niedziela, 12 grudnia 2021

Szlak Rzeki Brdy - Z Kaszub na Kujawy

Szlak Brdy, mający jeszcze drugą, widoczną na szlakowskazach nazwę: Szlak Rzeki Brdy, a nawet jeszcze w terenie oznaczony jako szlak im. dra Kazimierza Karasiewicza był jednym z tych, które odkładałam na specjalną okazję, jako szczególnie urokliwy. Piękna pora roku, jaką jest złocisty październik w Borach Tucholskich zapowiadała się w tym roku szczególnie dobrze. Przejście zajęło tydzień.

Szlak Brdy ma 162 km według PTTK pomorskiego i 159 km według kujawsko-pomorskiego. Znakowany jest kolorem niebieskim, co bardzo pasuje do błękitu czystej rzeki i jezior po drodze. Prowadzi z miejscowości Konarzyny do Bydgoszczy-Brdyujścia i ani nie zaczyna się u źródeł rzeki, ani też nie kończy u ujścia Brdy do Wisły, a jakiś kilometr przed ujściem. Podąża jednak w bliskiej odległości od rzeki, niemal wyłącznie przez lasy i to najczęściej przez rezerwaty przyrody. Jest świetnie oznakowany i niezwykle piękny oraz dziki.

Znacznie lepiej było zacząć od Konarzyn ze względu na trudny dojazd i z biegiem rzeki udać się do Bydgoszczy, skąd wydostać się jest znacznie łatwiej. Towarzyszyli mi Michał (Szekspir) i Andrzej (Sołdek), który dołączył trzeciego dnia wędrówki. Szlak okazał się przecudowny i wygląda na to, że znowu zmienię numer jeden w rankingu najpiękniejszych szlaków pieszych Polski.

Los zesłał dobrego człowieka, Pawła, którego poznałam na Kolosach i który z Gdyni podwiózł nas z Michałem pod samą kropkę w Konarzynach. Nie obyło się bez kłopotów - po przybyciu do Konarzyn zorientowaliśmy się, że miejscowości o tej nazwie jest na Kaszubach więcej i znajdujemy się w niewłaściwej. Ruszyliśmy więc dalej, padał deszcz, więc nawet miło było posiedzieć jeszcze chwilę w cieple.

Kiedy wylądowaliśmy we właściwych Konarzynach akurat przestało padać - idealnie! Zrobiliśmy sobie zdjęcia pod nową i piękną kropką na słupie przy pętli autobusowej, podziękowaliśmy jeszcze raz Pawłowi i po krótkiej wizycie w lokalnym sklepie spożywczym w celu uzupełnienia zapasów, ruszyliśmy. 






Od razu na początku nie wiedzieliśmy co robić - mapy.cz pokazywały zupełnie inny kierunek i inną trasę niż znaki w terenie. Podejrzewaliśmy, że chodzi o problem z drewnianym mostem na Brdzie, który jakiś czas temu uległ zniszczeniu, ale znaki były nowe, więc im zaufaliśmy. Zawsze zresztą podążamy za znakami, jeżeli takie widzimy. I rzeczywiście, kiedy dotarliśmy nad rzekę przez pola, mijając wiejskie jezioro, naszym oczom ukazała się odnowiona konstrukcja mostu. Rzeka była przejrzysta, czyściusieńka, pływały w niej ryby, a wzdłuż bagnistego brzegu rosły łany trzcin z pierzastymi kwiatostanami.












Wyszliśmy na asfalt w Ciecholewach, gdzie wszystko było jeszcze trochę tak jak za dawnych czasów, a przy drodze rosły prastare jabłonie, z których pospadały już wszystkie jabłka i tylko czekały aż ktoś się na nie skusi. Skusiliśmy się oczywiście.







To był jedyny odcinek wiejski na długim odcinku, okolica była tylko niewielką plamą pól wśród lasów. A zaraz kiedy do lasu weszliśmy poczuliśmy się jak w prawdziwej puszczy. Po lewej mieliśmy dolinę Brdy, w której rzeka ledwo prześwitywała przez gąszcz trzcin. Pod nogami zaś grzyby, których wysyp właśnie się zaczął.







Kwitły też ostatnie wrzosy. Dzikiej atmosfery dolinie dodawały też starorzecza. Na lustro wody spojrzeliśmy z drewnianego mostu, kiedy szlak przeskoczył na drugi brzeg. Przysiedliśmy na chwilę schrupać po kilka jabłek. Michał znalazł listek, w którym jakieś żyjątko wydrążyło kanalik niczym "mapę Brdy".










