Zaraz po przejściu szlaku czerwonego Miedzichowo - Bytom Odrzański miałam w zasadzie zamiar wrócić do domu, ale kiedy okazało się, że wszystkie bilety na pociąg są już wyprzedane i to na dwa dni do przodu, postanowiłam zostać w okolicy i zagłębić się w serce Ziemi Lubuskiej, podczas wędrówki kolejnym szlakiem. Wybrałam szlak żółty Gościkowo - Słubice, na który zwróciłam uwagę dopiero niedawno, choć na mojej liście polskich szlaków długodystansowych znajdował się od początku. Odkryłam wtedy, że biegnie on niemalże przez cały czas przez lasy, a do tego mija niezliczoną ilość jezior (zliczyłam je, osiągnąwszy wynik 23 jezior, z których niektóre okazały się dużymi dzikimi stawami). Jest to też jedyny długi szlak, który biegnie przez Międzyrzecki Rejon Umocniony, pas niemieckich fortyfikacji, wybudowanych w latch 1934-1944.
Szlak ten liczący 120,6 km jest częścią Eurpejskiego Szlaku Długodystansowego E11, spotyka się też bardzo często z Lubuską Drogą św. Jakuba.
Na początek szlaku z Kożuchowa zawiózł mnie Michał. Odpadło mi dzięki temu poszukiwanie komunikacji, która mogła z wielkim prawdopodobieństwem w ogóle nie kursować, jako że był 11 listopada. Słońce świeciło, ale nie dawało zbyt wiele ciepła. W nocy był przymrozek, ale zanim dojechaliśmy zdołał stopnieć. Wędrówkę rozpoczęłam przy kropce, która się znajduje na drzewie przy drodze, przy klasztorze w Gościkowie, dawniej noszącym nazwę Paradyż, popularnym obiekcie sakralnym.
Historycznie Gościkowo znajduje się w Wielkopolsce. W 1230 zdecydowano o założeniu tu klasztoru Cystersów. Klasztor poświęcono w 1397, rozwijał się on znakomicie, a klasztorne dobra przynosiły wielkie dochody. W czasach zbaoru pruskiego spora część majątku została skonfiskowana, w 1834 nastąpiła kasata klasztoru. Po II wojnie światowej na krótko w klasztorze zagościli Salezjanie. Od 1961 mieści się w nim seminarium duchowne, przeniesione z Gorzowa Wielkopolskiego.
Jeszcze nie wyszłam z Gościkowa, a już musiałam wybierać za jaką nawigacją podążać. Wersje żółtego szlaku w terenie były dwie, na szczęście wybrałam tą dobrą - stara się nie kontynuowała, prowadząc nieistniejącą miedzą prosto przez pola. Ukazał się krajobraz lekko pofalowany, wyglądający na morenę denną. Od południa wzgórza piętrzyły się wyższe, gęsto zalesione - to już serie moren czołowych, sięgające po Zieloną Górę.
Był wspaniały późnojesienny dzień. Na drzewach wisiały ostatnie rude liście, prace w polu już się zakończyły.
Niestety musiałam iść sporo błotnistymi polami, pierwsze było świeżo zaorane aż po pas kolczastych tarnin. Znów zniknęły miedze. Ślad w nawigacji mówił, że idę dobrze. Osiągnęłam las i szłam zapomnianą drogą. Bardzo zmurszały znak skierował mnie do pierwszego bunkra MRU. Stamtąd prowadziła ścieżka już naprawdę ledwo widoczna. Dziwne, bo myślałam, że MRU jest bardzo często odwiedzany przez turystów i zainteresowanych militariami. W każdym razie nie to miejsce... A potem kolejne pole, tym razem niestety już na nim wzeszła ozimina. Starałam się przejść między rządkami. Wyszłam przy jakimś otworze wentylacyjnym, niedaleko był kolejny schron i następny w jednej linii, natomiast pomiędzy tymi konstrukcjami biegł jeszcze pas najeżony betonowymi ściętymi ostrosłupami, zwanymi "zębami smoka". Ten pas ciągnie się bardzo długo, a stanowił barierę dla czołgów i innych pojazdów, które nie mogły się przez niego przedrzeć. Wyszłam na gruntową drogę, gdzie pojawili się turyści. Prowadziła wzdłuż wału, między fortyfikacjami. Było tam też muzeum.
