środa, 9 marca 2022

Portugalia: Rota Vicentina - Fishermen's Trail

Luty w tym roku serwował w Polsce tylko wichury i deszcze ze śniegiem. Miałam już tej pogody tak dość, że przyszło mi do głowy wybrać się gdzieś w ciepłe kraje. Szybkie przeszukanie internetu wykazało, że wyjazd do Portugalii jest aktualnie możliwy, więc szybko kupiłam bilety, które były bardzo tanie (160 PLN w jedną i 100 PLN w drugą stronę nie licząc bagażu). Od dawna miałam na liście tamtejszy szlak nadmorski, wariant Roty Vicentiny: Fishermen's Trail. Szlak ma tylko 230 km, ale na tym odcinku skoncentrowane są bajeczne widoki, wiedzie on bowiem niemal przez cały czas wzdłuż wybrzeża Atlantyku, ścieżką nad klifami. Prognoza pogody też była wspaniała: słońce i 22 stopnie. Tego mi było trzeba!

W piątkowe popołudnie wylądowałam w Lizbonie. Trzeba było przejść przez kontrolę sanitarną, odczekać w kolejce, ale potem już było się wolnym. Dla oszczędności postanowiłam nie korzystać z komunikacji miejskiej, tylko przejść się pieszo najpierw do sklepu outdoorowego (Yupik Outdoor), a potem do hostelu. Cały spacer miał 14 km, a po drodze zwiedziłam trochę miasto. Zaczęłam od dzielnic mieszkalnych, przeszłam obok zaniedbanego starego portu, aż wreszcie osiągnęłam stare miasto i deptaki wzdłuż oświetlonych sklepowych witryn - tymczasem zrobiło się ciemno. Wreszcie trafiłam do hostelu.










Po drodze kupiłam miękki ser oraz pomarańcze. Jadłam to i na kolację i na śniadanie. Rano miałam w sumie tyle czasu, żeby pójść pieszo na dworzec autobusowy. Trochę żałowałam, że nie mam czasu na zwiedzanie Lizbony, ale z drugiej strony wcale nie było przyjemnie chodzić po mieście w "covidowej" atmosferze i patrzeć na ludzi w maskach - Portugalczycy wykazywali w tym względzie pewną nadgorliwość. W sumie więc chętnie pojechałam od razu nad morze.









Była już 15, kiedy stanęłam pod kościołem w Sines. To miasto znajduje się kilka kilometrów na północ od północnego krańca szlaku. Bliżej nie da się podjechać. Postanowiłam oficjalnie rozpocząć wędrówkę na murach średniowiecznego zamku, z których roztaczał się widok na morze i port. Sines posiada duży port morski, który zajmuje cały teren na południe, dlatego pewnie szlak zaczyna się dopiero za portem.








Pod zamkiem był szklany pawilon, kryjący fundamenty rzymskiej osady i przetwórni ryb. Już w czasach starożytnych był tutaj port, a naczynia pełne ryb ładowano na statki.





Na początek szlaku musiałam dojść asfaltem, ruchliwą dwupasmówką. Dłużył mi się ten odcinek okropnie, na mapie wyglądał na krótszy. Ale wreszcie zobaczyłam plażę i zgoła inne okoliczności. Ludzie wylegiwali się na złotym piasku, parę osób wyginało się w skomplikowane pozycje jogi, postacie w czarnych piankach próbowały ślizgać się na deskach surfingowych. Była to piękna plaża, siadłam sobie na chwilę. Również się rozciągnęłam, choć moje wygibasy były pozbawione gracji joginów, a potem sięgnęłam po kanapkę i obrałam ze skórki pomarańczę. Ach, jak cudownie! Jak to wspaniale, że można się tak szybko przenieść w przestrzeni i zamiast burej zwiędłej trawy i grudek śniegu mieć ciepły piasek i morską pianę.







