niedziela, 15 listopada 2020

Szlak Doliny Sanu

Szlak Doliny Sanu, a mowa tu o dolnym Sanie, biegnie od Leżajska do Sandomierza, w pobliżu którego San uchodzi do Wisły. Ma 107 km i jest znakowany kolorem żółtym. Większość szlaku znajduje się w województwie podkarpackim, jedynie ostatnie kilometry są już w świętokrzyskim. Został moim numerem #14 polskich 100+'ów.

Na jego przejście zdecydowałam się dwa dni przed wyjazdem, wyjazdem gdziekolwiek, aby tylko zdążyć przed ewentualnym kolejnym lockdownem i zmieścić się w zapowiadanym na drugi weekend listopada oknem pogodowym. Wybór miał swoje zalety, przede wszystkim łatwy dojazd PKP. Miał jednak i wady - fatalne oznakowanie i nieciekawy przebieg wałami przeciwpowodziowymi na końcowym odcinku od Stalowej Woli do Sandomierza. Te braki równoważy ciekawy przebieg reszty szlaku - brzegi Sanu są naturalne, porośnięte wierzbami, dzikie. Kilka razy się rzekę przekracza, w tym raz jest to przeprawa promowa - świetna atrakcja. Szlak mogę śmiało polecić miłośnikom architektury drewnianej - w każdej wsi po drodze można podziwiać stare drewniane domy, jest też drewniany kościół i wiele innych zabytków.

Choć szlak jest zupełnie płaski od początku było pod górkę. Źle obliczyłam czas potrzebny na dotarcie na dworzec, a pędząc na pociąg pomyślałam "mógłby się raz spóźnić". Jakoś tak się dzieje, że to co sobie pomyślę, często się spełnia... I oto z megafonu rozległ się komunikat o opóźnieniu, które z czasem urosło do 105 minut!

W Leżajsku, podkarpackim miasteczku blisko 14-tysięcznym, czekał już Ł., wcześniej nie znany mi osobiście znajomy z Instagrama. Ku mojemu zaskoczeniu nie wyraził zgody na upublicznienie swojego wizerunku, w związku z czym nie zobaczycie go w relacji. 

Kropka początkowa lub jak kto woli końcowa znajduje się na słupie w rogu placu, przy głównej ulicy. Wyglądała na dawno nie odświeżaną, a jak znaki...? Nie lepiej! A dalej było jeszcze gorzej - nie wiem w którym roku Szlak Doliny Sanu został wyznakowany, ale w swojej, jak podejrzewam długiej, historii został odświeżony tylko raz, sądząc po wypłowieniu i zaniku znaków, miało to miejsce co najmniej 20 lat temu. 





Na szczęście infrastruktura w sąsiedztwie szlaku niewiele się zmieniła - znaki widniały na starych słupach i drzewach. Na nowych słupach bywały dość świeżo namalowane, a więc szlak nie jest całkowicie zapomniany.

Pierwszą ciekawą pozycją na trasie był zespół klasztorny bernardynów z począku XVII wieku z murem obronnym. Szybko zaczęliśmy się oddalać od centrum, mijając kilka sklepów i stanowisko sprzedaży rydzów. Przy tej samej ulicy, jak również dalej przy głównej drodze stało wiele pięknych starych domów, nawet te murowane były zaprojektowane z pewnym smakiem, miały ładne ogródki i stolarkę okienną. Chałupy drewniane były w całkiem dobrym stanie, bardzo piękne, takie jakich się już w innych regionach kraju nie widuje - są tylko na wschodzie, ale coraz mniej, bo lokalna ludność nie uznaje ich za coś cennego, a żadnego programu ratowania, konserwacji i zapobiegania dewastacji nie ma.









Minęliśmy kościół pw. św. Andrzeja Boboli, a potem długo klepaliśmy asfalt aż do mostu na Sanie w Kuryłówce, za którym skręciliśmy w drogę między domostwami i potem nad rzekę.  







W nadbrzeżnych zaroślach jeszcze to i owo kwitło, co innego właśnie więdło. San toczył swoje wody bystro i był wielką rzeką - rozlewał się szerzej niż to sobie wyobrażałam.








Czyimś łupem padł dzięcioł, którego można poznać po kropkowanych piórach.





Na pniach młodych drzew było widać ślady ocierania się o nie jeleniowatych.




Nie przyłożyłam się do nawigacji i wkrótce przegapiliśmy skręt. Skoro był ładny łęg, to trzeba było nim iść, a jednak nie... Wracać się nie jest fajnie, więc dobiliśmy do szlaku skomplikowanymi zakosami, pętlami, wreszcie skrajem pola i na przełaj przez łan poplonu. Droga polna na którą wyszliśmy była jedną z bardziej błotnistych w mojej karierze. Świeżo rozjeżdżona przez maszyny, zbierające kalafiory. W błocie były ślady zwierząt, padło nawet przypuszczenie, że mogą to być łosie, ale fantazje te zostały zaraz rozwiane przez stado rudych krów. 