Słońce zaszło pięknie, ale zbyt szybko. W pobliżu nie było żadnego lasu, musiałam przejść trochę z czołówką i rozbiłam się wreszcie na zalesionym pagórku przed Kęszycą Leśną. Widziałam między drzewami światła jakiegoś małego zakładu przemysłowego, ale nikt mnie stamtąd nie mógł widzieć.
Rano było tak ciemno, że zamiast ruszyć się o 5, wstałam o 5:20. Opuściłam biwak kiedy się rozwidniło. W Kęszycy Leśnej były kiedyś niemieckie koszary, później siedziała tam armia radziecka, która opuściła to miejsce dopiero w 1993 roku. Teraz budynki są na sprzedaż, wiele już zostało kupionych, bo lokalizacja jest świetna. Bardzo blisko stamtąd do jeziora. Szlak tam właśnie prowadził, po czym skręcił w bardzo piękny i wyglądający naturalnie las mieszany. Z jeziora wypływał spory strumień, na którym bobry utworzyły ładną tamę. Widać było świeże ślady ich żerowania. Lubuskie lasy są naprawdę wspaniałe, bardzo rozległe. Nie wszystkie prezentują się tak naturalnie, ale jest wiele takich zakątków. Naturalną koleją rzeczy spodobało się tam wilkom. Miałam wielką nadzieję je zobaczyć.
Kiedy byłam już blisko asfaltowej drogi, przecinającej las w tym rejonie usłyszałam głosy, a zaraz potem zobaczyłam dym. Paliło się ognisko, wilgotne drewno dawało dużo dymu. Przyglądając się doszłam do wniosku, że to jacyś bushcrafterzy. Zawsze chciałam spotkać w lesie bushcraftera, ale jeszcze mi się to nigdy nie udało. Teraz było dwóch :-) Nie bardzo się chowali... Zawahałam się czy się przywitać, ale doszłam do wniosku, że nie będę ich straszyć.
Międzyrzecki Rejon Umocniony składał się nie tylko z fortyfikacji naziemnych, ale też z rozmaitych urządzeń hydrotechnicznych, jak jazy i zwodzone mosty. Na taki właśnie most, który można było przesunąć na szynach, natknęłam się w Kursku-Dąbiu, przy kompleksie stawów.
Osobiście wolę naturalne jeziora, szczególnie takie które są położone w środku lasu. Takich było przede mną kilka, były obrzeżone trzcinowiskami i kępami olch. Nad największym wyrosła wieś Kursko.
We wsi był odremontowany pałac. Ceglany budynek przypałacowego zakładu przemysłowego jest na sprzedaż.
Przystanęłam przesmyku pomiędzy dwoma dużymi jeziorami. Pływały tam tysiące srebrzystych rybek. Zbierały się w stada i razem penetrowały głębinę, od czasu do czasu ochoczo wyskakując ponad powierzchnię. Nie wiedziałam czy coś je płoszy, robią tak dla zabawy, a może pożywiają się owadami.
Zgłodniałam i w lesie zdecydowałam się na przerwę. Szukałam specjalnie osłoniętego miejsca, bo nie było zbyt ciepło.
Camino gdzieś się podziało, bo unika ścieżek i dzikszych dróżek, natomiast szlak żółty zaliczył kilka kolejnych niezwykle urokliwych zakątków. Struga Jeziorna wiła się pomiędzy jeziorami, bagnistą doliną.
Jezioro Chycina było szczególnie piękne. Myślę, że spokojnie można by się nad nim schować na jakiś letni biwak z pływaniem... Choć zdaje się, że i pola namiotowe nad nim są, bo choć wyglądało na bardzo odludne, to była nad nim wieś Chycina. Na tablicy informacyjnej wyczytałam, że gdzieś w pobliżu podczas kopania okopów w 1940 roku natrafiono na skarb z epoki brązu, zawierający narzędzia i biżuterię kultury łużyckiej.
