Puszcza Kampinoska nie jest może miejscem, które większość z Was obrałaby jako cel pieszej wycieczki, zapewne będą to tylko mieszkańcy Warszawy lub osoby które akurat znalazły się tam przypadkiem i wybierają się przy okazji - a tak to było w naszym, moim i mojej mamy, przypadku. W Warszawie miałyśmy coś do załatwienia, a Kampinosu nigdy dotąd nie zwiedzałyśmy - na mojej parkowej liście w miejscu Kampinoskiego Parku Narodowego było puste miejsce.
Dolina Wisły na północ od Puszczy to dolina, którą spływały wody z topniejącego lodowca. Niosły one mnóstwo piachu, który osiadał na wielkiej powierzchni. Lodowca już nie ma, rzeka płynie w odwrotną stronę, pozostała jednak kotlina, piachy, wydmy, mokradła i rzadko penetrowane ostępy.
Przez całe tysiąclecia Puszcza była niezamieszkała i rzadko penetrowana przez ludzi. Niedostępne bagna broniły dostępu do mateczników Puszczy, a nieurodzajne piaszczyste podłoże nie kusiło potencjalnych osadników. Puszcza pozostała więc puszczą, pomimo prób melioracji, masowej wycinki drzew i powstaniu warszawskiej metropolii tuż obok.
Puszcza nadal pozostaje niedostępna, dostać się tam to prawdziwe wyzwanie. Większość szlaków zaczyna się w miejscowościach, do których nie dociera transport publiczny. Dlatego też nie zdecydowałyśmy się na przejście żadnego z dłuższych szlaków przecinających park ze wschodu na zachód, choć taki był pierwotny plan. Musiałyśmy skapitulować i wybrać szlak, na który zawiezie nas autobus. Wybrałyśmy 21-kilometrowy szlak żółty im. Aleksandra Janowskiego z Leoncina do Leszna, nazwany na pamiątkę pierwszej zorganizowanej wycieczki do Puszczy, którą prowadził właśnie Aleksander Janowski.
W Puszczy naprzemiennie występują pasy wydm i bagien o układzie równoleżnikowym, szlak żółty jest więc o tyle ciekawy, że przecinając Park na linii północ-południe, przechodzi przez wszystkie strefy, pozostałe po pobycie lodowca na obszarze dzisiejszego Parku Narodowego.
Wybrałyśmy się dosyć wcześnie, z Nowego Światu dojechałyśmy autobusem na Dworzec Gdański, skąd punktualnie o dziewiątej zabrał nas autobus do Leoncina.
Trzeba się było wpierw zorientować w topografii, ale prędko zlokalizowałyśmy odpowiednie skrzyżowanie, kościół, a obok niego słup i żółtą kropkę.
Pierwsze kilometry szlaku to dojście na skraj puszczy, okolica powoli się zabudowuje, ale w zarośli wyzierały dziksze widoki, zwiędłe badyle i bagnista struga. Wchodząc do lasu przekracza się od razu granicę parku narodowego
Szlak okazał się być perfekcyjnie oznakowany, nie stwierdziłam też zmian przebiegu w stosunku do tego, co było zaznaczone na mapie z początku lat 90., jedynej jaką mam w swoich zbiorach. Z mapy w ciągu całego dnia korzystałam tylko raz na dłużącym się, choć wcale nie długim odcinku asfaltowym.
Największe nasze obawy dotyczyły nawierzchni - bałyśmy się, że będziemy grzęznąć w głębokim piasku, ale tak nie było. Większość dróg jest ubita, jedynie pod koniec było kilka krótkich fragmentów piaszczystych.
Po drodze było kilka ciekawostek przyrodniczych, w tym paraboliczna wydma (taka klasyczna, księżycowata). Na tablicy widniała informacja, jakoby w okolicy grasowały wilki, lecz nie było nam dane przekonać się o tym naocznie.
W miejscowości Górki (to tutaj właśnie siegnęłam po mapę) był otwarty sklep, gdzie kupiłyśmy makaron na kolację. Pani sklepowa skojarzyła co chcemy kupić dopiero kiedy dodałam "świderki" - zapomniałam, że w tym regionie kraju makaron nazywają kluskami.
Na skrzyżowaniu w Górkach było smutne miejsce pamięci - w czasie II wojny światowej wiele się tu działo. W wielu miejscach spotkać można stare kapliczki.
