Czas na drugą część relacji z przejścia Szlaku Kopernikowskiego. Część pierwszą możecie przeczytać TUTAJ.
Tradycyjnie zwiedzanie zajęło nam bardzo dużo czasu i Frombork opuściliśmy już grubo po południu, po obiedzie w Domu Kopernika, który wcale domem Kopernika nie był, ale oferował przyzwoite dania barowo-pielgrzymkowe (bar należy do Caritasu).
Od razu okazało się, że przebieg szlaku po raz kolejny nie zgadza się z zaznaczonym w aplikacji mapy.cz. Zamiast prowadzić główną drogą skręcił w odwrotną stronę i prowadził gruntowymi drogami naokoło, wspólnie z Camino. Sprawdziliśmy prognozę pogody i niestety zanosiło się na deszcz. Przyspieszyliśmy kroku, choć niektóre fragmenty trasy były tak błotniste, że było to trudne. Na ogół jednak było ok. Pierwsza ulewa skończyła się tak szybko jak się zaczęła i przeczekaliśmy ją pod drzewami. W sam raz przed drugą dopadliśmy rowerowej wiaty Green Velo.
Najpierw usiedliśmy z zamiarem przeczekania i kontynuowania, ale mieliśmy jeszcze do zaliczenia bardzo ciekawe miejsce, jakimś jest Święty Kamień, głaz narzutowy spoczywający w wodach Zalewu Wiślanego nieopodal. Deszcz się uspokajał, potem nasilał, nie mogliśmy się zdecydować co robić, aż wreszcie postanowiliśmy zostać pod wiatą na noc i poczekać na rozwój wypadków. Burza postraszyła i poszła bokiem, na radarze widzieliśmy jak jest ogromna, ale nas ledwo musnęła. Wiata miała betonową podłogę, więc nie mogłam w niej zakotwiczyć swojego namiotu. Wzięłam Solplexa zamiast Solomida z odpinaną moskitierą, sądząc że jeszcze nie będzie komarów, ale byłam w błędzie, komarów było na tyle dużo, że zawinęłam się w namiot tak, żeby jego moskitiera mnie chroniła.
Poranek niestety zaczął się od deszczu, a potem od mojej pomyłki nawigacyjnej. Wyszłam pierwsza, szło się przyjemnie... Nawet nie zauważyłam kiedy przeszłam 3 km. Niestety w niewłaściwym kierunku. Andrzej czekał na mnie w pobliżu głazu - na wstępie zanotowaliśmy 40-minutowe opóźnienie.
Święty Kamień wyglądał cudownie, tak jak go sobie wyobrażałam. Jest to głaz używany w celach rytualnych przez Prusów. Jest na nim nawet specjalne wgłębienie do składania ofiar, ale nie widać go z brzegu, a nie wchodziłam do wody, bo padał deszcz i było zimno. Patrzyłam tylko z daleka i myślałam o dawnych czasach. Religia Prusów była w zasadzie podobna do słowiańskiej. Oni również mieli cały panteon bogów, których czcili. Do dziś przetrwała wiedza o dwóch: bogini płodności i urodzaju Kurko (Kurche) i bogu piorunów Perkunie (Perkunis). Komu składano ofiary na Świętym Kamieniu? Nie wiadomo.
Przy głazie zrobiliśmy znak "200 km" na plaży - wypadał pod wiatą, ale plaża to piękniejsze tło!
To miejsce sprawiło, że po raz kolejny odczułam spójność bałtyckich wybrzeży - w mojej głowie pojawiła się myśl, że to wybrzeże na którym teraz jesteśmy daje taki "feel", takie "vibe" jak coś co jest pomiędzy Danią a Łotwą. Andrzej się roześmiał - "no, to jest właśnie Polska", ale nie Polskę miałam na myśli tylko coś, co właśnie łączy duńskość i łotewskość, parne wybrzeża, piaszczyste plaże, zapach bagien i szare niebo nad wodą. Już o tym kiedyś wspominałam w kontekście architektury, że niewiele się ona tak naprawdę różni, podobne domostwa są w Danii jak były w okolicach Pucka. A teraz te Prusy... Tak, naprawdę lubię nasze morze!