Przed 16tą zaczęło już mrocznieć, a jednak należało wykorzystać każdą minutę krótkiego dnia. Na przeszkodzie stanął jednak głęboki bród na rowie melioracyjnym. Za nic w świecie nie miałam ochoty do niego wchodzić. Z pomocą przyszła mapa, na której nieopodal był zaznaczony mostek. Drewniany, śliski, ale pozwolił suchą nogą przedostać się na drugą stronę.





W tamtym miejscu był śliczny kawałek lasu położony wyżej niż nadrzeczna równina - pewnie była to krawędź terasy zalewowej. Ale było jeszcze za wcześnie. Dopiero w następnym kompleksie brzydkich młodników nadszedł czas na szukanie biwaku. Pejzaż był kiepski, szliśmy równolegle do wsi, która ciągnęła się przez parę kilometrów. Oddzielały nas od niej pola, a także wyrobisko piasku. Wydawało się, że nie jest to miejsce, które ktoś chciałby odwiedzać nocą. Rozbiłam namiot głębiej w młodniku, na przecince. Jak tylko wbiłam ostatni z ośmiu śledzi zrobiło się zupełnie ciemno, ale wtedy też zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Przez pole przejechała ciężarówka i ktoś dłuższy czas ładował piasek. Odjechał i wrócił jeszcze raz koło 18. Czy piasek był pozyskiwany legalnie - wątpię. Wieczór był jednak spokojny, wątpię żeby kierowca widział światło czołówki między drzewami. Cieszyłam się, że się wyśpię, ale zanim ułożyłam się w poziomie sięgnęłam po luksus, na który zazwyczaj sobie nie pozwalam: papierową książkę. Stosownie do pory roku wybrałam jedną z lepszych powieści kryminalnych Agaty Christie Wigilia Wszystkich Świętych. Czytałam wszystkie książki tej autorki, ale co jakiś czas w pamięci zacierają mi się zarówno zbrodnie, jak i motywy i mogę czytać od nowa. Tak się jednak składa, że tym razem wiedziałam kto zabił, bo we Wszystkich Świętych oglądałam ekranizację. To nie przeszkadzało mi zagłębić się w lekturze z wielkim zaangażowaniem. Ciemność lasu tworzyła wspaniałe tło dla rozgrywającej się w Halloween historii. Lekko mżyło.

Mżawka nie zniknęła nocą i występowała nadal rano. Od czasu do czasu skapywały krople z drzew. Po zmianie czasu poranki nastają wcześniej, więc kiedy obudziłam się dokładnie o 6 rano było już jasno. Zjadłam śniadanie - kakao i dwie domowe drożdżówki - i spakowałam się. Biwakujący nieco dalej Ł. również był już gotowy.






Mżyło niezdecydowanie, ale z czasem jakby zrobił się z tego drobny deszcz i zdecydowałam się założyć kurtkę. Tego nie było w planie! Yr.no zapowiadało tylko 0,1 mm deszczu... Prognoza zresztą cały czas się zmieniała, najpierw miało być słonecznie, potem deszczowo, a w końcu nijako. 
Zagajniki pojawiały się, było też pustkowie przypominające Pustynię Błędowską i zalane wodą kolejne wyrobisko. We mgle majaczyły jakieś maszyny.







Te budynek to podobno suszarnia tytoniu.




Szlak cały czas prowadził opłotkami i dopiero w Krzeszowie Dolnym trzeba było wkroczyć na asfalt. Była sobota rano i wieś jeszcze się nie obudziła. Krzeszów, z wyglądu bardziej małe miasteczko niż wieś, bo miał rynek, także był senny. Wspięliśmy się stromym stokiem narciarskim na wysokie wzgórze, podcięte przez San. Rozciągała się tam imponująca panorama. Na stoku wzgórza miał się znajdować cmentarz żydowski, lecz jedyne, co udało się znaleźć to... park linowy.









Dróżka prowadząca z powrotem w dół była jeszcze bardziej błotnista niż poprzednie. W starym zapomnianym sadzie leżały całkiem niezłe czerwone jabłuszka. Pozwoliłam sobie zgarnąć jedno, już naddziobane przed kosa. Dalej rozciągały się szerokie pola, aż do rzeki. Ziemia musi być tam żyzna, dzięki osadom nanoszonym w czasie wylewów. Zupełnie jak w starożytnym Egipcie, choć nad Sanem mamy do czynienia raczej z burakami i kapustą, aniżeli orkiszem i bawełną.





Dalej jednak trzeba się było znów przeprosić z asfaltem, choć z małymi przerwami. W Rędzinach weszliśmy na chwilę w ładny bór sosnowy. Trochę pobłądziliśmy, a wyszedłszy znów na asfalt natknęliśmy się na zdziczałe winogrona. Były idealnie dojrzałe, słodkie i pachnące, z mnóstwem pestek, jak za dawnych lat.





W Bielinach siano właśnie zniszczenie. Wiekowe klony w kilka minut zostały pozbawione gałęzi, zostały tylko smutne kikuty. Nie widać było żeby któryś z robotników był tym wzruszony. Drzewa były zdrowe.