Ocalało trochę drewnianej zabudowy, jak to na Mazowszu raczej skromnej.
Po opuszczeniu wsi szlak poprowadził nas aleją olch - to rzadkość - przez łąki, osuszone dawniej bagna. Obecnie trwają prace nad przywróceniem bagnom dawnego wyglądu i funkcji, łąki kosi park narodowy. Na ich obrzeżach rosną wilgotne olsy.
Na końcu łąkowego odcinka postawiono kilka wiat, na nocleg się za bardzo nie nadają, ale były w sam raz na przerwę drugośniadaniową. Posiedziałyśmy na słońcu z godzinę, snułyśmy się trochę nad leniwą rzeczką, na której zrobiona była śluza i po łące. Szłyśmy raczej szybko, bo teren łatwy, więc miałyśmy mnóstwo czasu.
Opuściwszy łąki znów zagłębiłyśmy się w las, minęłyśmy jakieś uroczysko. Były skrzyżowania z innymi szlakami i jeszcze jedno miejsce odpoczynku.
Szlak nie zawsze prowadził drogami, czasem skręcał na dobrze wydeptaną ścieżkę i to była prawdziwa przyjemność tak sunąć po miękkim gruncie przez gęstwinę. Mama w pewnym momencie, kiedy ja byłam zajęta fotografowaniem kolejnego czerwonego listka dębowego, spostrzegła w mchu młodego podgrzybka. Chwila poszukiwań i już miałyśmy ich trzy, a później zebrało się w sumie pięć - w sam raz na jakąś jesienną zupę grzybową.
Trafiłyśmy na miejsce bitwy, a potem powoli robiło się mniej ciekawie, na skraju lasu zbudowano domy, były betonowe pozostałości nie wiadomo czego, ale raz jeszcze weszłyśmy w las i był tam śliczny czerwony domek z zielonymi oknami.
Długa prosta doprowadziła nas już do miejscowości Leszno, leżącej przy drodze z Sochaczewa, Żelazowej Woli i Kampinosu. Znaki wyraźnie wskazywały drogę. Przy niej stało kilka już nieco bardziej okazałych drewnianych willi, ale i biedniejszych domków z miłymi podwórkami, na które zaglądało popołudniowe słońce.
Ilość kropek w centrum Leszna całkowicie rekompensowała ich brak na innych znakowanych szlakach PTTK! Zdaje mi się, że samych żółtych było trzy, nie wspominając już o niebieskich.
Zlokalizowałyśmy szybko pętlę autobusową i miejskim autobusem z przesiadką na jakimś osiedlu wróciłyśmy do Warszawy. Było już ciemno i w Alejach Jerozolimskich świecił neon-globus, który bardzo mi się podobał, szkoda tylko, że jest wiecznie odwrócony Antarktydą.
Głównym punktem programu wycieczki następnego dnia było nadanie mojej mamie tytułu profesora nauk humanistycznych przez prezydenta RP :-)
Impreza nie trwała długo, więc po południu ruszyłyśmy na spacer po mieście. Dawno nie byłam w centrum Warszawy, już chyba 10 lat, więc ochoczo podeszłam do sprawy zwiedzania. Po kolei: Ogród Saski, Krakowskie Przedmieście, Kolumna Zygmunta i Zamek Królewski no i rynek. Nic się tam nie zmieniło, Król Zygmunt stoi jak stał, szkoda tylko że nie ma żadnego szlaku turystycznego. Powinien być jakiś i zejść nad Wisłę. Wiślana skarpa była taka jak w innych położonych nad nią miastach, wysoka, nagrzana słońcem, z widokiem na niżej położone tereny zalewowe po drugiej stronie rzeki.
Godzina jeszcze była wczesna, więc na wieczorny spacer wybrałyśmy się do Łazienek. Chopin w otoczeniu tak dobrze mi znanych amerykańskich dębów, a pod nim przewodniczka opowiadająca coś znudzonym głosem szkolnej wycieczce, wiele osób się przechadzało, pary kryły się pod chińskimi pergolami. Pałac na wodzie odbijał się w spokojnej toni, tu i ówdzie jakieś rzeźby, tylko wiewiórek nigdzie nie było, a przecież zawsze były i kiedy wołało się do nich "Baśka" to przychodziły.