Rozpadało się na dobre i w deszczu doszliśmy do Tolkmicka. W pierwszym sklepie zrobiliśmy zakupy i w towarzystwie kilku panów, którzy rozpoczynali swoje całodniowe alkoholowe posiedzenie spoczęliśmy pod parasolem. W końcu przestało padać, a nasycona maślanką i bananem czułam się odnowiona! Tolkmicko bardzo nam się podobało, choć na dobrą sprawę niewiele w nim było. Kościół nie był stary, z XIX wieku, ale bardzo udany i emanujący dobrą energią. No i otwarty!
Zaraz za Tolkmickiem wkroczyliśmy do wspaniałego lasu. Jak tam było pięknie, zielono i pachnąco! Po deszczu jeszcze bardziej tropikalnie. Teren był lekko pagórkowaty, a dolinkami płynęły szemrzące strumienie.
Ścigały nas kolejne deszczowe chmury, najgrubszą znowu przeczekaliśmy - pod wiatą przy klasztorze. Niedaleko była też wieża widokowa. Potem zeszliśmy do Kadyn, znów inaczej niż wskazywała mapa. Kadyny to piękna wieś, dawna posiadłość Wilhelma II, ostatniego cesarza i króla Prus (tych niemieckich Prus rzecz jasna, nie bałtyjskich).
Lekko zmurszałe, ale widoczne czerwone znaki niespodziewanie poprowadziły nas nad Zalew, a nie wgłąb lądu. Betonową drogą doszliśmy do Suchacza, gdzie zrobiliśmy wieczorne zakupy. Na koniec zafundowaliśmy sobie lody i poszliśmy na plażę.
Potem szlak zaprowadził nas znów do lasu. Liczyliśmy na przyjemny odcinek taki jak poprzednio, ale się przeliczyliśmy. Ten był koszmarny. Prawdopodobnie wkrótce nastąpi zmiana przebiegu szlaku, bo zmiana przebiegu Camino już nastąpiła. W lesie nastąpił wyrąb na wielką skalę, część dróg jest rozjeżdżona i zatarasowana gałęziami, a ścieżki całkiem zniknęły i zarosły młodnikiem. Długo krążyliśmy poszukując obejścia - chcieliśmy koniecznie trzymać się starego szlaku. Nie mieliśmy daleko, ale morenowe wzgórza miały tutaj wybitnie strome zbocza, po których nie dało się tak po prostu zejść. Szliśmy trochę drogą, która zaprowadziła nas nad strumyk. Przemokły nam buty w mokrej trawie, ale szliśmy dalej. GPS łapał, doszliśmy do miejsca, gdzie szlak miał przekroczyć strumyk. Była tam stroma, zarośnięta ścieżynka, wydeptana przez sarny i dziki. Przebiliśmy się nią wyżej i znaleźliśmy stare znaki. Nagle znaleźliśmy się na obwałowanym pagórku. Prastara tablica na drzwie mówiła, że to grodzisko kultury łużyckiej, a więc jeszcze starsze niż kultura bałtyjska (VII - IV w. przed naszą erą). Warto było się tam przedrzeć! Dalsza droga była lepsza, widać było, że ktoś tam czasem bywa, znaleźliśmy ślady po ognisku. Spotkaliśmy jeszcze kilka znaków aż doszliśmy do wsi. Musieliśmy przejść przez ogrodzoną działkę, ale nikt nas nie złapał na gorącym uczynku.
W Łęczach czekały nas kolejne problemy. Ponieważ wcześniej Camino się od czerwonego szlaku oddzieliło, sądziliśmy że prawdopodobnie znów ma nowy przebieg, choć na mapie biegły razem. W terenie czerwonych znaków nie było przez kilka kilometrów. Wróciliśmy się z lasu do wsi szukać nowych znaków, ale ich nie było i... Znowu wróciliśmy. Korzyść była tylko taka, że zobaczyliśmy z góry śliczny zachód słońca nad Zalewem Wiślanym. Widać było okrąg, w który ma zostać wsypany piasek z przekopanej mierzei. Przedsięwzięcie ma nikłe szanse powodzenia, ale roboty sprawią, że ten piękny zakątek Polski zostanie na długo zniszczony.