Ruszyłam wzdłuż morza. Kawałek przeszłam plażą, skały ominęłam drogą - szlak był poprowadzony właśnie drogą. Do zachodu słońca nie pozostało wiele czasu, właściwie wychodziło na to, że wędrówkę muszę zacząć od poszukiwania biwaku. Nie sądziłam, że portugalskie wybrzeże będzie aż tak pozbawione drzew, ale nie było ani jednej sosenki, tylko odporne na upały i słoną bryzę krzaczki. Jak tylko szlak opuścił drogę i stał się ścieżką rozpoczęłam intensywne poszukiwania. Znalazłam skrawek płaskiego terenu tuż nad brzegiem morza, na wysokiej skarpie. Już tam ktoś biwakował, bo były przyniesione kamienie, którymi można przygnieść śledzie, słabo trzymające w piasku. Do niedawna wszędzie w Portugalii można było legalnie biwakować, lecz teraz w wielu miejscach pojawiły się zakazy. Trzeba zaznaczyć, że wzdłuż całej Roty Vicentiny biwakować nie wolno. Zignorowałam ten zakaz, rozbijałam się zawsze schowana, a wielu spotkanych hikerów także miało ze sobą sprzęt biwakowy, więc nie ja jedyna. Uważam, że powinno się raczej wyznaczyć oficjalne miejsca biwakowe, niż ograniczyć noclegi do hoteli - wędrówka od hotelu do hotelu to nie jest wędrówka.









Zmrok zapadł wcześnie, nie było też zimno, więc siedziałam na skarpie i patrzyłam na morze. W ciemności widać było światła Sines i statków stojących na redzie. Wiatr wiał od lądu, jak zawsze nocą nad morzem. Poszłam wreszcie spać, a obudziłam się około 6. Było jeszcze ciemno, kiedy zaczęłam się pakować, ale poranną kawę piłam już w pierwszych promieniach słońca.




Szlak nie oddalał się od morza i było na nim bardzo nadmorsko. Na parkingu stało kilka vanów i opuszczona szopa szkoły surfowania. Potem znów była ścieżka, bardzo piaszczysta, wchodziły na nią pędy karpobrotu jadalnego, rośliny którą znałam z Nowej Zelandii - rosła też na pierwszym plażowym odcinku Te Araroa. Myślałam, że to rodzima roślina, ale okazuje się że to kolejny gatunek inwazyjny, pochodzący z południowej Afryki.










Po kilku kilometrach doszłam do pierwszego miasteczka: Porto Covo. Było tam trochę turystów, właśnie otwierano knajpki, ale ogólnie dosyć pusto. Jednak nikt nie patrzył na mnie ze zdziwieniem - okolica jest bardzo turystyczna, szlak bardzo popularny i wędrowiec z plecakiem nie jest niczym dziwnym. Na placu znalazłam fontannę z kranem, z którego nabrałam wody, po czym ruszyłam dalej.







Widoki po prostu zwalały z nóg. Ciągle przystawałam, robiłam zdjęcia i wydobywałam z siebie wyrazy zachwytu. Na przemian mijałam wystające skały i małe piaszczyste plaże, z których wiele było zupełnie niedostępnych - trzeba by się chyba spuścić z klifu na linie.








Szlak sprowadził mnie na największą z plaż, niedaleko była wyspa z jakimiś starymi ruinami. Także na lądzie były ruiny XVII-wiecznego fortu, wzniesionego dla obrony przed piratami.





Kawałek szło się drogą, a po krótkim odcinku nad plażą był jeszcze jeden taki odcinek, który był bardzo męczący ze względu na głęboki piach. Teraz zimą nie było przynajmniej upałów, ale latem musi to być koszmar. Za dużym parkingiem były drewniane kładki, pomagające ochronić roślinność przed wydeptaniem.





Kolejny odcinek był najcudowniejszy ze wszystkich. Cały czas słychać było huk fal, rozbijających się o skały. Były i jaskinie i malownicze plaże, a szlak prowadził ścieżką. Można byłoby się wkurzać na wszechobecny piach, ale było zbyt pięknie. Skonstatowałam, że podczas przejścia całego Chorwackiego Szlaku Długodystansowego nie widziałam tyle pięknego wybrzeża co tego jednego dnia w Portugalii.











U stóp jednego z najwyższych klifów wypływały strugi słodkiej wody. Pierwsze źródło właściwie było już w połowie klifu. Było tam dość stromo, a ścieżka zniszczona, ale udało mi się zejść i nabrać wody.