Od rana wyczekiwałam wizyty w tej miejscowości, bo na mapie widać było, że żółty szlak biegnie przez teren dawnego dworu. Zastanawiałam się czy zastanę kompletną ruinę czy też odgrodzone od świata trzymetrowym murem centrum konferencyjne. Wyobraźcie sobie, że ani to, ani to. Teren był ogólnie dostępny, przez stary, zadbany park prowadziła urocza alejka. Stawy były pełne wody, a sam dwór, choć zniszczony, nosił ślady rozpoczętego remontu.




A to wcale nie koniec. W Bielinach był jeszcze piękny kościół, sanktuarium św. Wojciecha z XVIII wieku. Zajrzałam na dziedziniec w poszukiwaniu wody. Z jakiegoś pomieszczenia wychynęła zakonnica i wskazała nam kran z wodą. Podziękowaliśmy i podeszliśmy do muru - kran jest w murze. Była to woda gospodarcza, ze studni, a nie z wodociągu, ale w smaku była zupełnie neutralna i kolor też miała w porządku, więc nabraliśmy. Nie chciałam zawracać głowy i nie zapytałam czy można sanktuarium zwiedzić, a potem żałowałam, bo wewnątrz jest aż 90 relikwii różnych świętych!




Zaraz potem znów zaczął się las i znów pojawiły się winogrona - wysnułam teorię jakoby były to jakieś bardzo starodawne winogrona, rozsiane przez ptaki i zdziczałe, ale pochodzące od winogron uprawianych w średniowieczu - historia upraw winogron w Małopolsce sięga co najmniej przełomu IX i X wieku. Do Małopolski winorośl dotarła najprawdopodobniej z Państwa Wielkomorawskiego, gdzie uprawiana była z pewnością na przełomie VIII i IX wieku, a istnieje teoria, że nawet w wieku III. Winnice pod Sandomierzem wspominają źródła z XV wieku. Nie było to więc całkiem niemożliwe!

Wydzielały aromat czarnych porzeczek, a jednocześnie były delikatne i słodkie. Skórka trochę twarda, owoce nieduże - prawdziwe winogrona! Mój dziadek uprawiał prawie identyczne.




Im dalej w las, tym więcej drzew. Nie była to może pierwotna puszcza, ale zawsze miło jest wędrować wśród pni i po ściółce. Na Szlaku Doliny Sanu lasu nie jest niestety dużo, więc trzeba było się cieszyć tym, co było.





Od Glinianki aż za Ulanów prawie cały czas asfalt. Rozczulił mnie widok starej, już nie funkcjonującej, szkoły z wiekowym liternictwem i takimże orłem. 





Ulanów z kolei miał w centrum plac targowy. Można było usiąść na pustym straganie pod zadaszeniem. Czas był się posilić. Nawet w kurtce puchowej trochę zmarzłam i skostniałam. Miasto ma długą historię - uzyskało przywilej miejski do Zygmunta III Wazy w roku 1616. Przed opuszczeniem Ulanowa obejrzeliśmy drewniany, z modrzewia, kościół pw. Trójcy Przenajświętszej z 1690 r. Ma on późnobarokowe polichromie i wyposażenie, aczkolwiek nie wiadomo co z nich zostało, bo w 2002 kościół został podpalony przez nieznanego sprawcę i część wyposażenia spłonęła. Niestety drzwi były zamknięte.

W Ulanowie jednak znajduje się jeszcze jeden kościół, św. Jana Chrzciciela i św. Barbary, wzniesiony w 1643 r. Świątynia zbudowana jest również z drewna modrzewiowego, i też ma barokowe wyposażenie i polichromie. Niestety, nie sprawdziłam tego wcześniej, a żeby kościół obejrzeć, trzeba odbić ze szlaku :-(







Na skraju Ulanowa przeszliśmy przez most na Tanwi, w pobliżu jej ujścia do Sanu. Ulanów to ośrodek flisacki, mianuje się nawet stolicą polskiego flisactwa.




Asfalt ciągnął się jeszcze czas jakiś, na przemian z wiejskimi gruntówkami. Spostrzegłszy wykrzyknik nad znakiem szlaku wzmożyliśmy czujność. Należało zapomnianą ścieżynką zejść do torów kolejowych, przejść je, wyjść znowu na górę. Dalej jednak przedstawiał się prawdziwy kłopot - głębokie i niemożliwe do pokonania wykopy - budowa drogi S19. Szlak traci ciągłość, ale dało się to miejsce łatwo ominąć, bo niedaleko była główna droga. Lepiej jest nie przechodzić torów tylko zignorować wykrzyknik i skręcić w prawo - dobije się do tej samej drogi.





