii ani grymasów. Płomień niestabilny, zdarzało się, że wiatr zdmuchnął go w przedsionku, ale nie zużywał więcej gazu niż MSR, który miałam wcześniej. Garnek trzeba ustawiać ostrożniej. Jeszcze jedna opowieść kanadyjska i biorę się za podsumowania CDT.
UsuńMaczałem, ale tym bardziej byłem w szoku że na nim polegałaś :)
OdpowiedzUsuńMoże jednak moje palce leczą bo twój u mnie nie grymasił ale też nie używałem go dużo.
Byłam w każdym razie bardzo sceptycznie nastawiona, szczególnie po tej awarii pierwszego. To bardzo ciekawe że u Ciebie działa...
Usuń