Już po 17 rozglądałam się za noclegiem, bo dalej było kolejne miasteczko, którego nie zdążyłabym obejść przed nocą. Na wydmach można było znaleźć dobre ukrycie, miałam znowu szczęście trafić na używaną miejscówkę z sześcioma dużymi kamieniami, akurat na moje sześć śledzi. Słońce zniknęło jeszcze zanim zetknęło się z horyzontem, bo nad wzburzonym morzem unosiła się mgiełka. Siadłam sobie w osłoniętym od wiatru miejscu i zajęłam pichceniem kolacji. Szybko zrobiło się ciemno, pokazały się gwiazdy i rosnący księżyc.




Wschód słońca był nad lądem. Zanim doszłam do Vila Nova de Milfontes zauważyłam kolonię jaskółek, które miały gniazda w norach w klifie. Skały, z których zbudowane są klify mają 300 milionów lat, są to skały osadowe, miękkie, a przez miliony lat wybrzeże na pewno przekształcało się wiele razy i tak niektóre miejsca były tak miękkie, że można było faktycznie drążyć nory.







W miasteczku pierwsze co zrobiłam, to udałam się do publicznego WC (było na szlaku zaraz na początku) i zrobiłam pranie oraz nabrałam znowu wody. Publiczne WC stały się moim ulubionym celem w miasteczkach. To było trochę większe, miało osobne centrum, a potem główną ulicę, która akurat była w remoncie. Znalazłam supermarket, nie był zbyt dobrze zaopatrzony, ale dostałam wszystko czego potrzebowałam. Idąc dalej zauważyłam trzymaną przez kogoś papugę, która głośno się odzywała. Potem zaś na asfalcie natknęłam się na sznury pełznących gąsienic. Chciałam im pomóc przedostać się na drugą stronę, ale okazało się, że nie są sczepione i nie sposób je wyłapać. Później dowiedziałam się, że ich futerko ma igły, które wbijają się w skórę i powodują alergię, wiec lepiej jest ich nie dotykać.









Po przejściu mostu na Rio Mira miałam przed sobą odcinek leśno-polny. Szlak poprowadzono skrajem pól, niekiedy prowadził przez kwitnące już zarośla. Rosły tam dęby korkowe i krzewy o żółtych kwiatach.











Dzień był trochę pochmurny, upływał na podziwianiu oceanu i walce z piaskiem. Było dużo zarośli, widać było że są regularnie przycinane, inaczej szybko zarosłyby ścieżkę.







Widać wyraźnie jak sfałdowane są skały na wybrzeżu. Warstwy biegną w jedną stronę, ale są właśnie sfałdowane, pofalowane. Na bardziej odpornych skałach, które nie poddały się jeszcze morzu wysiadywały kormorany.








Lunch zjadłam z widokiem na morze. Kupiłam dużo sera i bułki, suszone figi były niezbyt udane. Pasta pomidorowa i kiełbasa były przeznaczone na kolację.




Nad Almograve dwa warianty szlaku się rozdzielały, mój rybacki robił pętlę przez wieś do przystanku i z powrotem na tą samą plażę i bardzo nie chciało mi się tam iść. Stwierdziłam, że nic się nie stanie jak sobie ten kilometr daruję, a zamiast tego zejdę na plażę.





Problem wody rozwiązało źródełko, które tak jak poprzednie tryskało z klifu, ale było obetonowane.







Na szlaku jest bardzo mało lasu, są to tylko malutkie skrawki, ale właśnie taki się tego popołudnia trafił. Przyjemnie było mieć drzewa wokół siebie - głównie sosny, ale były też eukaliptusy. Byłby to świetny biwak, ale nie pasował czasowo. Szłam dalej, znów na wybrzeże.








Późnym popołudniem przeszłam przez wieś Cavaleiro. Zobaczyłam innych wędrowców, siedzieli na ławkach, ale nie zwrócili na mnie uwagi. Ewidentnie zostawali na noc. Ja oczywiście nie. Za wsią było trochę uczęszczanych przez turystów samochodowych miejsc, m.in. latarnia morska. Nad morzem prowadziła gruntowa droga, zamiast ścieżki. Było trochę miejsc postoju, a krzaki rosły wyższe. Zapowiadali opady deszczu i silniejszy wiatr, więc właśnie w takich krzakach idealnie było rozbić namiot. Tak właśnie zrobiłam. W krzakach było cieplej niż na wydmach, świetnie mi się tam spało.