W końcu po kolejnych kilku kilometrach znaki się znalazły, choć prowadziły przez straszne błota i zarośnięte ścieżki. Przyszło nam je pokonywać z czołówkami, w kompletnej ciemności. Przez dwie czy trzy godziny mieliśmy wokół akompaniament sów. Las nocą jest piękny, ale trochę się zmęczyliśmy, a na koniec został nam jeszcze kawał asfaltu, którym doszliśmy do murowanej wiaty nad jeziorem. Ktoś tam niedawno był, bo na podłodze tliły się węgle z ogniska. Szybko rozpakowaliśmy plecaki i pokładliśmy się spać - Andrzej w sypialni namiotu na stelażu, ja zawinięta w sypialnię na ławce.
Miło było obudzić się nad jeziorem. Jeszcze zanim wstaliśmy przyjechał wędkarz i cichutko rozłożył swój sprzęt nad wodą. Potem przyjechał umięśniony facet i plusnął do wody. Jezioro było sztuczne, spiętrzone tamą, ale mimo wszystko piękne. Po leniwym śniadaniu ruszyliśmy uroczą ścieżką nad jego brzegiem.
Po jakimś czasie mieliśmy krótki odcinek przez wieś. Było tam jak za dawnych czasów, kury szwendały się po podwórku, ludzie krzątali się w gospodarstwach.
A potem szlak znów zmienił przebieg. Na mapie mieliśmy co innego, ale nowe znaki nie pozostawiały wątpliwości - mieliśmy iść krótszą wersją razem z Camino. Od razu zobaczyliśmy dlaczego - las po wycince byłby nie do przejścia. Nowa trasa była świetna, stromo zeszła w dolinę małej rzeki o nazwie Kumielka (Srebrny Potok). Rzeka wiła się w rezerwacie aż do Elbląga. To był jeden z najpiękniejszych odcinków szlaku, choć jego końcówka została zrujnowana robotami ziemnymi - brzegi rzeki zostały umocnione, droga poszerzona dla rowerzystów. Podcięte zbocza już zaczęły się zsuwać - takich to mamy inżynierów...
Przed samym Elblągiem zaskoczyła nas gwałtowna ulewa, a że akurat trafiliśmy na wiatę postanowiliśmy ją spożytkować. Posiedzieliśmy godzinę i akurat jak straciliśmy cierpliwość przestało padać. Szlak prowadził do centrum drogą okrężną przez park. W centrum prawie nic nie ocalało po wojnie, tylko jeden fronton kamienicy był oryginalny, kościół odbudowano z kompletnej ruiny. W cegłach wciąż widać ślady kul. A Elbląg był kiedyś wspaniałym miastem i ma wspaniałą historię. To był niegdyś największy gród Pruski o nazwie Truso. Zajęli go Krzyżacy, ale wkrótce został zburzony, dlatego przenieśli się oni do kolejnej podbitej pruskiej osady, która nazywała się Ilfing i za czasem przekręcono ją na Elbląg. Do XIV był tu główny port w tej części wybrzeża, ale w związku z tym, że rzeka Elbląg i Zalew Wiślany zamuliły się i spłyciły nie było już sensu utrzymywać portu (tak... wiedziano o tym już w średniowieczu) i rolę Elbląga przejął Gdańsk.
Chcieliśmy jeszcze przejść kawałek, więc ruszyliśmy dalej asfaltem, a potem wzdłuż wału Kanału Jagiellońskiego. W Bielniku Drugim umówiliśmy się na dowóz - byliśmy zaproszeni do rodziców znajomego, którzy zechcieli nas przenocować w Gronowie Elbląskim i nazajutrz odwieźć w to samo miejsce. Czekała nas naprawdę wspaniała uczta, czuliśmy się przy kolacji jak w Boże Narodzenie, a przy śniadaniu jak w Wielkanoc. Dziękujemy!