Okazało się, że wędrówka szła sprawnie i zbliżamy się już do zaplanowanego biwaku, a wcale się jeszcze nie ściemnia. W Zarzeczu poszliśmy do sklepu, gdzie poprosiliśmy o wodę z kranu. Pani sklepowa trochę się wahała, bo woda nie była zbyt apetyczna - bardzo chlorowana. W całej Unii Europejskiej woda z kranu jest zawsze pitna (nawet gdyby była jakaś awaria, przy tej ilości chloru raczej nic by nie przeżyło), więc nie trzeba się tym martwić, choć często ludzie, u których biorę wodę, nie zdają sobie z tego sprawy.

Nocleg był planowany pod wiatą - bardzo się ucieszyłam, kiedy znalazłam wiatę na mapie. Oczywiście, nie była wybudowana dla pieszych, tylko dla rowerzystów. Znajdowała się nad rzeką, przy polnej drodze. Ktoś przeszedł z psem, na klepisku było szkło, ale ślady libacji nie były świeże, więc postanowiłam się tam rozgościć. Ł. rozbił namiot nad Sanem, w najzimniejszym możliwym miejscu. Ale i do wiaty dochodził wilgotny i zimny powiew, dlatego po zastanowieniu rozbiłam pod wiatą namiot. Szkło wyzbierałam.





Jeszcze wieczorem chmury się rozwiały i gwiazdy zaświeciły na granatowym niebie. Poranek wstał prześliczny. Mgły rozsnuły się nad wodą, coś wielkiego pluskało - chyba bóbr, choć myślałam, że może jakiś monstrualny sum. 





Wymarsz nastąpił tuż po godzinie 7. Słońce wnosiło się coraz wyżej, wschód w całej okazałości można podziwiać z mostu. Zaraz za mostem należy skręcić i iść skrajem łąki. Ledwo widoczna koleina zamieniła się w ścieżkę, nią daliśmy nura w oblepione krwistoczerwonymi owocami zarośla głogów. Tam gdzie była wiata również rosły głogi. Późną wiosną też musi to bajecznie wyglądać, kiedy głogi kwitną.








Musieliśmy trochę przyspieszyć, bo miał do nas dołączyć Barsus, mój kolega z forum NGT. Jak na złość zaczęliśmy się gubić w związku z brakiem jakichkolwiek ścieżek na dalszym odcinku szlaku. Rów dało się sforsować, była na nim grobla, ale na grobli sterta gałęzi, potem chaszcze... Wreszcie już błotniste pole i dróżka, a na horyzoncie cywilizacja, w której miał czekać Barsus - i rzeczywiście czekał, bo poznałam z daleka jego niebieską kurtkę.




Latem jaskrawość pełni dnia szybko zastępuje delikatną poświatę poranka, natomiast późną jesienią ciepły odcień skośnych promieni słonecznych pozostaje na długo. Zdecydowanie ze wszystkich pór roku listopad jest tą najznakomitszą. Zieleń zniknęła już z drzew całkowicie, błękit nieba jest głęboki, nie rozjarzony. Chłodne i wilgotne powietrze podbija zapach ziemi, zwiędłych liści. Zbliżyliśmy się do rzeki, kluczyliśmy lasem, zaroślami. Przed samą Stalową Wolą był najśliczniejszy zakątek, w którym przechodziło się mostem nad sporym strumieniem. 










No właśnie: Stalowa Wola. Gdzie też nie prowadzą polskie szlaki długodystansowe! Trzeba jednak przyznać, że i to było ciekawe, bo przecież byliśmy właśnie w centrum Centralnego Okręgu Przemysłowego, jednego z największych przedsięwzięć II Rzeczpospolitej. Konkretnie, przeszliśmy obok elektrowni. Uruchomiono ją w 1939 r., tuż przed wybuchem II wojny światowej. Woda pompowana z Sanu służy do schładzania i wraca do rzeki wzburzonym kanałem. 






Nawet tutaj, w takim raczej zapomnianym miejscu, ktoś wymalował czerwoną błyskawicę. Kulturalnie - na części wiaduktu pociągniętej farbą nadającą się do mycia. W sumie przeszliśmy tamtędy dwa razy, na skutek problemów nawigacyjnych. Kawałek dalej stanęliśmy wszyscy troje na rozstajach. Były też trzy drogi do wyboru i trzy telefony, w które byliśmy wpatrzeni. W efekcie były też trzy koncepcje odnośnie tego, gdzie należy skręcić :-D 




Później wkroczyliśmy na wał przeciwpowodziowy i tak już zostało aż do końca wędrówki. Po obu stronach było płasko, widać było, że sztucznie zmniejszyła się retencja w dolinie, która dawniej rozciągała się daleko, daleko. Co ciekawe domy przyklejały się do wału po obu stronach wału. Ale były to stare domy. Jeszcze raz znaleźliśmy się w ładnym, rozświetlonym zagajniku, ale to już po raz ostatni, a do końca szlaku pozostało dobre 60 km.





W miejscu gdzie nad wodą malowniczo zwieszały się rury gazociągu spoczęliśmy na lunch.