Asfalt też się na szlaku zdarzał. Za Chyciną był kawałek utwardzonej nawierzchni, ale nawigacja kazała skręcić nad jezioro, gdzie biegła wędkarska ścieżynka. Wydawało mi się, że w drodze do Bledzewa mijam też grodzisko, ale nie byłam tego pewna. Rzeczywiście badania archeologiczne wykazały, że bardzo blisko obecnej miejscowości znajdowała się osada w IX-X wieku. Do Bledzewa weszłam piaszczystą drogą. Jest to miejscowość głęboko prowincjonalna, na pograniczu Wielkopolski i Ziemi Lubuskiej, ale jeszcze w Wielkopolsce. Gdyby nie samochody, można by pomyśleć, że czas tutaj zatrzymał się 100 lat temu. Zrobiłam zakupy w jednym ze sklepów na rynku, ale odmówiono mi tam wody i musiałam iść poprosić o nią w aptece. Tam pracowała bardzo miła kobieta, życzyła mi powodzenia i trochę się oczywiście dziwiła.
W terenie było mimo wszystko przyjemniej, nikt się nie gapił... W polach stała kapliczka, przerobiona z pomnika (pierwotnie miała pruskiego orła zamiast krzyża), widać to było na pierwszy rzut oka.
Zaczął się las. Trochę namieszałam nawigując i straciłam czas na chodzenie tam i z powrotem. Kiedy się zaczęło ściemniać, znalazłam akurat doskonały biwak w kotlince. Rosły tam świerki i świetnie mnie osłaniały. Rozłożyłam namiot i nazbierałam chrustu, bo postanowiłam sobie umilić ogniskiem długi jesienny wieczór. Ognisko to jest coś tak fajnego, a szczególnie w lesie. Podczas wypraw nie mam na nie nigdy czasu, a i na krótszych wędrówkach z reguły poświęcam cały czas na chodzenie. Nie pamiętałam kiedy ostatni raz rozpalałam ognisko po to, żeby siedzieć przy nim sama. Teraz było szalenie przyjemnie. Małe ognisko z patyków dawało akurat tyle ciepła ile mi było trzeba, a jeszcze mogłam na nim podpiec kabanosy (nie miałam kiełbasy). Znalazła się i saszetka musztardy.
Ognisko było w dołku, który rano zasypałam i ukryłam pod liśćmi. Prawie nie było poznać.
Kilometr czy dwa od mojego biwaku stał samotny dom. Akurat spotkałam właściciela, który jechał gdzieś przez las samochodem. Proponował podwiezienie, był bardzo miły. Miałam to miejsce na mapie, ale nie wiedziałam czy są tam domy. Musiała tam być wieś przed wojną, bo minęłam stare sady i resztki fundamentów kilku domów. Dopiero za lasem były pola, w takiej enklawie śródleśnej. Szlak srkęcił znów w las. Był ładny poranek, stukały dzięcioły.
Natknęłam się znów na ślady spałowania. Rowki po spływającej żywicy były doskonale zachowane, a i sama żywica jeszcze się kropliła.
Lubniewice to było pierwsze większe miasteczko na trasie, położone malowniczo pomiędzy jeziorami Lubiąż i Krajnik. Musi tam być fajnie latem. Tym razem to już naprawdę historyczna Ziemia Lubuska. W miejscowości znajduje się wspaniały zespół pałacowy. Najpierw przeszłam obok starego pałacu, a potem przeszłąm przez park i kładkę przez jezioro rzucić okiem na nowy. Był za płotem. Pierwszym właścicielem był Adolf Friedrich IV von Waldow, później było ich wielu. Po II wojnie światowej oba zamki stały puste i niszczały. Na początku lat 2000-ych posiadłość kupił Jan Kulczyk, a obecnie należy ona do Jana Lubimirskiego-Lanckorońskiego, prezesa Fundacji Lubomirskich, która udostępnia zamek do zwiedzania po wcześniejszym uzgodnieniu.