Byliśmy już na Żuławach. Za sobą zostawiliśmy Wzniesienia Elbląskie, a przed sobą mieliśmy płaską jak stół równinę, od tysięcy lat pokrywaną żyznymi osadami wylewów Wisły. Proces ten już nie postępuje w związku z budową wałów, a mokradła osuszano już od średniowiecza, więc teraz to nie niedostępne trzcinowiska, ale posiekane drogami tereny rolnicze. Przecina je malowniczo Nogat, jedna z odnóg Delty Wisły.
Od razu było widać, że znaleźliśmy się w odrębnej krainie - na Powiślu. Architektura gospodarstw była zupełnie inna. W tych okolicach można się jeszcze natknąć na bogato zdobione XVIII-wieczne domy podcieniowe, jest nawet Szlak Domów Podcieniowych, który planuję kiedyś przejść.
Nie brakowało błota...
Jak już zdążyliśmy się przekonać, Żuławy to ulubiony region rowerzystów. Na całym szlaku ich nie spotykaliśmy, ale tutaj były dziesiątki. Najczęściej mknęli asfaltem. Przygotowano kilka tras rowerowych, zrobiono wiaty. O Szlaku Kopernikowskim nie wspominała żadna tablica, o E9, z którym rozstaliśmy się w Elblągu również nie.
Pani Renia, nasza gospodyni, zapakowała nam na drogę wspaniałe kanapki z kurczakiem, sałatą i majonezem, które przezwałam MacIlfingami na cześć dawnego Ilfinga :-)
A tu ktoś zadbał, żeby fragment kory z wyciętego drzewa z czerwonym znakiem zawisł na słupie! Wskazywał co prawda błędny kierunek...
Smutne resztki domu podcieniowego.
Maszerowaliśmy dzielnie przez pola rzepaku, starymi alejami drzew, jedna była nawet morwowa. Bardzo tam było pusto, wsie spokojne i małe, drogi nieuczęszczane. Smagał nas zimny i porywisty wiatr - w czasie całej wycieczki wiosna nas nie rozpieszczała, ale teraz zrobiło się tak zimno, że pozakładaliśmy czapki.
O zmierzchu dotarliśmy do Kamionek, ostatniej wsi przed Malborkiem. Myśleliśmy o noclegu na przystanku autobusowym, ale drugi spotkany człowiek poradził nam nowo wybudowaną wiatę na placu zabaw. Była doskonale ukryta za wysokim żywopłotem z tuj, a co najlepsze nie miała jeszcze betonowej podłogi, tylko piasek. Stoły z ławkami wisiały pod sufitem. Idealny biwak!
Rano najedliśmy się strachu, bo z piasku wylazły okropne robaki i pełzały pod namiotami. Pomyśleliśmy, że to tasiemce, bo w piasku wiejskie koty urządziły sobie toaletę, ale przecież poza jelitami tasiemce nie żyją i nie pełzają... Pogrzebaliśmy w internecie i doszliśmy do wniosku, że są to niegroźne lenie ogrodowe. Wobec tego już na spokojnie przystąpiliśmy do śniadania. Potem ruszyliśmy na szlak, spojrzeliśmy na zamek i zaraz wróciliśmy, bo okazało się, że szlak już nie istnieje, pola zaorano aż do samego Nogatu, a i przez ruchliwe tory nie byłoby jak przejść. Obeszliśmy asfaltem.
Nasza 300-ka wypadała akurat w Malborku, chcieliśmy sobie więc zrobić zdjęcie z zamkiem, ale niestety akurat było pod słońce.