Przeszliśmy przez tory i tutaj ślad na mapie w aplikacji mapy.cz się urywał. Na pewno nie mieliśmy przechodzić mostem kolejowym - właśnie przejechały  dwa stare wagony intercity. Barsus pogrzebał w swoim telefonie i odkrył, że miał wcześniej już skręcić w stronę stacji kolejowej Stalowa Wola Rozwadów, ale i z tego dalszego punktu mógł się ewakuować do domu. Dzięki Barsus za wspólną wędrówkę :-)





Już tylko z Ł. doszliśmy do mostu drogowego na wysokości Radomyśla. Tutaj musieliśmy zdecydować co dalej. Znak szlakowy nakazywał skręt, a na mapie był fragment szlaku na przeprawie promowej w Pniowie. Nie było jednak pewności czy prom rzeczywiście kursuje. W internecie, owszem, było napisane, że kursuje, ale były to informacje sprzed dwóch lat. Trzeba było złapać jeńca i zrobić wywiad. Mostem przejeżdżali rowerzyści, zaczepiłam jedną panią, ale powiedziała, że niestety nie wie, bo jest z innej wsi. Po chwili nadjechał jednak wesoły facet i chętnie udzielił wyjaśnień. Miał leśny strój i wędkę, musiał więc być zorientowany w takich sprawach. Wyszczerzył swoje jedyne trzy zęby i odparł, że kursuje, ale nie dziś, nie w niedzielę - tylko od poniedziałku do piątku, od 6 do 20. Na wschodzie widocznie jak dawniej, w szabas i niedzielę nie pracuje się. To nam pasowało, mogliśmy popłynąć rano.






Za mostem nie było żadnych znaków. Pomyślałam, że gdybym była znakarzem, wyznakowałabym dalej szlak wzdłuż wału, a więc najpewniej taki też powinien być dalszy przebieg szlaku. Tak też było, słońce zaszło i po kilku kilometrach doszliśmy do Zagrobla, gdzie objawił się szlak. 

Miałam na oku kolejną wiatę, tym razem wiejską, przydrożną, potencjalnie imprezową. Najpierw trzeba było jednak zdobyć wodę. W tym celu skręciliśmy wgłąb Zagrobla. Hm, hm, pusto i ponuro, w jednym domu łańcuch na bramie zamiast dzwonka, w drugim, na rogu, głośna impreza. Zawsze polegam na swojej intuicji, jeśli chodzi o pukanie do cudzych drzwi - muszą to być drzwi, które jakoś do mnie przemówią. Wreszcie trafiliśmy na podwórko, gdzie coś się działo, a brama była otwarta. Zaszczekał pies, wyjrzał gospodarz i pozwolił nam nabrać wody. Od razu było widać, że to bardzo mili ludzie, opowiedzieliśmy co robimy i dostaliśmy zaproszenie na herbatę. Usiedliśmy na tapczanie, herbatę zaraz podano - przejrzysty, słomkowy napar, taki jaki tradycyjnie podaje się w Polsce. Do tego była miska prażynek. Tak się składa, że były to moje pierwsze prażynki w życiu.

Etos włóczęgi wymaga aby za otrzymane łaski odwdzięczyć się gospodarzom jakąś dobrą opowieścią, więc naturalnie wdaliśmy się w długą rozmowę. Podobno wśród sąsiadów próżno szukać kogoś, z kim można by porozmawiać. Nawet i z wodą mogło być kiepsko - na początku wsi nikt by nam nie otworzył, na rogu zawsze impreza, sąsiad bezpośredni zupełnie zdziwaczały... Ma się to rozeznanie!




Wciąż jednak celowaliśmy w wiatę. Aż do przeprawy w Czekaju Pniowskim miał być asfalt, więc ciemność nie przeszkadzała. Niestety wiata była zajęta, odbywało się w niej huczne spotkanie towarzyskie. Przemknęliśmy niezauważeni. Dopiero we wsi nad przeprawą psy się rozszczekały na potęgę. Ale umknęliśmy nad rzekę - za wał. Tam już nad nie wyczuwały, a za to dochodziło światło latarni. Rozłożyliśmy się po prostu przy samej przystani. Prom kołysał się na bystrej fali, był przycumowany po naszej stronie. Rozbiłam się pod rozłożystymi drzewami, które skutecznie chroniły podłoże przed rosą i stanowiły miłe zadaszenie. Obok miałam sławojkę, a więc pełen luksus. Nie ja jedna chciałam z niego skorzystać. Kiedy byłam już po kolacji i siedziałam zagłębiona w lekturze kolejnego rozdziału pasjonującego kryminału nadjechał samochód, a osobnik z latarką zaraz namierzył mój namiot. Był z pewnością bardziej zdziwiony niż ja, bo bezceremonialnie zajrzał mi do przedsionka. Przywitał się grzecznie, mówiąc "siema", a ja odpowiedziałam mu "cześć". Potem skorzystał z wc i odjechał...




Choć jeszcze wieczorem powłóczyłam się po okolicy, a nawet weszłam na prom, to dopiero rano mogłam rozejrzeć się porządnie. Znów było bardzo szaro i mgliście, ale nie bardzo zimno, bo ochłodzić się miało dopiero po moim powrocie do domu - ha!