Rano nadal szłam drogą, a kawałek do Zambujeira do Mar był asfaltowy. Nie był to ciekawy odcinek, ale szybko minął. Po drodze trzeba było zejść do poziomu morza, do małego portu rybackiego.











W miasteczku znowu zaliczyłam publiczne WC. Spotkałam jeszcze więcej hikerów, ale wszyscy byli okropnie nieprzystępni, jak nie na prawdziwym szlaku. Przeważnie Anglicy i Niemcy. Tylko z jedną dziewczyną zamieniłam parę słów. Para robiąca zakupy w tym samym sklepie nie powiedziała nawet "cześć".




Lepiej było już stracić z oczu ludzi. Z radością przywitałam ocean, a także kolejne metry uroczej ścieżki w obramowaniu żółto kwitnących krzewów. Nic stąd ni z owąd natknęłam się na ogrodzenie, a za nim afrykańskie zwierzęta: antylopy, strusie i zebry. 







Ciągle zachwycałam się oceanem, falami, kolorami. Tam gdzie był piasek, woda była turkusowa. Zastanawiałam się czy żyją tam jakieś tajemnicze kolorowe stworzenia. Znów przysiadłam na lunch na skraju klifu, wyjęłam ser (specjalnie wzięłam nóż do krojenia twardego sera) i ciasteczka. Ciasteczka w Portugalii były znacznie smaczniejsze od bułek, więc zrezygnowałam z tych drugich.










Od czasu do czasu pojawiały się jakieś zabudowania, kompleksy apartamentów itp. - to nie jest jakieś bardzo dzikie miejsce, tylko sam pas wybrzeża jest dziki, bo nie da się na nim niczego zbudować. Mimo to jest przyjemnie, infrastruktura turystyczna się nie narzuca. Po wyjściu z kolejnej wioski natknęłam się znów na kilku hikerów, w tym parę z poprzedniego. Szli wolniej ode mnie, ale w końcu zrobili jakiś skrót i zniknęli. Szlak miał zmianę przebiegu, z powodu osuwiska i przybył w związku z tym kawał asfaltu.







Wreszcie zobaczyłam przed sobą zabudowania Odeceixe, ale po drugiej stronie zatoki, w której do morza uchodziła spora rzeka. Żeby dojść na drugą stronę trzeba było pokonać 8 km i przejść przez rzekę po moście. Spotkałam tym razem parę osób idących w przeciwnym kierunku. Mieli wielkie plecaki i opuszczali miasto przed wieczorem, co jasno wskazywało na zamiar biwakowania.








Zdążyłam oddalić się od cywilizacji i dojść nad ocean akurat o zachodzie słońca. Na skałach spostrzegłam stojące ptaki. Były to bociany. Miały gniazda na najbardziej niedostępnych graniach, a ich klekot przebijał się przez huk fal. To było niesamowite, w ogóle im nie przeszkadzał hałas ani rozbryzgi wody. Gniazda były bezpieczne, żaden drapieżnik lądowy nie mógłby się do nich dostać.





Znalezienie miejsca pod namiot nie było tym razem łatwe, ale wreszcie znalazłam skrawek piasku pozbawiony roślinności, schowany w kotlince. Szybko zrobiło się zimno, nie wychodziłam już ze śpiwora. Rano zaczęłam się pakować o świcie. Poranne światło zawsze było niesamowite, złociste. Szybko robiło się ciepło. Szlak skręcił niestety w głąb lądu, prowadził niezbyt ciekawą rolniczą okolicą, ale wiedziałam że prędzej czy później znów wróci nad ocean.












Rogil zostało moim ulubionym miasteczkiem na trasie. Prowadziła przez nie główna droga, ale było tam jakoś wyjątkowo sympatycznie. Jak wszędzie domy były białe, miewały błękitne detale. W ogrodach rosły już wiosenne warzywa, grządki były obsiane, a tymczasem na drzewkach pomarańczowych wisiały jeszcze owoce. Zaliczyłam sklep i zaopatrzyłam się w kilka konserw i ser. Szczególnie smakował mi świeży ser kozi, był idealny na śniadanie.