Samo miasteczko też było bardzo miłe, a w rynku znalazłam świetny sklep mięsny, gdzie kupiłam znakomitą kiełbasę. Sprzedawczyni wcisnęła mi ją do streczowej kieszeni, żeby nie wypadła :-)
Zrobiłam jeszcze więcej zakupów, a po drodze natknęłam się na wyblakłe szlakowskazy. Niestety szlak żółty ich nie ma, nawiązują do niego tylko żółte trójkąty na znakach Camino i E11, który przeważnie podpinany jest pod jakiś szlak rowerowy - zupełnie nie wiadomo o co chodzi.
Przyszedł czas łyknąć większą porcję asfaltu. Co prawda dużo przez las, aż do Jarnatowa, gdzie też był pałac i ładny kościół z drewnianą wieżą. Na poboczu znalazłam pluszowego pieska, położyłam go na słupku, może ktoś będzie szukał... Jakiś samochód się zatrzymał, bardzo sympatyczna starsza para. Pytali gdzie idę, czy może do Santiago. Nie tym razem...
Wszędzie dobrze, ale jednak w lesie najlepiej. Szczególnie że wyszło słońce i zrobiło się całkiem złoto. Szlak długo prowadził nudną drogą pożarową, ale potem skręcił w dziksze rejony.
Najśliczniej było nad rzeką Postomią. Wiła się ona w dolinie, miała dość żwawy nurt i piaszczyste dno. Absolutnie muszę się kiedyś nad nią wybrać osobno, zresztą w pobliżu jest więcej takich leśnych rzek.
Jak zwykle wieczorem wynikł problem z pozyskaniem wody. Została już tylko jedna wieś, Trzebów, a nie bardzo było kogo poprosić - w listopadowy wieczór wszyscy zaszyli się w domach. Szczęśliwie okazało się, że przed kościołem jest czynna pompa.
Z zapasem wody pognałam do lasu. Upatrzyłam sobie miejsce na mapie, ale okazało się, że las jest tam bardzo przetrzebiony i nie sposób znaleźć miejsce, w którym mogłabym się schować z ogniskiem. W końcu zagłębiłam się w jeden kwadrat, w którym było trochę niedorosłych świerczków. Był tam jednak problem z drewnem - leśnicy niedawno "sprzątali" i nie było martwego drewna, tylko świeże mokre gałęzie z tej jesieni. Był za to fajny mszysty spłachetek pod namiot i świetny dołek na palenisko. Zgodnie z przewidywaniem, pomimo użycia parafiny, nie udało mi się porządnie rozpalić. Podpiec kiełbasę się udało, ale już wyprodukować większą ilość żaru nie. Ale i tak nie chciałam tam zbyt długo siedzieć, bo z leśnej drogi można byłoby dostrzec światło, a była sobota i nie wiadomo było czy ktoś nie będzie jechać nocą przez las. Poszłam więc spać dość wcześnie.
Niedaleko była bagnista rzeka w dolinie i, ponieważ noc była jasna i zimna, zebrały się tam lodowate mgły, które zapuszczały macki do otaczającego lasu. Także do mojego biwaczku. Jednak był to cudowny poranek z odgłosami ptactwa. Najbardziej przejmujący był klangor żurawi, miło świergotały drobne ptaszki w koronach drzew, odezwały się kruki kosy.
Po dwóch kilometrach marszu dotarłam do Radachowa, starej wsi z równie wiekowym szachulcowym kościołem, typowym dla Ziemi Lubuskiej wiejskim kościołem. Przy kościele stał pomnik żołnierzy poległych w I wojnie światowej. Niemieckie nazwiska były wciąż widoczne. Wieś jeszcze spała, tylko zapiał kogut i obszczekały mnie wszysytkie psy.
Za Radachowem oznakowanie zubożało, zdaje się że szlak w starym przebiegu nie był już możliwy, bo potem znalazłam prastary znak wychodzący znikąd. Były tam w pobliżu rozległe oparzeliska, nasiąknięte wodą olsy i kompleks starych stawów nad Łęczą. Wspaniałe miejsce, bardzo dzikie, ale też ogromnie wilgotne.
Przed samym Ośnem Lubuskim zajrzałam na stary, zrujnowany cmentarz żydowski. Rzadko tam ktoś zagląda, ścieżkę było ledwo widać, a rozwalonych murów w tej okolicy jest tyle, że gdyby nie oznaczenie na mapie, nie wiedziałabym że to cmentarz.