Przed odjazdem popołudniowego pociągu ostatniego dnia wycieczki wybrałyśmy się do Wilanowa. Pałac w Wilanowie z pewnością może się spodobać dzieciom (o ile zwiedzanie go nie jest przymusowym punktem programu wycieczki szkolnej) i turystom. Podobno we wczesnej młodości strasznie skrytykowałam kiczowaty wystrój wnętrz. Strusie pióra, złocenia i amorki śmieszą mnie nadal, ale w gruncie rzeczy Wilanów jest bardzo sympatyczny i zdecydowanie warto się tam wybrać.
Najciekawsza była kolekcja chińska, skompletowana w XIX wieku, pokoje były bardzo klimatycznie urządzone.
Reszta pałacu bez niespodzianek.
W cenie biletu był też wstęp do parku. Park był opustoszały, rzadko kto zapuszczał się wgłąb, my oczywiście zawędrowałyśmy w najdalsze chaszcze za "rzymskim mostem". Podobały mi się rabaty zrobione na naturalnie, takie usiłujemy mieć w ogrodzie, ale zawsze się zachwaszczają...
Park został "ozdobiony" oświetleniem, zafundowanym przez jakiegoś sponsora. Z lamp zwisają girlandy plastikowych kabli, żarówkami opleciono barierki ze złotego plastiku, powieszono je też na stelażach wzdłuż żywopłotów. Wygląda to koszmarnie i nie wiem jakim cudem ktoś wydał pozwolenie na takie zeszpecenie otoczenia pałacu.
Trzeba się było postarać, żeby wyciąć te okropności z kadru, a wtedy park ukazywał się taki jakim był dawniej...
Nadeszła pora powrotu do domu, zajrzałyśmy do restauracji, gdzie podawano przyzwoity "zestaw dnia" i udałyśmy się na dworzec centralny.
Kluski... No u mnie w domu też na makaron inny niż rosołowe cienkie nitki mówiło się kluski. Wszystko jak leci - muszelki, świderki, kolanka, wstążki - to były kluski... Dla ścisłości to inna część polski, konkretnie Podkarpacie, a dokładniej Rzeszowszczyzna. Ciekawe, że w Jaśle skąd pochodzi moja żona makaron to makaron bez różnicy ze względu na kształt, a kluski to np śląskie...
OdpowiedzUsuńCiekawe to wszystko.
Tak, to bardzo ciekawe, szczególnie, że ludzie się już tak pomieszali, a wraz z nimi tradycje i takie właśnie nazewnictwo, na Boże Narodzenie bywają najróżniejsze różności. Rzeszowszczyzna to raczej też Galicja, więc powinno być podobnie, a tu widzisz. Kiedyś byłam ogromnie zaskoczona tymi "kluskami", kiedy gdzieś w gościach na obiad miały być właśnie kluski, więc liczyłam na jakieś kopytka, a tu muszelki i to jeszcze z jabłkami - to już rzecz zupełnie niebywała :-)
UsuńA z kopytkami to też jest zabawa. W niektórych miejscach kopytka i leniwce to to samo. A ja ostatnio dowiedziałem się, że jedne są z samych ziemniaków mąki i jaj a drugie mają jeszcze twaróg w składzie. Nie pomnę teraz które były które. :D
UsuńMakaron z jabłkami to też coś co wniosła moja Ula w wianie. U mnie w domu jabłka tylko z ryżem były serwowane podobnie jak truskawki ze śmietaną. A u Mojej żony i jabłka i truskawki prócz ryżu mogły także okraszać makaron/ kluski...
Co do szlaków okalających miasta to zapraszam do obejścia Rzeszowa żółtym szlakiem o długości ok 120 km:
http://www.pttk.rzeszow.pl/pag20.html
Kopytka i leniwce mają tylko ten sam kształt, ale w składzie zupełnie co innego - kopytka są ziemniaczane, a leniwe z serem :-)
UsuńRyż z jabłkami właśnie zjadłam, ale żeby z truskawkami...? Z truskawkami to naleśniki :-D
Szlak rzeszowski Wilkowyja-Wilkowyja znam, będzie czekał cierpliwie, aż przyjdzie na niego pora :-)
Leśna! cieszę się że zawitałaś do Puszczy. Gdybyś miała ochotę na szlak czerwony, to polecam się na przyszłość. Warto celować wiosną i jesienią. Puszcza jest "komarowa", więc lato będzie miało w sobie nutę heroizmu...
OdpowiedzUsuńŻółty jest o tej porze roku piękną wycieczką, choćby ze względu na dojazd. Wybrałyście optymalnie.