Dopiero z drugiej strony mogliśmy zobaczyć bryłę zamku w całej okazałości. Trzeba pamiętać, że to w 50% współczesna rekonstrukcja, niezupełnie zgodna z historyczną wersją. Do myślenia daje zdjęcie zamku z 1945. Tak się składa, że nigdy nie miałam okazji porządnie zwiedzić tego mimo wszystko wspaniałego zabytku, największego ceglanego gotyckiego zamku w Europie (no i na świecie), a i Andrzej był w nim dawno, więc zaplanowaliśmy gruntowne zwiedzanie. Kupiliśmy bilety i odczekaliśmy na naszą kolej. Dostaliśmy audioprzewodniki, które trochę się myliły - gps nieprawidłowo nas lokował. Ale to nie szkodzi, i tak niewiele się można było z nich dowiedzieć. Na zamku niestety były tłumy, które sprawiały, że nie dało się zrobić porządnego zdjęcia, a na dodatek udostępniona do zwiedzania była tylko niewielka część pomieszczeń, takich jak refektarz i kościół w Pałacu Wysokim. Wielka szkoda, że kościół uległ zniszczeniu - kiedyś był ponoć klejnotem architektury gotyku. Przetrwały głównie najtrwalsze elementy - tzn. posadzki. Były śliczne. Szkoda, że muzeum żałuje na oświetlenie - ciekawe detale w bocznych pomieszczeniach musieliśmy sobie oświetlić telefonami... Na zamku nie ma też wc... Wszystko to sprawiło, że Malbork nie wzbudził naszego zachwytu, choć jego ogrom i mnogość obwarowań robią wielkie wrażenie.
Po tym całym zwiedzaniu zaczęło nam burczeć w brzuchach, a więc należało najpierw coś przekąsić, a dopiero potem mogliśmy ruszyć dalej. Także od strony miasta zamek prezentował się zacnie, obok był jeszcze kościół i samotny ratusz, otoczony blokami...
Odcinek szlaku, który prowadził nad Nogatem był cudny. Niestety, jak to często bywa z ładnymi i płaskimi odcinkami szlaków pieszych, został on zaanektowany przez nowy szlak rowerowy. Rowerzyści mieli brzydką tendencję do wymuszania ustępowania im z drogi.
Na szczęście jak tylko zrobiło się znów pagórkowato, rowerzyści zniknęli. Mieliśmy od czasu do czasu widok na drugą stronę Nogatu, a cały czas na pola. Zdarzały się też fragmentu fajnego, żyznego i pachnącego lasu.
Pod wieczór szliśmy przez równie fajny las sosnowy na piachach. Słońce świeciło z ukosa, przebijając się między pniami. Podszyt z młodych dębów ożywiał knieję.
Szlak urywał się w jednym miejscu na mapie, bardzo podejrzanie. Robił to w pięknym miejscu, na wzniesieniu nad Nogatem, idealnie nadającym się na miejsce zamieszkania. Ptasi chór słowików, bąków i trzciniaków potęgował piękno zachodu słońca. Komary trochę rozpraszały, ale to co było dalej popsuło ten idylliczny nastrój całkowicie - czekał nas chaszczing z prawdziwego zdarzenia.
Wbiliśmy się w zarośnięty głogami i tarniną wał przeciwpowodziowy, ale nie dało się tamtędy przedrzeć. Musieliśmy iść skrajem pola wzdłuż wału. Pod koniec, jak już miałam całkiem podrapane nogi, pojawiła się wyboista i błotnista droga. Wreszcie zbliżyliśmy się do wsi, w samą porę, bo właśnie robiło się ciemno. W Białej Górze też mieliśmy zaklepany nocleg, u znajomych Andrzeja, którzy kupili tam gospodarstwo. Mieli świetne uprawy pod szklarniami i wielkie plany na przyszłość - kiedy wszystko będzie gotowe będzie gdzie się zatrzymać na noc na Szlaku Kopernikowskim!
Wyruszyliśmy naturalnie z niewielkim opóźnieniem... Dosyć szybko zakończyliśmy przygodę z asfaltem i skręciliśmy do cienistego lasu. Dalej, na skraju wioski, rosła grupa bardzo okazałych dębów.
