Blog Agnieszki "Zebry" Dziadek - podróże i szlaki długodystansowe w stylu ultralight
niedziela, 23 stycznia 2022
Tatry zimą - 6 dni od schroniska do schroniska
Zawsze lubiłam chatki, drewniane domki schowane w górach, wszelkiego rodzaju schronienia dające oferujące przytulny nocleg, ogień w piecyku, a będące w kompletnej dziczy. Mamy takie i u nas, ale przede wszystkim mamy górskie schroniska. Latem zaczęłam myśleć o jakiejś zimowej wędrówce, podczas której można byłoby nocować właśnie w schroniskach i nie brać w ogóle namiotu. Naturalnie przyszły mi do głowy Tatry, gdzie schronisk jest wiele i są one bardzo klimatyczne.
Wspomniałam o tym kolegom, okazało się że Andrzej co roku wybiera się na taką wędrówkę w Tatry w grudniu, kiedy jest najmniej ludzi. Postanowiliśmy wybrać się we trójkę: Andrzej, Michał i ja. Powstał plan trasy: pętla z Zakopanego do Zakopanego przez Głodówkę, Morskie Oko, 5-kę, Murowaniec i Halę Kondratową. Zarezerwowaliśmy noclegi, lecz jak się okazało nie było to konieczne - były jeszcze miejsca. Pogoda była świetna, pierwsze trzy dni były słoneczne, śniegu było mało, lawinowa 1-ka - idealnie!
Choć do Zakopanego mam z Cieszyna tylko 160 km to dojazd zajął mi cały dzień. Panowie mieli dojechać wczesnym rankiem, natomiast ja zdecydowałam się przenocować w Zakopanem w Schronisku PTSM Szarotka. Byłam jedynym gościem - była niedziela wieczorem. Przeszłam się po Krupówkach, bo nie byłam tam całe wieki, 9 lat. W Tatrach też zresztą bardzo dawno, bardzo się za nimi stęskniłam.
Poniedziałkowy ranek był tak śliczny, jak to tylko możliwe. Skład wycieczki powoli się skompletował i ruszyliśmy w kierunku piętrzących się na południu gór. Alpenglow musnął szczyty, słońce powoli pięło się po błękitnym niebie.
Asfalt i miasto zniknęły za nami. Weszliśmy na zielony szlak na Nosal. Podejście było dość strome, ale nie bardzo długie. Niebawem ujrzeliśmy pierwsze widoki, a potem znaleźliśmy się na szczycie. Tu dogonił nas pierwszy turysta, ale nie miało ich być wielu.
Następnie ruszyliśmy szlakiem żółtym do Doliny Olczystej. Zachwyciła nas stara bacówka, zajrzeliśmy też do źródła. Jest to wywierzysko, miejsce gdzie wypływa z wapiennych skał strumień. Dalej wybraliśmy zielony szlak w kierunku Kopieńca Wielkiego. Padła propozycja wejścia na szczyt, ale ją z lenistwa odrzuciłam :-P
Polana pod Kopieńcem usiana była bacówkami, a na śniegu wyrastała szczecina skrzącego się szronu. Lodowe płatki miały kształt liści paproci.
Kontynuowaliśmy aż do skrzyżowania z czerwonym szlakiem, który wychodzi z Cyrli. Był to ten sam szlak, którym szłam po raz pierwszy w Tatry plecakiem 11 lat temu. Przypomniało mi się jak byłam wtedy onieśmielona i podekscytowana. Wtedy był chyba sierpień, las był mokry i mroczny. Teraz było jasno od śniegu, las krył się pod kołderką.
Na Równi Waksmundzkiej otwarł się wspaniały i niezapomniany widok na podmokłą polanę i Małą oraz Wielką Koszystą. Tutaj skręciliśmy na północny wschód, chcąc załapać się na zachód słońca na Gęsiej Szyi. Najlepszy widok - na Tatry Bialskie - był jednak teraz przed nami. Gnane wiatrem chmurki wypychane do góry przez wysokie szczyty wyginały się malowniczo, tworząc cieniste wstęgi, podczas gdy bielejące granie były skąpane w blasku niskiego słońca. Długo wpatrywaliśmy się w nie, wynurzające się z lasu.
Na Gęsiej Szyi nie było już tak świetliście. Słońce już zaszło za górami i ledwo tliło się coś purpurowego za granią Tatr Wysokich. Z drugiej strony zaróżowiła się Babia Góra, wynurzająca się ze smogu. Najładniej wyglądał Kasprowy Wierch, nad nim też prześlizgiwały się lekkie chmury.