Niedaleko był punkt widokowy na skarpie. Tutaj jeszcze było dość łagodnie, ale i tak widać było, że rzeka jest mocno wcięta w teren. Na całej długości wrzyna się ona głęboko w pokłady polodowcowych piasków, płynąc przez Sandr Brdy, rozległą równinę, powstałą na skutek powolnego odkładania się osadów spływających z topniejącego lądolodu.





Ktoś wyraził swoje niezadowolenie z gospodarki, jaką prowadzi się w lesie. Później widywaliśmy takich kartek więcej, różnie podpisanych, na ogrodzeniach młodników, na skraju poręb.




Nie można powiedzieć, żeby było zimno, szłam nawet w krótkim rękawie. Znad Jeziora Charzykowskiego płynął co prawda chłodny powiew, ale wciąż było to bardziej lato niż zima. Usiłowałam zlokalizować miejsce, gdzie zrobiłam 15 lat temu zdjęcie lasu, które mam na tapecie komputera. Przedstawia bagniste obniżenie, skąpane we mgle. Ale las urósł, obniżenie się schowało, nie byłam już pewna która to kotlinka.





Weszliśmy do Małych Swornegaci. Na samym początku było pole namiotowe, na którym spędziłam niegdyś letnie wakacje. Nie było tam teraz żywego ducha, we wsi zresztą też nie. Zawsze ciekawiło mnie jak jeziora i wakacyjne miejscowości wyglądają jesienią i teraz mogłam w pełni odczuć dojmującą opustoszałość. W końcu znaleźliśmy człowieka w jednym z letnich domków i poprosiliśmy o wodę. A potem ukazał się też malutki sklepik, w którym kupiliśmy masło. Teraz już mogliśmy zbierać grzyby i je smażyć.






Tego wieczora czekało nas jeszcze przejście przez teren Parku Narodowego Bory Tucholskie. O biwaku tam nie było mowy - wszędzie były tabliczki z zakazem wstępu do lasu (poza szlakami, ale tak to było napisane że były wątpliwości) i informacje o monitoringu. Nie poczuliśmy się tam mile widziani. Park pewnie jest zbytnio obciążony nadmiarem turystów i grzybiarzy, a jest malutki. To była moja czwarta wizyta tam i trzeci szlak - pokonując poprzednie, zielony Szlak Strugi Siedmiu Jezior i czerwony Szlak Kaszubski zawsze myślałam, że przyjdę znowu, ale niebieski Szlak Brdy był ostatnim, jaki mi został tu do przejścia. Park jak zwykle był śliczny, przynajmniej w okolicy Strugi, Dębu Bartusia i grupy małych jezior. Reszta to młody las gospodarczy, który może z biegiem lat zestarzeje się dostojnie.







Na biwak znaleźliśmy miejsce już poza granicami parku, choć bardzo blisko niego, w osadzie Owink, ale wśród drzew. Buduje się tam dużo nowych domów i nie jest tam tak miło. W nocy popadał skąpy deszczyk, a rano wszystko spowijała mgła, która głuszyła wszystkie odgłosy. Było niesamowicie cicho.





Wyruszyliśmy dopiero około 8. Znad jeziora płynęła wilgoć,a  także odgłosy ptactwa, które nocowało na zatoce Jeziora Karsińskiego. Szliśmy wzdłuż jego brzegu piaszczystą drogą. Nad naszymi głowami przeleciał bielik. Znaleźliśmy naturalne źródełko, które sączyło się spod skarpy. Nie wahaliśmy nabrać wody do butelek.













Szlak prowadził przez Swornegacie, ale przeciął wieś najkrótszą drogą. Zobaczyliśmy kościół i szkołę, w której uczy się po kaszubsku. Chwilę później już byliśmy znowu w lesie. Był to las idealny na wakacje, tak mi się w każdym razie kojarzą lasy wakacyjne - sosnowe, z kobiercem mchu. Ale były tam i inne drzewa, zwłaszcza bliżej rzeki, która płynęła w dole, u stóp bardzo wysokiej skarpy. Wszędzie wyrastały śliczne młode grzybki i nie mogliśmy się powstrzymać od zbieractwa. Michał co chwilę dobywał scyzoryka i wypełniał tymi ślicznościami streczówkę mojego plecaka. Szliśmy cudowną ścieżką tuż przy skarpie i byliśmy zachwyceni takim rodzajem nawierzchni. Było tam zupełnie jak np. w Finlandii. Było nawet pole namiotowe, ale chyba należące do jakiegoś obozu harcerskiego. Teraz było tam zupełnie pusto, ale znaleźliśmy barak, który pełnił pewnie rolę kuchni.








Wśród drzew błysnęła wolna przestrzeń - minęliśmy kilka osadę Plęsno o tradycyjnej zabudowie. Dalej szlak prowadził wzdłuż brzegu Jeziora Łąckiego do Drzewicza. Było tam kilka tak cudownych zakątków, że chętnie bym tam wróciła. Nad jezioro nie było żadnego dojazdu, tylko jeden domek letniskowy i to nie nad samym jeziorem. Była też dzika plaża, a w jeziorze woda tak czysta, że widać było każde ziarnko piasku na dnie.