Potem mieliśmy szereg kłopotów nawigacyjnych. Aplikacja wyprowadziła nas w pole. Mieliśmy pokonać potok, kawał lasu przez chaszcze, a znaków ani śladu. Wróciliśmy i okazało się, że stare znaki, z których biała farba zdążyła odpaść, prowadzą wzdłuż torów kolejowych aż do Ryjewa. Przez Ryjewo przeparadowaliśmy główną drogą, zaliczając sklep, w którym trochę przesadziłam z ilością zakupów - na raz zachciało mi się i pasty z makreli, i śledzi w śmietanie, i sera... A potem trzeba to było nieść! Kontynuowaliśmy już dalej z aplikacją, która pomyliła się jeszcze raz, ale nie był to istotny błąd.
Przecięliśmy główną drogę numer 55 i wędrowaliśmy falistym terenem w kierunku kolejnej wsi Kamionka (Andrzej wysunął przypuszczenie, że we wsiach o tych nazwach, charakterystycznie położonych w pobliżu krzyżackich zamków, musiano wyrabiać kamionkowe płytki właśnie na potrzeby tych zamków). My jednak zaopatrzyliśmy się tylko w wodę. Tej nocy miało nie padać, więc nie przejęliśmy się brakiem wiat w pobliżu i poszliśmy na biwak w lesie, ostatnim lesie przed Kwidzynem.
Był to fajny biwak. Nie było kleszczy ani kondensacji. Zachmurzyło się i w nocy przelotnie popadało, ale tylko krótką chwilę. W sam raz żeby Andrzeja obudziły krople spadające na twarz - rozbił namiot bez tropiku. Kiedy wypełzł narzucić tropik przestało padać.
Zwinęliśmy się tak żeby dojść do Kwidzyna po otwarciu muzeum na zamku kapituły pomezańskiej. To naturalnie zamek krzyżacki, podobnie jak inne w pobliżu strzegący drogi wodnej do Gdańska i robiący wrażenie na każdym wrogu, który śmiałby się zbliżyć do granic Państwa Zakonnego. W środku jednak niewiele zostało po Krzyżakach, właściwie tylko kancelaria Wielkiego Mistrza. Wystawa składa się głównie ze zbiorów okolicznych ziemian, wystawy przyrodniczej (nowocześnie zaaranżowane stare wypchane zwierzęta, fajnie) i świetnej ekspozycji wiejskich sprzętów - prawdziwy skansen na zamku!
Chcieliśmy jeszcze zajrzeć do kościoła, konkatedry św. Jana Ewangelisty, przylegającej do zamku, ale nie było takiej opcji, gdyż zdecydowano się ją zamknąć na głucho. Kiedyś była otwarta, ale jak się dowiedzieliśmy, przyciągała zbyt wielu meneli... Można zamówić godzinne zwiedzanie z przewodnikiem, ale my chcieliśmy zwiedzić po swojemu. Niestety nie było to możliwe. Wobec tego zwiedziliśmy pobliski bar, z dobrym skutkiem.
Jak to zwykle bywało, po południu zaczęło się chmurzyć i nagle na północnej stronie nieba wyrosła olbrzymia komórka burzowa. Wyglądało to groźnie, ale komórka była stacjonarna i burza się nie przemieściła, tylko wypadało się tam, gdzie się zebrało. A my pomknęliśmy do lasu (znów tracąc kontakt ze szlakiem, który kompletnie zniknął). Byliśmy zmuszeni wędrować szlakami żółtym i zielonym, czerwony PTTK zapomniało odświeżyć.
Celowaliśmy w wiaty przy parku dendrologicznym. Posiedzieliśmy, podumaliśmy i postanowiliśmy zostać. Ale trzeba było zapytać o pozwolenie, bo ogród był zamykany. W momencie kiedy podnieśliśmy się z ławek zaczęło lać. W leśniczówce nikt nam nie otworzył, ale mili sąsiedzi zadzwonili do leśniczego i wstawili się za nami - uzyskaliśmy pozwolenie. Wróciliśmy pod wiaty, które jak się okazało były zaprzeczeniem zdrowego rozsądku jeżeli chodzi o budownictwo - woda lała się z każdej szpary między deskami. Rozbiliśmy namioty żeby schować w nich rzecz. Przycupnęliśmy w miejscach, w których mniej kapało, ale i tak mokliśmy pod dachem.