Zejście na Polanę Rusinową było okropnie strome. Musiałam ściągnąć mocniej stabilizatory na kolanach i skrócić kije, bo zaczęły mnie niepokojąco boleć kolana. Nie przepadam za stromymi tatrzańskimi szlakami właśnie z tego powodu. Zimą jest jednak trochę lepiej, bo śnieg amortyzuje kroki.
Schronisko ZHP Głodówka jest nieco oddalone od głównych szlaków tatrzańskich, musieliśmy do niego podejść asfaltem. Było już zupełnie ciemno, w drodze na Łysą Polanę wyjęliśmy czołówki. Jakaś miła pani zatrzymała samochód i podwiozła nas kilkaset metrów - zawsze coś!
Zwaliliśmy się do pokoju, odetchnęliśmy, po czym poszliśmy do kuchni, która się znajduje w osobnym budynku. Okazało się, że żeby zyskać dostęp do urządzeń na prąd trzeba wrzucić 2 zł do automatu - jedna 5 minut, w ciągu których prąd po takim zabiegu jest włączony nie wystarczyłoby do ugotowania wody dla trzech osób. Przynieśliśmy gorącą wodę z łazienki, co przyspieszyło operację :-)
Kiedy wyszliśmy, zauważyliśmy cudowny wieniec wokół jasnego księżyca. Zwykle widoczne są tylko kolory brązowy i niebieskawy, natomiast tym razem widać było wszystkie barwy widma.
Z rana było chyba trochę chmur czy mgieł, ale kiedy wyszliśmy niebo było lazurowe, słonce świeciło i zachęcało do wędrówki. Klepnęliśmy asfalt żwawo, pokonaliśmy niebieski szlak do Polany Rusinowej ponownie i zatrzymaliśmy się zrobić zdjęcia i nakręcić filmik. Na tablicy informacyjnej TPN opowiadał o "kulturowym wypasie", czyli hodowli owiec tak jak dawniej, w celu zachowania dawnego charakteru tej okolicy, z czasów kiedy górale użytkowali w ten sposób górskie polany, wcześniej w tym celu karczując las. My też uważaliśmy to miejsce za "kulturowy wypas", wycieczka była doskonała!
Zdecydowaliśmy się na wariant jak najbardziej górski, a jak najmniej asfaltowy. Najpierw przeszliśmy kawałek niebieskiego szlaku, potem czarny łącznik, który doprowadził nas znów do czerwonego szlaku i w końcu asfaltu do Morskiego Oka. Właśnie w tym miejscu, w którym dotarliśmy na asfalt na moim hikerskim liczniku stuknęło 32 000 przebytych pieszo kilometrów.
Na pniu wypatrzyliśmy orzechówkę, ptaka lubiącego chłodniejsze rejony, czasem przelotnie przebywającego w stadach także niżej, ale preferującego iglaste lasy górskie.
Czekaliśmy na Wodogrzmoty Mickiewicza, malownicze kaskady potoku, spływającego Doliną Roztoki, z położonej wyżej lodowcowej Doliny Pięciu Stawów Polskich, tzw. dolinie zawieszonej, w której długo stacjonował lodowiec i uformował kończącą ją półkę i grzbiet moreny. Wodospady nie są może szczególnie wysokie, zwłaszcza jeśli porównaliśmy je z tym, co widzieliśmy na innych szlakach, ale bardzo urocze.
Z końcowej stacji dorożek konnych otwarł się widok na Mięguszowieckie Szczyty i iglicę Zadniego Mnicha, którą nie znając się specjalnie na tatrzańskich szczytach wzięłam początkowo za Mnicha, który był bardziej skryty.
Stara restauracja z lat chyba 70-tych teraz wydaje się całkiem ciekawym obiektem architektonicznym.
Ten jednak obiekt, na który czekaliśmy najbardziej to Schronisko nad Morskim Okiem. Mieliśmy tam też zarezerwowany nocleg, a pani zawiadująca całym interesem dała nam łóżka w najlepszym pokoju z balkonem. Wyszliśmy na ten balkon podziwiać zachód słońca. Nie mogło być lepiej! Wieczór spędziliśmy w głównej sali, bardzo gwarnej, bo odbywał się właśnie jakiś zlot PZA. Wielu wspinaczy wisiało w skałach i powoli z nich spełzało do schroniska. W ciemności błyskały światełka czołówek. Każdy kto przychodził zamawiał zaraz obfity posiłek. My też jedliśmy, u mnie na talerzu pojawiła się najpierw kwaśnica z żeberkiem, a następnie placki ziemniaczane, ale placki te były głębokim rozczarowaniem, bo nie usmażono ich na świeżo, tylko odgrzano zamrożone, prze co były suche i niesmaczne.
Rano przywitał nas taki widok. Wychodząc zrobiłam jeszcze zdjęcie starego schroniska. MOKO to najstarsze schronisko w polskich Tatrach, zbudowane w 1874 roku. Wcześniej istniało jeszcze inne, a pierwszy schron był wzmiankowany jeszcze w 1823.