Od Drzewicza, w sezonie dość popularnej turystycznej wioski z niezłym polem namiotowym, wędrowaliśmy znów przez teren Parku Narodowego Bory Tucholskie. Niebieski szlak wyciska z tych odwiedzin ile się da - obchodzi park dookoła i biegnie nad wodami, jest to naprawdę świetna trasa. Czekaliśmy aż wreszcie rozejdą się chmury, ale póki co pokazał się tylko skrawek błękitu. Jak tylko pokazało się słońce, zaczęło przyjemnie grzać, a my skorzystaliśmy i zrobiliśmy sobie przerwę na lunch z widokiem na Jezioro  Dybrzyk. Siedzieliśmy na pniu i gawędziliśmy o prehistorii, wyobrażając sobie jak to musiało tutaj być, kiedy okolicę penetrowali pierwsi ludzie, którzy dotarli tu po ustąpieniu zlodowacenia. To przecież było tak niedawno.










Trasa nad jeziorem miała kilka kilometrów, ale w końcu się ono zwęziło, już pod nazwą Kosobudno, a następnie zamieniło w płynącą Brdę. Zaczęły się "przedmieścia" Męcikału, sporej kaszubskiej wsi, która szczyci się długą historią. Na planszy informacyjnej napisano kilka głupstw, ale dowiedzieliśmy się też, że nad Brdą w tej okolicy znaleziono aż 12 obozowisk z paleolitu - a więc mieliśmy dobre przeczucia. Poznałam kilka miejsc ze Szlaku Kaszubskiego, m.in. starą ceglaną szkołę. Zrobiliśmy małe zakupy i skierowaliśmy się znów ku lasowi. 







Był to ciekawy, naturalny odcinek, choć biegł nad niezbyt naturalną częścią Brdy, spiętrzoną zaporą. Słyszeliśmy coś niecoś o tym, że szlak ma być bardzo trudny i nie do pokonania, ale informacje te pochodziły z YouTube'a od rowerzystów. Jak wiadomo szlak pieszy jest po to, żeby pokonywać go pieszo i pieszo był doskonały, dostarczył nam trochę rozrywki, bo musieliśmy pokonać kilka wiatrołomów.




Później niestety ukazał się krajobraz po katastrofie. To właśnie przez te okolice w 2017 przeszedł wielki huragan, który zmiótł z powierzchni ziemi 80 tysięcy hektarów lasów. Rozmiar kataklizmu widać było w terenie. Domy miały nowe dachy, a wokół była pustynia. Dopiero rozpoczęto nowe nasadzenia, niezbyt udane monokultury sosnowe. Tylko jeden malutki skrawek był pozostawiony do eksperymentalnego naturalnego odnowienia. Był tam kategoryczny zakaz wstępu. Zagadnęliśmy po drodze sympatycznie wyglądającą panią i opowiedziała nam ona o tym, jak drzewa leciały w powietrzu i opadały na linię elektryczną, jak nagle całe otoczenie się zmieniło.








Szlak biegł tu inaczej niż w nawigacji, podążaliśmy za znakami w terenie. Trochę ich brakowało, pewnie dawniej były na drzewach. Prowadziły nad nas Wielki Kanał Brdy. Tą wielką inwestycję przeprowadzili Prusacy w XIX wieku. 21-kilometrowy kanał z podpiętrzonego koryta Brdy odprowadzał wodę w celu nawodnienia Łąk Czerskich - teraz już trudno pojąć po co. Teraz to tylko atrakcja turystyczna.





Przed Rytlem szlak trochę pokręcił się wśród wykrotów nad brzegiem kanału, przekroczył na dziko tory. W Rytlu zrobiliśmy zakupy na dwa dni (czekał nas wspaniały odcinek przez kompletne odludzie) i skonstatowaliśmy, że oto zrobiło się kompletnie ciemno. Chcieliśmy zabiwakować gdzieś na dziko w najbliższym lesie, ale zanim tam doszliśmy natrafiliśmy na pole namiotowe dla kajakarzy. Zeszliśmy do niego po ciemku z czołówkami, ścieżynką prowadzącą skarpą od drogi. Miejsce było w zasadzie fajne, ale miało dojazd. Normalnie nigdy byśmy się nie zdecydowali na taki nocleg - pola namiotowe z reguły nie nadają się do biwakowania ze względu na fatalny mikroklimat. Największa możliwa wilgoć, brak drzew, tylko trawa. Kondensacja i zimno gwarantowane. Ale nie bardzo był wybór o tej porze. Poza tym w gruncie rzeczy było tam ładnie. Rzeka cicho sunęła w mroku, widać było lśniące wiry. Na polu rozmieszczono kilka wiat, jedna z nich stała tuż obok drzewa. Tam postanowiliśmy się rozbić. Przyjechały dwa auta i motocykl, jacyś lokalsi. Obejrzeli nas sobie, stwierdzili, że jesteśmy nieszkodliwi. A potem i tak na szczęście pojechali. Myślałam o spaniu pod wiatą, ale zniechęcał mnie zimny opar znad rzeki i potencjalne komary. Rozbijając się pod rozłożystym świerkiem mieliśmy nawet nadzieję, że namioty mokre po ostatnim deszczowym noclegu podeschną. I tak rzeczywiście było - te części namiotów, które były w cieniu drzewa były suche. A całą łąka potwornie mora.