W związku z tym, że od Kwidzyna zrobiliśmy tylko 7 km, teraz musieliśmy nadrobić zaległości, chcąc skończyć 15-go dnia całą wędrówkę i dojść na 19-ą do Grudziądza (o tej godzinie odjeżdżał ostatni pociąg, który umożliwiał nam przejazd do Trójmiasta kolejami regionalnymi). Mieliśmy przed sobą 45-47 km, więc wyruszyliśmy bardzo wcześnie, o 5:40. Poranek po deszczu to coś wspaniałego. Krople wody błyszczały na trawach, ptaki śpiewały, a powietrze tchnęło świeżością.
Leśna trasa była super. Względnie szybki popas zaliczyliśmy pod sklepem w Gardei. Według niektórych źródeł (tych, które informują tylko o częściach szlaku biegnących przez jedno województwo) cały szlak kończy się w Gardei, ale to nieprawda. Do niedawna ostatni odcinek przez trzecie województwo, czyli kujawsko-pomorskie uchodził za zupełnie nieoznakowany i trudny do pokonania, tymczasem okazało się, że został właśnie odświeżony, a trasę zmieniono na lepszą i bardziej leśną - do końca nie mieliśmy już kłopotów z nawigacją! Andrzej zadzwonił też do PTTK, w którym dostał namiary na pana Piotra, który wiedział gdzie w Grudziądzu znajduje się końcowa kropka - na jej szukanie pewnie zmarnowalibyśmy masę czasu, bo według mapy.cz koniec wypadał zupełnie gdzie indziej.
Fenomenalna chmura w kształcie latającego spodka!
Żmija na szlaku. A jak tam pachniały konwalie...
Żeby nie było tak różowo - nie obyło się bez wycinek.
Jak w Parku Jurajskim.
Przyszedł czas zacząć żegnać wysłużoną turkusową koszulkę - miałam ją podczas swojej pierwszej długiej wędrówki GSB w 2013 r. :-) Pożegnalna sesja zdjęciowa odbyła się na przystanku w Zakurzewie.
Mieliśmy okazję kawałek wędrować wałem Wisły, ale rzekę widać było słabo, kryła się za zaroślami. Potem znów weszliśmy do lasu i obchodziliśmy stare forty - znów po zmienionym na lepsze przebiegu.
Ostatni odcinek był wspaniały, wiódł wysokim brzegiem Wisły, z widokiem na jej srebrną wstęgę. Polska ma do zaoferowania naprawdę piękne miejsca! Tam też wypadło nasze 400 km - choć szlak ma 390, a nawet 375, to my błądząc i wędrując niezliczonymi korytarzami zamków naklepaliśmy aż 450.
W Grudziądzu czas już nas gonił, ale nie mogliśmy sobie odmówić wejścia na XIX-wieczną wieżę, wybudowaną na ruinach krzyżackiego zamku. Widok wspaniały! Szkoda, że zamek już nie istnieje, widok z mostu na miasto jest i bez niego imponujący, ale jak to musiało wyglądać, kiedy nad miastem górował wielki zamek! U dołu można podziwiać ruiny, które odpowiednio zabezpieczono.
Miasto, wyjątkowo, jest niezniszczone. Zachowało się wiele zabytkowych budynków, prześliczny rynek i kamieniczki oraz rząd spichlerzy. Kropka końcowa znajduje się na rynku, na latarni obok Ławki Kopernika. Odnotowano tylko jedną istotną wizytę Kopernika w Grudziądzu, ale w każdym razie był tam :-)
Wielka szkoda, że szlak nie kontynuuje się do Torunia, miejsca urodzenia Mikołaja Kopernika. Tak szlak planowano w latach 70., ale nigdy nie doszło do realizacji planu. Sprawa utknęła w Grudziądzu. Dlaczego, nie wiadomo. Gdyby szlak przedłużono mógłby on być najdłuższym szlakiem PTTK w Polsce, prześcigając Główny Szlak Beskidzki.