Lunch po raz pierwszy wypadł nie nad morzem, ale i tak było fajnie. Zaczepiła mnie para spacerująca z psem. Byli to Niemcy, którzy 10 lat wcześniej przeprowadzili się do Portugalii. Fishermen's Trail prowadził teraz wspólnie z Camino Historico, drugim wariantem Roty Vicentiny. Nie był porywający, raczej drogowy. Ale miasteczko Aljezur było bardzo ładne. Miał być tam mauretański zamek, ale chyba od dawna jest ruiną, bo nic nie widziałam na wzgórzu. Za to u stóp wzgórza była studnia z czasów arabskich. Potem miałam sporo wątpliwości co do przebiegu szlaku, bo został zmieniony, oznakowanie w terenie występowało rzadko i nie zgadzało się z mapy.cz. Jednak nie popełniłam błędu i po kolejnym męczącym asfaltingu dotarłam nad morze. Mężczyźni łowili ryby zarzucając wędki z klifów. Usiadłam na chwilę odpocząć i zauważyłam w skałach otwory - pod ziemią huczało morze w jaskini pod klifem.










Zbliżałam się do kolejnego małego kurortu, w którym było mnóstwo surferów i vanów. Lubiłam patrzeć przez szyby jak mają urządzone wnętrza. Minęłam jednak to wszystko dość szybko, bo spieszyłam się znaleźć biwak przed zmrokiem.





Zachód słońca był niewiarygodnie piękny. Biwak udało się ogarnąć przez zapadnięciem ciemności, w fajnej kotlince.






W nocy było dość chłodno, ale tym razem namiot był suchy. Wyszłam zanim słońce oświetliło wybrzeże. Już w pełni jego blasku dotarłam na cypelek, na którym były jakieś ruiny, ale nie było napisane czy to jakiś fort czy coś innego.








Rodzima palma na Półwyspie Iberyjskim.



















Czas mijał zbyt szybko i nieznośna była myśl o tym, że w każdej sekundzie te cudowne chwile odchodzą do przeszłości. Niestety kiedy się o tym myśli, odchodzą jeszcze szybciej. Słońce schowało się za kłębiastą warstwą chmur wiszącą nad oceanem. Po kolei zabarwiły się wyższe chmury, po czym wszystko zaczęło blednąć. Czas było wracać do namiotu.





Na kolację przygotowałam ryż z tuńczykiem, dwoma ząbkami czosnku i łyżką masła. Krzaki dawały trochę osłony przez wiatrem wiejącym od lądu i spało się naprawdę dobrze. Księżyc świecił jasno przez całą noc, przez cuben światło przechodzi bez problemu, tak że księżyc wystarcza żeby było w środku jasno. Tym łatwiej jest się pakować przed świtem. O wschodzie słońca byłam już gotowa do wyjścia, ale było to wyjście na plażę, w celu zjedzenia śniadania - kawy, ciasteczek i pysznego koziego twarogu.










Po śniadaniu szybko wyszorowałam zęby i zarzuciłam plecak na plecy. Tego dnia poranek był wyjątkowo ciepły, słońce ledwo wstało, a już zaczęło mocno przygrzewać. Wspięłam się na wzniesienie, z którego był jeden z najlepszych plażowych widoków - choć właściwie wszystkie były fenomenalne.








Pogoda szybko zaczęła się zmieniać, znad oceanu nadeszły chmury, które z każdą minutą gęstniały. W końcu zaczęło padać. Deszcz był drobny, ale gnany wiatrem. Założyłam swoją starą spódnicę przeciwdeszczową i nową kurtkę Enlightened Equipment Visp. Od razu znalazł się jej mankament - brak daszka w kapturze.







Deszcz szybko minął. Szlak sporo prowadził lądem, niezbyt ciekawymi drogami. Ale miasteczko Vila do Bispo, do którego prowadził było bardzo ładne. Miało jakieś stare fortyfikacje, było ulokowane na wzgórzu. Poszłam skorzystać z wifi w jakimś urzędzie, a potem na zakupy. Przy głównym skrzyżowaniu była archaiczna pralnia publiczna z tarkami z kamienia. Na bazarze kupiłam torebkę czarnych oliwek za 40 centów, a w sklepiku obok, u bardzo miłej pani, ser, pasztet z sardynek, bułkę i ciastka. 