Jak wyczytałam tutaj, przeprawa między Wrzawami (Czekajem Wrzawskim) a Czekajem Pniowskim istniała już w XVIII w. Korzystali z niej kupcy, podróżujący "Traktem węgierskim" do Lublina. Pierwsza wzmianka na ten temat pochodzi z 1783 r., a więc kilkadziesiąt lat po zmianie koryta Sanu, która nastąpiła na przełomie XVII i XVIII w. Przedtem San uchodził do Wisły na wprost Sandomierza, a nie tak jak teraz, kilka kilometrów na północ. Podróżni korzystali przy przeprawach z karczm, wokół których tworzyły się osady. Te osady przybierały nazwę "Czekaj" - jak poczekalnia. 





 
Przy brzegu stał pomnik ofiar wypadku, w którym utonęło kilkanaście osób.




Pan od promu przyjechał prawie punktualnie o 6 rano. Był już uprzedzony o tym, że będzie miał chętnych - państwo u których braliśmy wodę znali go i napisali do niego z zapytaniem czy pływa. Bo nie jest to wcale takie oczywiste - jeśli są jakieś prace w polu albo inne ważniejsze zajęcia, prom nie pływa. Przepłynął najpierw bez nas, testowo, a dopiero potem z nami. Jedynym napędem jest nurt rzeki.







Dalej szlak prowadził... zgadniecie? Tak, wałami! Było to bardzo monotonne, zwłaszcza w tak szary i mglisty dzień. Od czasu do czasu pojawiała się jakaś opustoszała osada, ale pola były ciche. 










Obeszliśmy tak cały cypel lądu u zbiegu Sanu i Wisły. Miejsce to doskonale nadawało się na pole bitwy i rzeczywiście bitwa się tam odbyła: 12 czerwca 1809. Miało to miejsce w czasie wojen napoleońskich i jeśli dobrze zrozumiałam niezależnie od Rosji, która była wtedy w sojuszu z Francją, wojska Księstwa Warszawskiego pod dowództwem księcia Józefa Poniatowskiego stoczyły bitwę (jedną z wielu) z wojskami austriackimi. Zginęło w niej 100 Polaków i 200 Austriaków (choć zapewne i po stronie austriackiej byli Polacy). Dziś w tym miejscu stoi pomnik, a obok wiata z ławkami.






Choć Sandomierz był już bardzo blisko, trzeba było przejść jeszcze wzdłuż rzeki Łęg do mostu i z powrotem na wał. Na początku XVIII w. San uchodził do Wisły właśnie wraz z rzeką Łęg. Na mapie doskonale widać jego starorzecza na północ od Gorzyc i Motycz. Tą część szlaku miałam na mapie Compassu "Wyżyna Sandomierska", więc nawigować było w miarę łatwo, pomimo tragicznego oznakowania.





Pojawiły się jakieś domy wciśnięte pod sam wał, jakaś niedoszła lub była stodoła. Żywego ducha. Dopiero za zakrętem pojawili się ludzie - pracownicy budowlani robiący coś na wale. Okazało się, że wałem nie da się kontynuować, bo właśnie kładzie się na nim asfalt. Wszak bez asfaltu nie może pełnić swojej funkcji. Kolejny przykład sprzeniewierzania unijnych funduszy.





Po drugiej stronie Wisły piętrzyły się Góry Pieprzowe, wysunięte najdalej na wschód pasmo Gór Świętokrzyskich.




Wreszcie zobaczyliśmy Wisłę, a z mostu na niej stare miasto w Sandomierzu, prastarym grodzie, zamieszkałym obecnie przez 23 tysiące dusz. Sandomierz miałam już okazję odwiedzić podczas przejścia szlaku czerwonego z Gołoszyc do Annopola w 2017 r. To właśnie wtedy odkryłam istnienie żółtego szlaku z Leżajska. Za mostem żółty i czerwony szlak się spotkały i prowadziły znaną mi już trasą na wysoki brzeg Wisły, schodkami na sandomierski rynek.








Doskonale wiedziałam gdzie znajduje się końcowa kropka - na ścianie rogowej kamienicy - i ku niej radośnie wbiegłam po schodkach. Kropka nic się nie zmieniła! Poklepałam ją z satysfakcją.






Już podczas poprzedniej wizyty w Sandomierzu odniosłam bardzo pozytywne wrażenie, i to nie tylko dlatego, że jestem wierną fanką serialu "Ojciec Mateusz". Miasto ma wspaniałą atmosferę, starówka jest urocza, zabytki cieszą oko. Sandomierz nie jest duży, ale centrum ma bardzo fajnie skoncentrowane. Niestety ze względu na pandemiczne obostrzenia miasto zupełnie opustoszało. Smutno było patrzeć na puste restauracje. 







Wraz z Ł. obeszliśmy rynek i pożegnaliśmy się. On poszedł poszukiwać busa, a ja na pociąg - stacja kolejowa znajduje się 3 km od centrum, a jedyny pociąg miał niebawem nadjechać. Wróciłam na most i idąc tym razem drugą stroną miałam doskonały widok na miasto. 