Ośno Lubuskie zrobiło na mnie wrażenie przede wszystkim lokalizacją. Był to jeden z głównych grodów plemienia Lubuszan, zamieszkującego niegdyś Ziemię Lubuską (stolica była w Lubuszy, obecnie wraz z mniej więcej jedną trzecią Ziemi Lubuskiej znajdującej się w granicach Niemiec). Inkorporacja ich terytorium przez Polan nastąpiła w latach 60. X wieku. Ten średniowieczny gród wzmiankowany oficjalnie po raz pierwszy w 1252 w XIV stał się stolicą regionu Ziemi Torzymskiej.
W centrum zachowany jest średniowieczny układ urbanistyczny, a stare miasto otoczone jest wspaniałym murem. Lekkie wzniesienie terenu otaczają zewsząd bagna, przez które przepływa struga, pełniąca funkcję fosy.
Najwybitniejszym i najstarszym zabytkiem jest ceglany gotycki kościół św. Jakuba Apostoła wzniesiony w latach 1298-1380, przebudowany i rozbudowany w 2 połowie XV i 1 połowie XVI w. oraz w 1834 roku. Wewnątrz znajdują się: późnorenesansowy drewniany ołtarz, kilka innych zabytków z XVII w. Udało mi się tylko przelotnie zajrzeć, bo właśnie trwała msza.
Było bardzo zimno, a na głównym placu urzędowało podejrzane towarzystwo, więc nie zatrzymywałam się tam dłużej. Kupiłam coś do jedzenia w małym sklepie i poszłam dalej.
Cieszyłam się bardzo na jeziora, które miały być teraz na szlaku. Przy niedzieli było tam trochę spacerowiczów i wędkarzy, ale tylko najwytrwalszych, bo pogoda nie zachęcała. Było okropnie szaro. Największe z jezior nosi nazwę Jezioro Czyste Wielkie i faktycznie jest i czyste, i wielkie. Tam sobie urządziłam postój, a nawet podgrzałam fasolkę na lunch - to było coś! Trzciny falowały, wodę delikatnie marszczył lekki wiaterek. Nad pierwsze, średnie jezioro szlak nie zagląda, ale ostatnie małe też jest śliczne, choć z jednej strony wycięto nad nim las (nad dużym zresztą też).
Wciąż było więcej lasu niż śladów cywilizacji. W jednej z takich małych enklaw ludzkich znajdowała się wieś Lubiechnia Mała z kolejnym uroczym wiejskim kościołem z XVII wieku.
Ostatni duży fragment lasu był dość błotnisty, gramoliłam się pod linią elektryczną unikając wyższej trawy, na której rosa od rana nie wyschła. Kiedy wyszłam z lasu spostrzegłam kilku myśliwych. Oni mnie też spostrzegli i natychmiast zaalarmowali resztę - okazało się, że tuż za mną właśnie wyruszyła nagonka. Kiedy się oddaliłam zaczęły się krzyki i ujadanie psów. Miałam nadzieję, że moje przypadkowe pojawienie się sprawiło, że nieliczne zwierzęta, jakie tam jeszcze żyły spłoszyły się, ale chyba nie, bo padło kilka strzałów. Polowanie było nielegalne, do wsi Lubiechnia Wielka było tylko 700 metrów.
Wieś wydawała się smętna i opuszczona.
Czekała mnie teraz niestety duża dawka pól. Nic nie osłaniało przed wiatrem, zimno było nieprzyjemne. Droga prowadziła prosto jak strzelił. Po lewej widziałam majaczące zabudowania Rzepina, w którym miałam się przesiadać w drodze powrotnej do domu. W Drzeńsku zaliczyłam pomyłkę nawigacyjną i zamiast iść na zachód, skręciłam na południe. Pomyłkę odkryłam dopiero a torami kolejowymi, byłam zła, bo już zaczynało zmierzchać, a miałam jeszcze kawał drogi przed sobą - musiałam dojść do lasu, a ten fragment był go zupełnie pozbawiony. Najbardziej godnym uwagi obiektem w Drzeńsku był romański kościół salowy z XIII w. pw. Jezusa Miłosiernego. Jego bryła wyglądała dość dziwnie, bo był później przebudowywany.