Wiało dość mocno i po deszczu się ochłodziło, dlatego czekałam z lunchem aż dojdę do małego sosnowego lasku. Rozwiesiłam tam rzeczy do suszenia, a w czasie kiedy namiot i śpiwór schły, pożarłam przepyszną kanapkę z pasztetem z sardynek i resztę przysmaków. Szlak prowadził dalej przez nieosłonięte niczym suche pastwiska. Błąkało się tam stado owiec. Błękit oceanu już był widoczny i niedługo znów znalazłam się nad morzem. W oddali zobaczyłam latarnię morską na Cabo de Sao Vicente.









Warstwy skalne budujące klify były odsłonięte, można było podziwiać fantazyjne wzory, jakie tworzyły. Do plaży prowadziły małe dolinki ze śladami okresowych strumieni. Porastała je śródziemnomorska kolczasta roślinność.





Znów długo szukałam biwaku, wszędzie niskie rośliny, a ja potrzebowałam gołego piasku i osłony od wiatru - obie te rzeczy znalazłam za małą wydmą. Spotkałam jeszcze innych hikerów, parę Niemców, która także poszukiwała biwaku. Kiedy się rozbiłam nadeszła jeszcze jedna para, ale tylko zrobili sobie zdjęcia i poszli.







Rano bez sensu poszukiwałam jakiejś starożytności zaznaczonej na mapy.cz, ale chyba była to jakaś pomyłka. Udałam się więc do latarni morskiej, ale była zamknięta. Od tego momentu już nie szłam na południe, ale na wschód. Szlak minął wiszący nad urwiskiem stary klasztor i podążał dalej ładną ścieżką. Niedaleko była równoległa asfaltówka, więc bardzo doceniłam obecność ścieżki.










Sagres nie było takie ładne jak poprzednie miejscowości. Było większe, miało więcej pustych o tej porze roku apartamentów, ale i sporo ruin na obrzeżach. Publiczna toaleta była zamknięta i musiałam poprosić o wodę w aptece.








Za to plaża była ładna i pełna muszelek. Na poprzednich plażach nie znalazłam niczego ciekawego, a tu były wypolerowane ostrygi i mnóstwo malutkich kolorowych przegrzebków. Najbardziej podobały mi się soczyście koralowe. Zgarnęłam też do kieszeni kilka większych sercówek i wiązkę omułków.








Odpoczęłam na bardziej bezludnej małej dzikiej plaży. Weszłam nawet do wody, ale tylko do kolan. Nie była zbyt ciepła. Po lunchu oddaliłam się od morza w kierunku farmy, pełnej rudych krów. Popatrywały na mnie, wydały z siebie jakieś pełne zaniepokojenia pomruki, ale dały mi przejść.





Za pasmem pastwisk znów pojawiła się głęboka dolina zakończona plażą. Na parkingu pełno było vanów. Musiało to być jakieś ulubione miejsce hipisów i wszelkiej maści obieżyświatów. Wszyscy się obijali, parę osób spacerowało. W trawie rosły pachnące odurzająco narcyzy. Na następnej plaży było wielu surferów, raczej początkujących, bo ciągle uciekały im fale, a zresztą były to fale zbyt małe, żeby można było po nich sunąć.











Po raz kolejny długo szukałam biwaku, ale znalazłam skrawek gliniastego podłoża w wyższych krzakach. Księżyc wzeszedł za mgiełką. Na kolację był tym razem makaron z twardym kozim serem, oliwkami i pastą pomidorową, absolutnie doskonały.





Słońce wzeszło w tym samym miejscu w którym wzeszedł księżyc. Szybko zaczęło przygrzewać. O stałej porze, czyli tuż przed 8 wyruszyłam dalej. Był to ostatni pełny dzień na szlaku.






Znów odnotowałam zmianę przebiegu trasy. Mapy.cz pokazywały coś zupełnie innego, nowa wersja odeszła bardziej w głąb lądu, ale nie na bardzo długo. Ścieżka wśród kwitnących rozmarynów wyprowadziła mnie na wysoki brzeg. W dole lśniła turkusowa woda, bo przemielone przez morze skały były białe i sprawiały, że woda wydawała się jaśniejsza. Na małej plaży znalazłam ogromnego płaskiego przegrzebka. Bardzo się cieszyłam z tego znaleziska, szczególnie że nie byłam pierwszą osobą na plaży tego dnia, ale muszla była przysypana piaskiem i nikt jej nie zauważył.