Pociąg nadjechał prawie pusty - miałam cały wagon dla siebie. Bez problemu kupiłam bilet do Katowic z przesiadką w Przeworsku u konduktora. Z przyjemnością zasiadłam na granatowym pluszu i wbiłam wzrok w przemykający krajobraz. Im dalej na wschód tym bardziej było mglisto. TLK Galicja z Przemyśla do Ostrawy był dość szczelnie wypełniony z lekka śniętymi pasażerami. Nadszedł zmierzch, potem ciemność. Cierpliwie wypatrywałam Katowic, wyobrażając sobie rozkosze, jakie mnie czekały. Choć ostatnio usłyszeliśmy, że (poza pewną sferą ideową) otacza nas tylko nihilizm, perspektywa zanurzenia się w wannie pełnej gorącej wody zdawała się jaskrawo tej teorii zaprzeczać.


31 komentarzy:

  1. Nie wiedziałem że moja niebieska kurtka jest taka sławna. 😉
    A poza tym ciekawy jestem gdzie są te obiecane dowcipy i złośliwości?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szukajcie, a znajdziecie...

      Kurtka jest bardzo, bardzo sławna. Czytałam przecież testy :-)

      Usuń
  2. nie napisałaś, że te drożdżówki śniadaniowe mojej roboty, miały konsystencję betonu... Pozdrowienia dla "Ł". Gekon

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby :-) Po rozmoczeniu w kakao były już zupełnie dobre.

      Usuń
  3. Barsusie, za szybko czytasz, ja zauważyłam i dowcipy, i uszczypliwości, fakt że Leśna jest delikatna, więc złośliwość to już zbyt mocne słowo :)
    Agnieszko, mam takie dzikie winogrona, chcesz sadzonkę? Są bardzo ekspansywne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kasiu, Agnieszka obiecała mi mailowo, że będą złośliwości właśnie.
      😂

      Usuń
    2. Co dla jednych jest złośliwością, drudzy odbierają jako drobną uszczypliwość... Zapewniam, że wszystko to się w relacji znajduje :-P

      Sadzonkę chcę, dziękuję, tylko nie mam pomysłu gdzie ją wsadzić.

      Usuń
    3. będziesz miała czas się zastanowić, bo ja ją muszę ukorzenić, to pewnie zajmie cały sezon.
      no właśnie :)

      Usuń
    4. Ł. Wspominał coś o tym, że nie ma wgranego programu czytania między wierszami. Widać tą razą i mój zawiódł.
      A nie, przepraszam, Te trzy zęby u pana wiedzącego co w promowej trawie piszczy można sklasyfikować jako złośliwość, żart i uszczypliwość... :D

      Usuń
    5. Idziesz dobrym tropem ;-) Zęby to tylko element humorystyczny, nie było w tym złośliwości!

      Usuń
  4. Brawo następny ciekawy szlak i do Twojej pięknej kolekcji. Pozdrowionka

    OdpowiedzUsuń
  5. Ha! Znów się powtórzę,że trasa zacna. I oczywiście słabo mi znana, mimo,że to blisko Lublina. Sandomierz oczywiście jeszcze z lat szkolnych pamiętam, ale już np. Leżajsk mijam jeno przejazdem w góry od lat. Do Ulanowa kiedyś dotarłem wodą (znów dmuchany kajak) od strony Tanwi. Niestety późna pora zmuszała mnie do natychmiastowej ewakuacji i prawie nic nie zobaczyłem z miasteczka.
    Twoja wzmianka o bitwie pod Wrzawami (nic o niej nie wiedziałem - dzięki!) przypomniała mi własny powód zainteresowania widłami Wisły i Sanu: odgrzebałem więc z półki numer jakiegoś regionalnego periodyku z zakresu historyczno-ochroniarskiego z poł l. 90-tych. Posiadany z racji przeglądowego artykułu o twierdzy Dęblin, ale jest tam inna perełka: omówienie historii i reliktów obozu warownego wojsk szwedzkich Karola Gustawa z wiosny 1656, który (jak wiadomo skądinąd każdemu czytelnikowi trylogii Sienkiewicza)stał właśnie oparty o widły Wisły i Sanu, tudzież częściowo osłonięty biegiem Łęgu. Oczywiście niewiele z niego zostało, z racji wylewów oraz zmian biegu obu rzek, no i działalności rolniczej. To trochę nietypowa sytuacja, bo całkiem sporo polowych fortyfikacji z okresu "potopu" przetrwało do naszych czasów w niezłym stanie (vide fort Koziołek w Narwiańskim PN).
    Co ciekawe, poza samym ujściem Sanu bardziej na N obecny układ koryt przypomina ten z XVII w. Tak więc chodziliście częściowo po terenie szwedzkiego obozu warownego ;)
    Artykuł wymienia jedyny zachowany relikt szwedzkich szańców, ok. 5 km na S od przeprawy promowej pod Pniewem i Wrzaw, w miejscowości Motycze Szlacheckie. Zachował się tam nasyp będący fragmentem jednego z bastionów. Może komuś ta informacja się przyda?
    Pozdrawiam
    -J.
    Pozdrawiam
    -J.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A to bardzo interesujące! Nigdy nie udało mi się przebrnąć przez Sienkiewicza i nie miałam o tym pojęcia. Jaka szkoda! Zawsze się zastanawiam co by to było, gdyby Szwedzi zostali z nami na dłużej... ;-P