Na kolację mieliśmy potrawy grzybowe, grzybki podsmażyliśmy na maśle. 






Świt zaczął szybo rozpraszać poranne mgły. Rozeszły się po części jeszcze zanim słońce wyjrzało znad skarpy. Długo się jakoś zbieraliśmy. Aż tu usłyszeliśmy czyjeś kroki. Kim może być tajemniczy gość? To był Andrzej! Zapowiedziałam poprzedniego popołudnia, że zabiwakujemy gdzieś za Rytlem, nie podałam szczegółów, a mimo to nas znalazł. Przyjechał najwcześniejszym pociągiem z Trójmiasta. Strzeliliśmy sobie selfie, ale telefonem. Grzebaliśmy się jeszcze dłużej, ale w końcu wyruszyliśmy.









Z początku szlak prowadził drogą, nad Kanałem Brdy. Pogoda była idealna, słoneczna i jesienna. Na mostku przystanęliśmy robić zdjęcia, potem jeszcze wypłynęły łabędzie. "Góry mogą się schować" - wykrzyknęłam.







Potem zanurzyliśmy się w las i poświęciliśmy całkowicie uwagę grzybom. Miejsce musiało być nieuczęszczane, bo nie było śladów żeby ktoś tam był przed nami, a grzybów wielki urodzaj. Głównie podgrzybki, na maślaki nawet nie patrzyliśmy, a było ich też mnóstwo. Szlak prowadził w miarę możliwości jak najbliżej rzeki.






Był też dzikie jabłka.





Żeby przypadkiem nie zrobiło się monotonnie mijaliśmy te leśne wioski, Lutom i Nowy Młyn, gdzie rzeczywiście był urządzony młyn. Przy młynie urządziliśmy sobie przerwę i pożywiliśmy się solidnie. W cieniu nie było aż tak ciepło, w końcu to już październik, ale pod nagrzaną ceglaną ścianą było rozkosznie. Woda szumiała, w powietrzu unosiły się owady, było cudownie. Rozleniwieni nie mogliśmy się zmobilizować. Ale w sumie i nie musieliśmy. Znaleźliśmy na cegłach niemieckie kobiece imiona - pewnie produkujący cegły wypisali na nich imiona ukochanych.











Wszędzie zresztą można było spotkać jakąś starą infrastrukturę. Nawet słupek leśnictwa był ładny. Niebawem zawitaliśmy i w okolice leśniczówki. Było tam pole namiotowe, a w umywalkach znaleźliśmy jeszcze nie zakręconą wodę.






Wreszcie skończył się Wielki Kanał Brdy - dotarliśmy nad Czerskie Łąki i tu już było tylko Mały Kanał Brdy, które łączył się znów z rzeką. Rozświetlone słońcem łąki wyglądały pięknie. Bielska Struga, rzeczka, która nagle się objawiła w głębokim jarze także.






Ale najśliczniejszy bym tego popołudnia punkt widokowy nad Brdą. Chyba była to dawna binduga, miejsca spławiania drewna. Z piaszczystej skarpy można się było zsunąć wprost do wody, ale robiły to chyba głównie bobry. Zameldowały się też łabędzie. Posiedzieliśmy trochę na ławeczce, ale już zaczęliśmy marznąć, bo słońce chyliło się ku zachodowi.







Jakiś czas później udało nam się po dość długich poszukiwaniach znaleźć dobre miejsce na biwak. Było ono dość dobrze osłonięte gęstymi krzakami jałowca, znajdowało się w głębi lasu. Ledwo się rozbiliśmy, zrobiło się ciemno. Resztę wieczoru zajęło krojenie i smażenie grzybów. Noc była bardzo zimna, bezchmurna. Żałowałam, że wzięłam letni zestaw sprzętu. Miałam oczywiście kurtkę puchową i powerstrech, ale śpiwór letni, 300 g puchu, więc zbliżałam się do granicy komfortu. A najgorzej, że nie wzięłam rękawiczek. Na namiotach pojawił się osad lodu. Wstaliśmy przed świtem, żeby po 7:30 narzucić plecaki na ramiona.