Kiedy dotarłam do Sułowa już zapalono latarnie. Nie uśmiechało mi się pukać po domach z prośbą o wodę o tej porze. Na pewno by ktoś pytał gdzie idę, gdzie będę spać i czy jestem sama. Znowu mi się jednak poszczęściło i znalazłam kran na ścianie nowego kościoła.
Biwak wybrałam niewiele widząc, po godzinie wędrówki z czołówką, w lesie za Starkowem. Byłam zmęczona i muszę powiedzieć, że takie chodzenie z czołówką przez wsie w listopadzie nie jest przyjemne. W lesie panowała wilgoć, ale cóż było robić. Długo szukałam miejsca, gdzie nie rosły wysokie trawy. Ale spałam bardzo dobrze, już się nie musiałam spieszyć, bo do końca szlaku pozostało tylko 13 km.
Po przelotnej wizycie w Starych Biskupicach znów znalazłam się w lesie. Jak zazwyczaj był sosnowy, drzewa rosły w równych rzędach. Ale była i wijąca się rzeka, spiętrzona tamą bobrową.
Tuż przed Słubicami minęłam ciekawe miejsce - pole bitwy z okresu Wojny Siedmioletniej. W 1759 roku odbyła się tam bitwa pod Kunersdorfem, była to największa podczas tej wojny klęska Prus. Jest ona znana z tego powodu, że to właśnie wtedy król Fryderyk II uszedł z życiem, bo na drodze lecącej kuli stanęła jego złota tabakiera. Ponik postawiono ku czci majora von Kleista, sławnego oficera. Został tylko kamień.
A potem już tylko Słubice i ich przygraniczny koloryt. Przed wojną stanowiło ono całość z Frankfurtem nad ODrą i oddzielono je dopiero w 1945 roku. Słubice był wcześniej nieciekawym przedmieściem i nie miały nawet własnego kościoła - świątynię urządzono naprędce w sali budynku strzelnicy miejskiej. Ołtarz wygląda przedziwacznie - widać, że to scena teatralna.
Długo szukałam kropki, sądząc że uległa zniszczeniu w wyniku wycięcia alei lipowej, ale w końcu odnalazłam ją na granitowym murze przy moście granicznym na Odrze.
Kurioza w drodze na dworzec :-)
Podsumowanie
Szlak oceniam bardzo dobrze, myślę że plasuje się on w pierwszej 5-ce polskich szlaków powyżej 100 km. Jest zwłaszcza ciekawy przyrodniczo, bo po drodze jest bardzo dużo lasu, w tym naturalnych zbiorowisk. Są też czyste, wijące się rzeki i bardzo dużo jezior, a cała okolica jest bardzo rzadko uczęszczana. Znajdą się też zabytki dla miłośników historii. Jest trochę asfaltu, w tym jeden długi odcinek oraz jedna połać pól, ale poza tym głównie las. Polecam i do zobaczenia na szlaku!
Film z wędrówki dostępny na YouTube: https://youtu.be/aicXYZ3RJSw
Bardzo lubię Twoje filmy ze szlaków, ale zawsze czekam też na relację pisaną. W tej cudowny choć krótki passus o buschcraftowcach jak o krasnoludkach :))). A tak poważnie, byłam jeden jedyny raz ok.10-12 lat temu w Gościkowie na trzydniowym urlopie, czyli z założenia odpoczynku. I to jest moje najgorsze wspomnienie z lasu: jeden wielki śmietnik. W ciągu kilku godzin wędrówki cały czas w zasięgu wzroku miałam jakieś śmieci. Byłam tym tak rozwalona, że ostatniego dnia łaziłam tylko po polach, tam przynajmniej nie widziałam żadnych butelek, puszek, kanistrów, wiader, mebli, lodówek, stosów pustaków itp, tylko sporadycznie fruwały zabłąkane foliówki. Wyjeżdżałam że stanowczym postanowieniem nigdy nie wracać w lubuskie. A teraz Twoja relacja, taka zachęcająca... Więc pytam: czy posprzątali?! Czy miejscowi się zmienili, dojrzeli i nie wywalają swoich śmieci do lasu? Tak ładnie o tych okolicach opowiedziałaś...