Górki, przez które przechodziłyście są wsią powoli wymierającą. Mieszkańcy odpływają, po za tym Park stopniowo wykupuje grunty. Proces ten trwa od wielu lat, wsie takie jak Zamość, czy Cisowe składają się z pojedynczych gospodarstw. Biorąc pod uwagę, że zabudowa szczelnie obejmuje coraz większą część obwodu Puszczy to jest zrozumiałe. To docelowy rdzeń Puszczy.
Druga strona medalu jest taka, że jeszcze kilka lat temu w Górkach dawało się przenocować. Obecnie praktycznie nie. Dlatego czerwony, wymagający biwaku oznacza dyskretny biwak na dziko.
Z pozdrowieniami
Pim
Dzięki, bardzo chętnie się kiedyś wybiorę w dobrym towarzystwie. Właśnie czerwony kusił mnie najbardziej, planowałyśmy nawet biwak pod tarpem. Zielony też wygląda fajnie, bo można przy okazji "łyknąć" Żelazową Wolę, ale i tam żadnego dojazdu nie ma.
UsuńRozumiem, że chronią Puszczę przed zabudową, to jasne, byłoby miło gdyby jeszcze powstała jakaś otulina, ale przykro patrzeć na rozpadające się drewniane chałupy. Myślę, że mogliby takie właśnie domostwa wykupić i może zrobić jakiś np. skansen. Fajnie byłoby móc zwiedzić.
Pozdrawiam!
Leśnia!
UsuńZachodni kraniec jest nieźle dostępny: pociąg do Sochaczewa i stamtąd miejski autobus do Żelazowej. Obecnie Żelazowa Wola wyładniała po rozbudowie i przebudowie, warto pojechać.
Sochaczew jest punktem do startu czerwonego. Trzeba się przesiąść w PKS.
Skansen, muzeum jest w Granicy, pod Kampinosem. Też ostatnio tam prowadzono prace modernizacyjne. Dzięki zmianom z komunikacji do Kampinosu obecnie dojeżdża się autobusem z Leszna, skoordynowany z 719 którym pewnie wracałyście do W-wy.
Wreszcie Leszno - Kampinos - Żelazowa Wola - Sochaczew jest dostępny za pomocą linii busów startujących z pod PKiN (Domów Centrum). Teraz to jest komfort. 10-15 lat temu to "niczego nie było".
Planując czerwony trzeba pamiętać o problemie wody. Jedyne pewne źródło to Łasica, kanał nad którym robiłyście postój.
Pim
Powinnam była się z Tobą skonsultować, widzę że jak zwykle nie dałam sobie rady z e-podróżnikiem :-) Nic to, będzie powód żeby wybrać się tam ponownie, szczególnie jeśli jest skansen i Żelazowa Wola obowiązkowo.
UsuńŁasica nie wyglądała apetycznie... Filtr obowiązkowo.
Gratulacje dla Szanownej Protoplastki :)
OdpowiedzUsuńU mnie w stołecznym domu zawsze makaron to był makaron, kluski to śląskie albo leniwe...
Dziękuję, przekażę :-)
UsuńNo, kolego, leniwe to pierogi, ale u nas i tak na to się mówi kluski z sera :-)
te lampki to tzw. ogród światła :) wygląda fajnie, gdy jest ciemno.
OdpowiedzUsuńmoże kiedyś wybierzesz się na Warszawską Obwodnicę Turystyczną, niektóre fragmenty bardzo ładne :) ja ją etapami teraz robię:
https://www.mikrowyprawy.pl/search/label/WOT
:)
Gdy jest jasno wyglądają okropnie. Nie oplata się zabytków plastikiem... Nie.
UsuńDzięki za link, będzie się na czym oprzeć przy planowaniu, bo WOT mam na liście i kiedyś podejmę wyzwanie przejścia całości :-) W końcu szlak czerwony, główny i powyżej 100ki! Powodzenia na dalszych etapach!
dzięki :)
Usuńznając życie szybciej go przejdziesz niż ja go dokończę :)
Pożyjemy zobaczymy, przyznam, że nie traktuję go priorytetowo :-)
UsuńW Łodzi też makaron to kluski 😊
OdpowiedzUsuńW to akurat jestem w stanie uwierzyć :-)
UsuńAga, gratulacje dla mamy! Fajnie świętowałyście :)
OdpowiedzUsuńDzięki Kasiu :-)
Usuń