Szliśmy szybko, żeby się rozgrzać, ale czuliśmy, że jesień zagościła już na Kaszubach na dobre. Był weekend i już od świtu w lesie pojawili się grzybiarze. A świt był cudny, przeciągał się długo, kiedy słońce powoli wędrowało do góry. W niżej położonych miejscach było zupełnie lodowato i rośliny okryte były szronem. W leśniczówce dym unosił się z komina.













Nie mogliśmy się napatrzeć, tak było piękne. Nie spodziewaliśmy się, że nad Brdą będzie aż tak dziko i naturalnie. Prawie wszędzie były jakieś rezerwaty, uroczyska. I rzeka była rzeczywiście niezwykle czysta. Nic dziwnego, bardzo nad nią mało miejscowości. Prawdziwy klejnot Kaszub. Oby tak zostało.






Natknęliśmy się na ślady spałowania - pozyskiwania żywicy sosny za pomocą nacięć. To stary zwyczaj, już nie praktykowany.







Znowu mieliśmy szczęście z wodą - na polu namiotowym Świt także był jeszcze nie zakręcony kran. Napełniliśmy wszystkie butelki. Nie mieliśmy filtrów, a Brda choć czysta to jednak duża rzeka i nie chcieliśmy pić wody z niej bez uzdatniania. A brak miejscowości po drodze oznaczał brak możliwości poproszenia o wodę.






Podążyliśmy dalej w kierunku rezerwatu Piekiełko. Gdzie jest Niebo, do dziś nie wiem, natomiast Piekiełko to chyba najbardziej znane miejsce nad Brdą. W dość głębokim jarze na dnie znajduje się bardzo dużo polodowcowych głazów narzutowych. Tworzą one naturalną przeszkodę w nurcie rzeki, która w tym miejscu ma bystrze. Granity są też porozrzucane w lesie. Dawniej był to problem dla spławiających drewno, stąd właśnie nazwa.










W zakolu rzeki wspięliśmy się też na niewielki pagórek. Cały czas szlak był tu ścieżką, panowała wprost magiczna atmosfera. Wydało nam się, że znaleźliśmy dawne grodzisko. Pagórek był otoczony wałem i lokalizacja była idealna.






Na polu namiotowym w Pile zrobiliśmy tradycyjną długą przerwę. Po mroźnej nocy mieliśmy co suszyć. Potrzeby żywieniowe też trzeba było zaspokoić. A Michał zdecydował się na kąpiel i spuścił się z pomostu do Brdy, tak było gorąco (chwilowo).







Było wręcz zbyt dobrze! Wprawdzie chwilowo się pogubiliśmy na sutek luk w oznakowaniu, ale szybko zrobiliśmy odwrót i trafiliśmy na odcinek, na którym wydawaliśmy z siebie okrzyki zachwytu. Naprawdę było tak jak na najlepszym leśnym skandynawskim szlaku. Więc i u nas można. Ścieżka w lesie!









Kolejne urokliwe miejsce to był parking leśny nad wysokim brzegiem, z którego można było zejść nad wodę. Potem szliśmy chwile asfaltem, przez wieś Zamrzenica. Była to bardziej leśniczówka z różnymi przyległościami. W PRL-owskim baraku rezydowały roześmiane Ukrainki. Poprosiliśmy je o wodę. Następnie ruszyliśmy w las już z myślą o biwaku.





Zanim jednak dotarliśmy nad urocze jeziorko, nad którym się rozbiliśmy, naszym oczom ukazała się bardzo smutna scena polowania. Kilka samochodów, zakamuflowani ludzie, a na hakach wiszące trupy jeleni, dzików, saren. Po drodze nie widzieliśmy prawie żadnych żywych zwierząt. Jest ich już tak bardzo mało. Tutaj, w głębi rezerwatu, chroniły się ostatnie. 





Ta scena popsuła nam nastrój, ale jednocześnie pozbawiła wyrzutów sumienia, jeśli chodzi o biwakowanie. Jezioro miało wysokie brzegi, więc nie dało się ustawić namiotów tak, żeby widać z nich było wodę, ale i tak było tam bardzo ładnie. Szybko zaczęło się ściemniać, więc rozłożyliśmy nasze schronienia i udaliśmy się w las ze specjalną misją - po chrust. Chcieliśmy sobie umilić ten zimny wieczór ogniskiem.