Krążyły pogłoski o zmianie pogody, ale prognozy pogody nic takiego nie wskazywały, niebo też nie. Pogoda miała się zepsuć dopiero następnego dnia, więc postanowiliśmy skorzystać z idealnych warunków i do 5-ki dotrzeć przez Szpiglasową Przełęcz, zdobywając przy okazji Szpiglasowy Wierch. Tylko Andrzej miał raki, ja i Michał raczki, więc nie można powiedzieć żeby to był najmądrzejszy pomysł i w żadnym wypadku go nie polecam, jednak warunki naprawdę były dobre - mało śniegu i nadal lawinowa 1-ka. Szlak był przedeptany, szło się doskonale. Było tylko jedno wąskie przejście, gdzie trzeba było odwrócić się twarzą do skały.
Początkowo chmury spowijały grzbiety i wydawało się, że nie będzie widoków. W tej aurze zwrócił moją uwagę niemądrze ustawiony przez kogoś na pamiątkę kopczyk. Postanowiłam go natychmiast zlikwidować, bo sugerował niewłaściwą drogę w miejscu, w którym szlak gwałtownie zakręcał w przeciwną stronę. Likwiduję zresztą zawsze wszelkie kopczyki stawiane w widokowych miejscach. Kopczyki w górach stawiane są jako dodatkowa nawigacja i mają wskazywać drogę m.in. w warunkach złej widoczności. Stawianie ich na pamiątkę, tak jak niektórzy dawniej ryli nożami swoje imiona na drzewach czy ławkach jest niewłaściwe, potępiane także w jednej z zasad Leave No Trace, która mówi żeby nie stawiać w naturze niepotrzebnych struktur.
Nagle wyszliśmy ponad chmury i z ich kłębów wyłoniły się przyprószone śniegiem granie.
Przed przełęczą czekał nad jeszcze trawers po wystających trawach, a także zaskoczona kozica.
Postanowiliśmy wejść na szczyt dobrze wydeptaną ścieżką. Była dość stroma, a ja się nigdy w takich miejscach nie czuję komfortowo, więc szłam bardzo ostrożnie. Największym problemem są moje kolana, które nie znoszą długich kroków i tego typu zejść. Warto było przejść ten kawałeczek, bo ze szczytu (2172 m n.p.m.) był cudowny widok na polską, a także słowacką część Tatr. Byłam tam też podczas wspomnianej już pierwszej schroniskowej wędrówki po Tatrach 11 lat temu i pamiętałam, że to jeden z najlepszych punktów widokowych tych gór.
Długie, strome i nużące zejście do Doliny 5 Stawów nie było tym, czego bym wyczekiwała. Wyglądało na to, że zejście jest wykonalne. Trzy osoby właśnie przyszły z tego kierunku. Łańcuchy nie były przysypane śniegiem, więc można było się po nich spuścić. Oczywiście zajęło to dużo czasu, zwłaszcza mnie, bo będąc niskiego wzrostu nie wszędzie sięgam. Później przez jakiś czas było płasko, ale w końcu szlak przeszedł w nieprzyjemny trawers i trawy. Zeszliśmy niestandardową trasą - Andrzej zrobił ślady, którymi dobrze się szło. Śnieg się wcale nie osuwał, nie sposób było pojechać. Przekonałam się jednak o tym dopiero wtedy, kiedy już zjechać chciałam, na tyłku, ale śnieg był tak oporny, że nie było to możliwe.
Światło wieczoru wpadło na chwilę do doliny.
Ściemniło się, kiedy byliśmy już blisko schroniska. Szlak był tu zupełnie przedeptany. W środku miło i ciepło. Dostaliśmy ciasną 4-kę, w której już ktoś był. Nasz sąsiad wybierał się nazajutrz na Rysy i z powrotem do 5-ki, co było zupełnie szalone.
Siedzieliśmy cały wieczór na sali, pod ścianą, mając widok na pozostałych, nielicznych, gości schroniska. Dwie osoby jeszcze doszły po ciemku z Doliny Roztoki. Wszyscy się zmęczyliśmy, ale ja najbardziej. Na następny dzień planowaliśmy wersję dolinną, naokoło do Murowańca.
Tym razem było szaro, z przerwami padał dość gęsty śnieg. Pogoda zdecydowanie dolinna. Udaliśmy się zatem w dół Doliną Roztoki. Szło się dobrze, w lesie nie było wiatru, szumiał górski strumień.
Doszedłszy do asfaltu zaraz z niego skręciliśmy na znany nam już fragment czerwonego szlaku na Rówień Waksmundzką. Pokonywany w odwrotnym kierunku wyglądał inaczej.