OdpowiedzUsuńAch ci bushcrafterzy, są rzeczywiście jak jakieś mityczne stworzenia, które trudno sobie wyobrazić, że można spotkać w rzeczywistości :-)
UsuńLubuskie na szlaku wyglądało bardzo czysto w porównaniu z innymi regionami. Nie żeby nic nie leżało, ale stert śmieci sobie nie przypominam. Gdybym zobaczyła coś takiego, pewnie zrobiłabym zdjęcie. Na Roztoczu to były ekstremalne ilości. Także możesz spokojnie się wybrać.
Na 33 zdjęciu jako ciekawostkę zapodam, że na obumierającym świerku rośnie murszak rdzawy. Pochwalę się, że jako pierwszy napisałem o nim jako o hubce do krzeswia. http://mybushcraftsoohy.blogspot.com/2013/02/murszak-rdzawy-hubka.html
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, Bartek :)
Krasnoludek! Wiedziałem że istnieją ;)
UsuńSoohy bardzo dziękuję za info, właśnie jestem na etapie poszukiwania dobrego grzyba na hubkę. Nie pojadę w lubuskie specjalnie po niego, ale już wiem czego szukać!
UsuńPozdrowienia dla wszystkich krasnoludków :-)
O widzisz, to akurat na blogu jest pełno wpisów o hubkach - grzybach :) Z najbardziej pospolitych i naturalnych to błyskoporek podkorowy, też o nim pisałem.
OdpowiedzUsuńDzięki :D Pozdrawiam.
Będę w takim razie zgłębiać, super :-)
Usuńoj fajnie, że znalazł się jeszcze jakiś leśny szlak, do którego mam blisko.
OdpowiedzUsuńTen jest naprawdę świetny, polecam
UsuńIle razy przechodziłem przez ten most...
OdpowiedzUsuńTen w Słubicach/Frankfurcie?
UsuńWitaj Agnieszko, od jakiegoś czasu śledzę Twoje wędrówki i powiem szczerze strasznie mnie zainspirowałaś tak, że również zacząłem zgłębiać ten temat. Jestem z Międzyrzecza i właśnie ukończyłem żółty szlak z tym, że z przeciwnego kierunku tj. Słubice-Gościkowo ze względu na łatwiejszy transport do domu w Międzyrzeczu. Końcówka szlaku z Pniewa do Gościkowa faktycznie wiedzie wg. MAPY.CZ oraz map papierowachych trasą przez zaorane pola, gaje z wałami przeciwczołgowymi z "zębami smoka", też tak szedłem🤦♂️, jednak wg. aplikacji MAPY TURYSTYCZNE z Pniewa idziemy do Kaławy i tam odbijamy w polną drogę i dochodzimy do szlaku z Mapy.cz bez problemów🤷♂️. Co do znakowania faktyczne bez map offline byłoby ciężko lub wręcz niemożliwie pokonać ten szlak, mam nadzieję że uda mi się coś zrobić w tym zakresie chociaż w powiecie Międzyrzeckim...Pozdrawiam i życzę powodzenia na kolejnych wyprawach😊
OdpowiedzUsuńWitam. Bardzo się cieszę! To przepiękny szlak, gratuluję przejścia :-). Prawidłowy przebieg szlaku wiedzie właśnie przez zęby smoka i te wszystkie fortyfikacje - na pewno widziałeś te kilka starych znaków. Na mapie-turystycznej.pl przebieg jest pokazany błędnie, oni niestety ostatnio bardzo dużo takich bzdur pokazują - ktoś, kto wgrywa ślady sam chce zmieniać przebieg szlaków, po prostu na łatwiejszy. Ale zmiana z najciekawszych miejsc na asfalt od wsi do wsi to absurd. PTTK powinno po prostu wyznakować szlak skrajem tych pól.
UsuńPozdrowienia!