Andrzej czynił honory i rozpalił ogień. Ognisko płonęło w wykopanym dołu, tak że nie było najmniejszego ryzyka pożaru - całą próchnicę usunęliśmy do piasku. Bardzo przyjemnie było się grzać i patrzeć w płomienie. Ugotowaliśmy kolację, deser, herbatę. W oddali żegnały dzień żurawie.





Rano posprzątaliśmy po sobie, tak że prawie nie było śladu.




I znowu nadszedł złocisty jesienny poranek, słońce wychynęło spomiędzy pni drzew i zaczęło rozpraszać mgiełkę. Już się znacznie ociepliło, kiedy dotarliśmy nad tzw. Jezioro Koronowskie, sztuczny zbiornik na Brdzie. Nie lubię wszystkiego co sztuczne i wolałabym tam widzieć rzekę, ale trudno byłoby temu zbiornikowi odmówić urody.







Jezioro jednak stanowiło dla nas poważną przeszkodę terenową. Szlak bowiem przeskakuje na drugą stronę. W sezonie od czasu do czasu pływa tam prom, ale sezon już się skończył i prom stał przy brzegu zacumowano, zdawałoby się, na wieki. Nie było w pobliżu nikogo, więc postanowiliśmy przejść kawałek żółtym szlakiem do przystani - może znajdziemy kogoś z łódką? Jeszcze nie doszliśmy do przystani, kiedy zbliżyli się do nas na odległość głosu wędkarze. Zawołaliśmy do nich i poprosiliśmy ich o przewiezienie. Byli bardzo mili, nie chcieli nawet pieniędzy, a przejażdżka łódką była sama w sobie wielką przyjemnością.






Druga strona jeziora też była ładna, widzieliśmy ślady po letnich ogniskach, więc w sezonie na peno nie jest tam ta opustoszale. A bliżej Koronowa to już zupełnie, nawet teraz pływały żaglówki i stały całe kompleksy domków.






Koronowo przedstawiało się nader sympatycznie. To wiekowe miasteczko, założone w XIV wieku, a już w XIII znajdował się w pobliżu klasztor Cystersów. W centrum znajduje się rynek z ławeczkami, gdzie przysiedliśmy z zakupami. Potem pociągnęliśmy dalej, mijając gotycki kościół św. Andrzeja i szereg pięknych ceglanych budynków.














Ortografia w Koronowie kuleje ;-)








To budynek dawnej rzeźni.




Za Koronowem czekał nas jedyny dłuższy odcinek asfaltu. Miał on 3 km. Po drodze wstąpiliśmy do jeszcze jednego sklepu i zakupiliśmy kiełbaski na ognisko. Ubawiło nas wywieszone ogłoszenie, w którym było jak następuje: "sprzedam pawilonzoraz kontenerytel". To hasło przejdzie do historii! 





Potem las... Niestety las w pobliżu miejscowości to często chlew i śmietnik. Ze szlakiem też się tam nie obeszli delikatnie...





Oddaliliśmy się od zabudowań i zrobiło się lepiej. Słychać tylko było gdzieś daleko psa. Kiedy już wybraliśmy dobrze ukryte miejsce, zaraz zabraliśmy się za rozbijanie obozu i poszukiwanie opału. Miejsce było fajne, schowaliśmy się między świerkami. Rozsiedliśmy się na mchu i zaczęło się grzanie i gotowanie! A kiełbaski były doskonałym dopełnieniem. Miałam ze sobą musztardę na tę okoliczność.






Spać poszliśmy późno, bo był to nasz ostatni biwak i chcieliśmy z tych chwil wycisnąć jak najwięcej. Zresztą sami wiedzie, jak już jest ognisko, to trudno przestać do niego dokładać, a akurat trafiliśmy na prawdziwy magazyn suchych gałęzi.

Noc była znów lodowata. Od niedalekiej poręby szedł chłodny powiew, prosto w drzwi mojego namiotu, które zostawiłam otwarte dla lepszej wentylacji. Dopóki pozostawałam zawinięta w śpiwór było ok, ale podczas pakowania nie mogłam się doczekać pierwszych promieni słońca. 






Przekroczyliśmy drogę szybkiego ruchu, którą już zresztą słyszeliśmy z biwaku. Później jeszcze był most na Brdzie i już czuliśmy, że zbliża się koniec tej wspaniałej wędrówki. Tego dnia było pochmurno i nieco smętnie.




Ostatnie wspomnienie lata...





Im bliżej Bydgoszczy, tym więcej szlaków i lepsze oznakowanie. Szlak niebieski jest świetnie poprowadzony, bo całe miasto mija, prawie do niego nie zaglądając, lasami. W pewnym momencie odsłonił się wspaniały widok na szeroką, znów podpiętrzoną rzekę. Musi to być popularne miejsce kąpieli.










Bardzo nam się podobały różnorodne lasy, teren też nie był płaski, a pofalowany. Spoczęliśmy na ostatni lunch, już szperając w sieci, w poszukiwaniu pociągów do domu.