Podsumowanie
Szlak Kopernikowski jest zdecydowanie wart przejścia, choć trzeba być przygotowanym na trudności nawigacyjne. Jest to jednak bądź co bądź król szlaków nizinnych. Pomiędzy Lidzbarkiem Warmińskim a Malborkiem jest spora dawka asfaltu, co może być przykre zwłaszcza dla początkujących piechurów. Są jednak i piękne lasy, jeziora, szumiące strumienie i Zalew Wiślany. O historii powiedziałam już wszystko powyżej - polecam szlak miłośnikom zwiedzania zabytków.
Cześć, trochę bez sensu, że od Lidzbarka do Runowa trzeba asfaltem iść, skoro jest prawie równoległa droga polami dużo wygodniejsza... Poza tym pięknie opisałaś szlak :) pozdrowienia z Lidzbarka Warmińskiego ❤
OdpowiedzUsuńKilka odcinków prosi się o zmianę przebiegu. Ortodoksyjne przejście wymaga poświęcenia :-) Dziękuję, wzajemnie! :-)
UsuńPiękny szlak, chociaż smutno, że Zalewu Wiślanego już wkrótce nie będzie. Chyba że...
OdpowiedzUsuńProszę o więcej czerwonych błyskawic! Ge.
Bardzo smutno, ale może się nie uda... Przepięknie tam. A błyskawice są wszędzie!
UsuńHa! Ten kawałek szlaku dośc błotnisty, ale krajobrazy i atrakcje krajoznawcze fajne. Błyskawice nie odpuszczają - tak trzymać! O włos na koniec majówki wylądowałbym w Grudziadzu, z powodu twierdzy i swojego forteczngo hobby. Niestety z powodu ograniczeń pandemicznych odwołano rozpoczecie sezonu na forcie Wielka Księża Góra, a to b. ciekawy (nie wiem, czy nie jedyny w PL) przykład prusko-niemickiej grupy fortecznej typu feste. Niemiecie fortyfikacje z przełomu XIX/XX w.i późniejsze mam słabo ogarnięte, łaziłem głównie po austriackich, rosyjskich i polskich.
OdpowiedzUsuńWspominasz, ze chodziliscie po jakichs umocnieniach. Jakieś nazwy/miejscówki? Pod grudziadzem jest tego trochę, oprócz fortów samej twierdzy także obiekty II-gowojenne, polskie (linia Ossy) i niemieckie (drobnica na przedpolach, pewnie pojedyncze relikty trudne do znalezienia i identyfikacji przez przygodnego turystę).
Pozdrawiam i powodzenia w Chorwacji
-J.
Chyba miałam na myśli samą twierdzę - szlak ją okrąża. Potem były obiekty wojskowe, ale już współczesne. W ogóle się ich nie spodziewałam, więc nie zrobiłam rozpoznania. Była jeszcze seria bunkrów w lesie, są na mapy.cz, ale zapomniałam gdzie a teraz padam z upału w Chorwacji i nie mogę sobie przypomnieć, ale chyba za Malborkiem.
UsuńPozdrawiam i dzięki!
W okolicy Szlaku Kopernikowskiego obok miejscowości Mingajny znajduje się ładnie odrestaurowany zespół Fortyfikacje „Trójkąta Lidzbarskiego” zespół bunkrów schronów i umocnień.
UsuńNie wiedziałam! Dzięki za info.
UsuńJak zawsze relacja klimatyczna, rozkosznie się czyta i ogląda. Pani czysto spolaryzowane uczucia do rowerzystów fundują mi sporo uśmiechu. Dziękuję.
OdpowiedzUsuńZawsze się jacyś gamonie trafiają ;-D
Usuń