Nie widzieliśmy po drodze żadnej zwierzyny. Nic dziwnego, zima i jeszcze padający śnieg. Niedźwiedzie i świstaki pogrążone we śnie zimowym, nawet ptaki nie były aktywne. Zauważyliśmy tylko nory jakichś gryzoni, ze śladami obróbki zieleniny.
Z Równi tym razem poszliśmy szlakiem zielonym. W czasie kiedy jest bardzo dużo śniegu bywa tam zagrożenie lawinowe, lecz nie tym razem. Widzieliśmy przed sobą świeże ślady jednej osoby. Byliśmy bardzo zadowoleni z tego, że prawie nikogo nie spotykamy. Powoli zaczęło się ściemniać, wyjęliśmy czołówki. Trzeba też było założyć raczki, bo strome fragmenty trawersu były bardzo śliskie. W raczkach szło się szybciej.
Schronisko wyłoniło się z ciemnego lasu dość niespodziewanie, wyglądało jak wielki średniowieczny zamek z basztą. W środku gwar, ciepło, sporo ludzi. Umieszczono nas w 12-osobowym pokoju, w którym wydawało się, że będziemy sami, ale kiedy wróciliśmy po kolacji było nas już 11 osób. Niektórzy byli już kompletnie nieprzytomni, po pokoju krążyły butelki. Sam pokój też był nieładny, niedawno odremontowano schronisko, ale wewnątrz wygląda teraz jak jakiś bezduszny hostel. Pokoje pomalowano na szaro.
Na sali było jednak miło. I jedzenie było znakomite, mój bigos w każdym razie doskonały.
A to już śniadanie!
Pogoda jeszcze bardziej się popsuła, śnieg sypał i wiało. Nie wybieraliśmy się jednak ani wysoko, ani daleko. Gdyby warunki były bardziej sprzyjające poszlibyśmy do Schroniska na Hali Kondratowej grzbietem, ale w takiej sytuacji zeszliśmy do Kuźnic żółtym szlakiem przez Dolinę Jaworzynki, po czym podeszliśmy niebieskim.
To schronisko było cudowne. Wyobraźcie sobie, że nigdy w nim nie byłam. Miało urok dawnego schroniska, wszystko było w nim stare, włącznie z przepiękną boazerią. Tłumów nie było, mieliśmy gdzie usiąść, a że było jeszcze bardzo wcześnie zasiedliśmy do gry w karty. Graliśmy w tysiąca. Raczej w minus tysiąca, bo karta nie szła i ciągle ktoś przegrywał. Ale i tak się dobrze bawiliśmy. Później była degustacja potraw, tutaj bigos był również bardzo smaczny, choć ten z Murowańca chyba jednak odrobinę lepszy. Większość prowiantu zabraliśmy ze sobą i tylko obiady kupowaliśmy w schroniskach.
Ściemniło się, schronisko opustoszało. Oprócz nas były tylko cztery osoby. Choć nie zarezerwowaliśmy noclegu nie było problemu, łóżka jeszcze były. Późnym wieczorem - był piątek - dotarła jeszcze jedna para. W międzyczasie rozwinęła się niezła śnieżyca, a obsługa schroniska co chwilę wychodziła odśnieżać. To było spełnienie mojego marzenia o grzaniu się w przytulnym schronisku - tam taka zawierucha, a tu tak cieplutko i zacisznie.
Andrzej wyszedł rano bardzo wcześnie, a my z Michałem o 9, tak żeby spokojnie zdążyć na pociągi i autobusy. Pogoda się odmieniła, chmury już unosiły. Leżała gruba warstwa świeżego śniegu, ale już przedeptana przez pierwszych turystów zmierzających w kierunku Giewontu. Ruszyliśmy w dół tą samą drogą, tym razem wybierając wariant przez Kalatówki.
Autobus Michała odjeżdżał wcześniej, miałam jeszcze czas się powłóczyć. Postanowiłam przejść się na Antałówkę i obejrzeć widok stamtąd - był świetny. Na tym zakończyłam wędrówkę i wróciłam na dworzec.
Zielony szlak przez Wolarczyska, jeden z moich ulubionych, szczególnie poza sezonem zimowym, niesamowita dzikość przyrody, mało ludzi. Pozdrawiam Pani Agnieszko.
Zielony szlak przez Wolarczyska, jeden z moich ulubionych, szczególnie poza sezonem zimowym, niesamowita dzikość przyrody, mało ludzi. Pozdrawiam Pani Agnieszko.
OdpowiedzUsuńZimą też było dziko i bezludnie, nikogo nie spotkaliśmy na tym szlaku. Wspaniały las - może dlatego mniej ludzi tam chodzi. Pozdrawiam
Usuń