Przebłysk cywilizacji zobaczyliśmy w okolicy stacji kolejowej Bydgoszcz Leśna. Tam też była wspaniała tablica informacyjna PTTK. Widniał na niej drugi niebieski szlak w okolicy, Partyzantów AK, który też jest ponad 100-kilometrowy, a więc też mam go w planie. Jestem pewna, że będzie super, bo również jest bardzo leśny.







Rozkład jazdy był tak nieprzyjazny wędrowcom, że Michał musiał opuścić nas jeszcze przed kropką końcową i wsiąść do pociągu właśnie na stacji Leśnej. Pozostałe 7 czy 8 kilometrów pokonałam z Andrzejem. Tam już nie było porywająco, choć był i fragment leśny, wcale nie krótki. Na koniec pokonaliśmy wiadukt, zgubiliśmy szlak w okolicach Ikei i zagłębiliśmy się w dzielnicę mieszkaniową.








Wiedzieliśmy gdzie się spodziewać kopki i łatwo ją znaleźliśmy. Znajduje się ona na lipie, rosnącej przy przystanku. Choć jest to Brdyujście, to wcale w tym miejscu Brda nie uchodzi do Wisły. Następuje to kilometr dalej i, nie wiedzieć czemu, szlak tam nie prowadzi. 20ty szlak z listy zaliczony!







Chcieliśmy chociaż jeszcze raz rzucić okiem na rzekę, mieliśmy nadzieję zobaczyć Wisłę. Ale to co zobaczyliśmy to był tor regatowy. Brda przepływała częściowo przez niego, a częściowo kanałem bliżej Wisły. Ujścia nie było widać. 






Wróciliśmy na przystanek, po minucie nadjechał autobus. W drodze na PKP musieliśmy jeszcze zaliczyć tramwaj. Do centrum było daleko. Ale jakoś się udało i wreszcie zalegliśmy w regionalnym pociągu do Trójmiasta. 




A to łupy z ostatniego dnia :-)




Podsumowanie

Szlak Brdy to najbardziej "skandynawski" szlak Polski. Jest położony daleko na północy naszego kraju, na mających polodowcowy charakter Kaszubach. Kaszuby stają się coraz bardziej zabudowane i coraz mniej dzikie, ale akurat wzdłuż rzeki Brdy znajdziecie jedne z najdzikszych miejsc w regionie i najpiękniejszych zakątków w kraju. Myślę, że właśnie ten szlak zasługuje na miano najpiękniejszego w Polsce, choć mamy takich szlaków kilka i często zmieniam w tej kwestii zdanie.

Miałam wątpliwości co do jakości oznakowania i możliwości przejścia w całości - dawniej szlak był tak źle oznakowany, że na turystycznych mapach był podpisany jak "niemożliwy do przejścia". Na przeszkodzie stał też prom przez Jezioro Koronowskie, a raczej jego brak po sezonie. Wszystko się jednak doskonale ułożyło: szlak był bardzo dobrze oznakowany, a przez jezioro udało nam się znaleźć alternatywny transport z wędkarzami. Nie jestem jednak pewna czy zawsze jest to możliwe - akurat trafiliśmy na niedzielę. Lepiej więc celować albo w sezon albo w ładny weekend. 

Być może latem jest tam znacznie więcej turystów, a szczególnie kajakarzy. My w październiku nikogo nie spotkaliśmy.

Na szlaku nie ma możliwości nocowania inaczej niż w namiocie. W mijanych miejscowościach są gospodarstwa agroturystyczne itp., jednak są te miejscowości od siebie bardzo oddalone. Po drodze jest kilka bardzo fajnych legalnych pól namiotowych dla kajakarzy, gdzie można rozbić się z dostępem do wody (nie zawsze) i toalety.

Należy dobrze zaplanować zakupy - odległości między sklepami wynoszą nawet 60 km.

Nie należy z kolei ufać śladowi dostępnemu w mapy.cz - kilka odcinków jest błędnych, a kilka pominiętych ze względu na brak możliwości poprowadzenia szlaku bez ścieżki w podkładzie tej aplikacji. Oznakowanie jest bardzo dobre, choć oczywiście mapa lub nawigacja w telefonie i tak są potrzebne.