      Usuń
  6. A, jeszcze z artykułu wynika, że obecna przeprawa promowa pod Pniewem, z której korzystaliście znajduje się "Pi razy drzwi" w miejscu zbrojnej przeprawy Szwedów przez San podczas przełamania oblężenia.
    -J.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wojska Księstwa Warszawskiego też się tam przeprawiały wycofując się. Zdaje się, że było to po prostu popularne miejsce do przeprawiania i używano go od bardzo dawna. Pani z Zagrobla mówiła, że tworzą się tam czasem wyspy i wtedy prom też nie pływa. To by wskazywało, że jest tam płytko, co dla promu wożącego samochody nie jest dobre. Co innego dla koni.

      Usuń
  7. Jakaś taka smutna trochę ta relacja. Jakby na siłę robiona trasa, podejrzany kolega, asfalty i wały.. dziewuszka Ty szoruj gdzieś dalej, właśnie wróciłem z Sycylii, szkoda czasu na takie bzdury a czytać nie ma co i każdego dnia zaglądam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale, że który kolega podejrzany?! No wiecie co?! Takie suppozycje...

      Usuń
    2. Thraen -rzeczywiście na takim szlaku człowiek się nie wylansuje... o to Ci chodziło? Jeśli tak, to faktycznie smutne. Agnieszko czekam na kolejne opisy chaszczy, asfaltów i wałów. Taki kraj sobie stworzyliśmy i dobrze, że ktoś ma odwagę o nim pisać. Złośliwości bardzo wskazane. I uszczypliwości i dowcipy.

      Usuń
    3. Ja tylko kolekcjonuję przejścia, nie odpowiadam za to gdzie PTTK wyznacza szlaki (bardzo fajnie, że są właśnie wszędzie) ani za to jak Polska wygląda. Szlaki nizinne umożliwiają zobaczenie naszego kraju takim, jakim on jest i to już jest wartość sama w sobie. Akurat Sycylia to uważam, że nie jest wiele lepsza od Podkarpacia ;-)

      Następny w kolejce jest Górny Śląsk - szykujcie się :-P

      Co do lansu, wręcz przeciwnie, nie ma przecież żadnej konkurencji i można się lansować do woli. Spróbujcie się lansować w TPN - nikt na Was nie spojrzy :-D

      Usuń
    4. Twój kolega Łukasz Suergan, który bywał na Kolosach, opublikował na swoim blogu katalog szlaków dystansowych w Polsce...no nie spodziewałam się, że jeden z nich to prawie pod 1000km podchodzi:) Rany i u Ciebie i tam tyle szlaków...kto by się spodziewał i to w Polsce.

      Usuń
    5. To Łukasz zmotywował mnie do publikacji mojej listy, którą długo chowałam przed światem. Lista Łukasza była bardzo niepełna, mamy też inną metodologię (uznał za szlaki długodystansowe te które mają ponad 50 km, stąd wyszło ich sporo, ale jest znacznie więcej; u mnie są tylko szlaki powyżej 100 km i tylko znakowane jednym kolorem szlaki PTTK, z których najdłuższy jest Główny Szlak Beskidzki).

      Polecam mapę na stronie lasów państwowych, obecnie znajdują się na niej szlaki turystyczne - tworzą niesamowity gąszcz pokrywający większość naszego kraju. Trzeba zaznaczyć odpowiednią warstwę.
      https://www.lasy.gov.pl/pl/nasze-lasy/mapa-lasow

      Usuń
    6. Ups... i wydało się, że się nie znam na lansie :) mapa faktycznie inspirująca

      Usuń
    7. To jednak chyba nie o taki lans chodzi jaki ja uprawiam...

      Usuń
    8. nie, ale na tym, który uprawiasz też się nie znam :)

      Usuń
    9. Dzięki za info....i Tak to Twoją listę szlaków przepisałam...kto wie może na niektóre tu po Polsce wyruszę...na stronę poleconą zajrzę napewno:)

      Usuń
    10. Kasiu, zdaje się, że nie jesteś jedyna ;-D

      Batrix, warto ;-) Fajnie by jeszcze było, gdyby kompleksy udostępnione do biwakowania znajdowały się na szlakach...

      Usuń
  8. Pierwszy raz usłyszałam o człowieku który nigdy nie jadł prażynek 😀
    A poza tym to jak zawsze z przyjemnością przeczytałam relację.

    OdpowiedzUsuń
  9. Nie wiem o co Wam chodzi - tekst jest naszpikowany dowcipami i złośliwostkami jak dobra kasza skwarkami (i dobrze). Poprzedni też zresztą był. ;)

    OdpowiedzUsuń