10 komentarzy:

  1. Agnieszko, piękna relacja, taka babska w najlepszym tego słowa znaczeniu. I zdjęcia oddające klimat. Poezja! Zaintrygowałaś mnie tym szlakiem już gdy wspomniałaś o nim na gdańskim spotkaniu i odtąd metodycznie obczajam jego teorię. Chciałabym przejść go wiosną. Raczej nie mam Twojej kondycji, więc 30 km, to może uda mi się zrobić drugiego dnia; potem będzie styl emerycki. W związku z tym mam kilka pytań. Drugi nocleg planuję tuż za Rytlem, ale nie na polu namiotowym. I dalej będę potrzebowała pewnie jeszcze nie czterech, ale chyba pięciu dni na wędrówkę. Czy możesz napisać, jak wyglądał mniej więcej Wasz kilometraż i w jakich okolicach poleciłabyś "dzikie" spanie - nie noszę namiotu, rozpinam tylko ponczo jako zadaszenie, więc zależy mi na maksymalnym kamuflażu i niewidoczności. I jeszcze pytanie o zasięg telefonii komórkowej. Domyślam się, że w lesie brak; a jak w okolicy dość licznych wg mapy osiedli ludzkich? Pozdrawiam serdecznie. Gosia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! Wiosną na pewno będzie super - bez komarów. My też delektowaliśmy się tym szlakiem i nie robiliśmy tych 30 km dziennie, nie ma takiej konieczności. Chyba wychodziło nam bardziej 28. Dobre miejsca noclegowe są po prostu wszędzie, kiedy nadchodził wieczór po prostu rozglądaliśmy się za jakimś osłoniętym miejscem w lesie, nie wybieraliśmy jakoś szczególnie. Cały szlak jest leśny, więc nie powinno być problemów z niewidocznością. Zasięgu rzeczywiście bardzo często brakowało. Mapy mieliśmy offline, ale już relacje na Instagramie nie zawsze udawało się wstawiać. Osiedla ludzkie są bardzo nieliczne, Męcikał czy Rytel są większe, ale poza tym tylko małe wsie i osady przy leśniczówkach, a tam zasięgu przeważnie nie było. Pozdrawiam!

      Usuń
  2. Czy możesz jeszcze napisać, czy korzystaliście z jakiejś mapy papierowej, której?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie korzystaliśmy z żadnej papierowej, tylko z aplikacji mapy.cz, która wiele razy pokazywała co innego niż znaki w terenie, ale oznakowanie jest dobre i chyba tylko raz była wątpliwość na zasadzie, że znak się pokazał po 100 metrach i raz się zapędziliśmy, bo było źle namalowane.

      Usuń
  3. Ok. Dzięki za info. Pozdrawiam z roztapiającej się Wielkopolski.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ufff, właśnie wróciłam. Udało się! Przeszłam od Ciecholew do Bydgoszczy Leśnej w 5 dni i to wbrew obawom w dobrym stylu. Było cudownie, szlak jest rzeczywiście przepiękny. Widzę, że niektóre zdjęcia robiłyśmy dokładnie w tych samych miejscach :)). Pogodę miałam jak drut, tylko pierwsze dwie noce bardzo zimne (3-5 stopni). I nie było komarów ani kleszczy, więc żadnych zakłóceń spokoju i komfortu. Też ludzi na szlaku właściwie nie spotykałam, w ciągu dnia 2-3 rowerzystów i tyle. Chcę Ci podziękować za inspirację i zmotywowanie do chodzenia a nie tylko jeżdżenia rowerem: od grudnia rower stoi i się kurzy, a ja idąc za Twoją radą prawie codziennie robiłam kilka kilometrów per pedes. Plus rozciąganie jako bardzo skuteczny, właściwie natychmiastowy sposób na regenerację. Dziękuję Ci zatem jeszcze raz za "całokształt twórczości". Pozdrawiam serdecznie. Gosia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wspaniale :-) Rower nie jest zły, ale nic nie daje takiego doświadczenia jak wędrówka, więc cieszę się, że Ci się spodobało :-) Pozdrawiam!

      Usuń
  5. Cześć. Super film. W ten weekend posmakowaliśmy uroku szlaku Brdy. Startowalimy w Koronowie nocleg w Świcie (lesniczowka) kolejnego dnia do Rytla. I pociągiem do Bydgoszczy. Trasa cudowna. Temperatura od -1do -10 co dalo się odczuć. Ale w grupie 13 osobowej atmosfera gorąca. Kolejny etap planujemy na styczeń. Oczywiscie kłopot nie kursującego promu również nas dopadł dlatego zaczęliśmy żółtym szlakiem prawą stroną zalewu Koronowskiegi. Ile dni zajęła Tobie cała wędrówka? Chciałbym wiosną pokonać cały ten szlak. Powodzenia na szlakach. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki. Szliśmy 6 dni licząc razem z dojazdami, które pochłonęły po jednym poranku i popołudniu, nie spiesząc się przesadnie, to była bardziej relaksująca wędrówka. Zbieraliśmy grzyby i siedzieliśmy przy ognisku. Ładnie tam musi być zimą! Powodzenia i pozdrawiam

      Usuń