Ostatni odcinek szlaku jest dość mocno zurbanizowany. Więcej jest miasteczek, są one bardziej jeszcze nastawione na turystów i nie mają już takiego miłego prowincjonalnego charakteru. W porcie w Salemie traktor obsługiwał kutry, wciągano sieci na pokład.









Wybrzeże nadal było piękne, ale zbyt dużo zabudowań przy większych plażach. Ciekawa była zatoczka, w której w starożytności była osada rybacka, ale prawdopodobnie też świątynia Neptuna. Miejsce idealna, bo nie dość że łatwo przybić do brzegu, to jeszcze do morza wpływa strumień, kiedyś krystalicznie czysty. A na szczycie sąsiedniego wzgórza stał jeszcze jeden fort z XVII wieku, bardzo duży, z resztkami wieży i kaplicy.









Chwila przerwy i znowu miasteczko: Burgau. Tutaj toaleta publiczna była otwarta i nabrałam wody do wszystkich butelek. Ale to nie koniec, mieszkańcy wystawiali tam butle z wodą, którą wędrowcy mogą sobie przelać. Portugalska trail magic, ale fajnie!






Na końcu miasta był teren spacerowy, który wkrótce przeszedł w nadmorski trakt. Wyobrażałam sobie, że przeniosłam się w czasie do czasów rzymskich i w skórzanych sandałach wędruję w jakimś interesie do portu w Luz. Z pewnością był tam kiedyś ktoś taki... W Luz były rzymskie mury, które kiedyś broniły dostępu do osady. Jeszcze w czasach nowożytnych były tam pozostałości zabudowań i łaźni, ale zostały zniszczone, bo wybudowano tam nowe domy. Przez jakiś czas był park, ale teraz wewnątrz murów nie można już dostrzec niczego starożytnego. Kościół za to miał wewnątrz kilka gotyckich detali.












W Luz było wyjątkowo dużo turystów, głównie Anglików. Dopiero na wzgórzu się rozluźniło, tylko kilka osób było na spacerze. Do miasta Lagos, w którym kończy się szlak został mi już tylko krótki kawałek natury. Musiałam tam właśnie szukać biwaku, ale to było trudne zadanie. Część terenu została ogrodzona, na słupach wisiały kamery. Krzewy rosły rzadko i niskie. Długie poszukiwania doprowadziły do znalezienia takiego miejsca, którego nie było widać ze spacerowego traktu. W okolicy parkowały też vany, słyszałam ich rezydentów. Po zachodzie słońca wszyscy się schowali i zapanował spokój.









Dzień wstał pogodny jak zazwyczaj. Trochę chmur unosiło się nad oceanem, kutry czekały aż sieci się wypełnią. Na połów wypływa się jeszcze nocą. Skaliste wybrzeże wyglądało nieco inaczej, klify nie były takie strome, a za to było dużo ostańcowych skał, na których gniazdowały mewy.










Dojście do Lagos nie było złe, na przemian drogi i ścieżka. U bram miasta stał fort, pomnik, a centrum było obramowane murami z XIII w. Weszłam przez bramę zwiedzić miasto i poszukać czegoś na pamiątkę. Portugalska ceramika jest bardzo ładna i często niedroga, warto coś sobie kupić. Jest też dużo sklepów dla surferów. Chciałabym kiedyś spróbować popływać na desce!











Wypełnianie dokumentów przed podróżą powrotną zajęło dużo czasu, ale chciałam skorzystać z wifi w bibliotece. Potem popędziłam na pociąg; bilet kupiłam jeszcze w Polsce, bo tak było o połowę taniej. Szlak nie miał żadnej kropki ani znaku, tylko tablicę, pod którą zrobiłam sobie zdjęcie. Na dworcu połowa pasażerów to byli tacy jak ja wędrowcy i podróżnicy. Dosiadł się do mnie Anglik, który wracał z Afryki. Wstyd mu było za Brexit. Narzekał na zimno w Europie. A przecież był w jej najcieplejszym miejscu...





Szlak mi się bardzo podobał. Szkoda, że jest taki krótki. 230 km minęło zbyt szybko. Jeśli chcecie się bardziej zrelaksować, popływać, warto rozciągnąć wędrówkę na 10 dni a nawet dwa tygodnie. Główną i w zasadzie jedyną wadą szlaku jest zakaz biwakowania. Nie zanosi się na to, żeby miał być zmieniony. Poza tym wszystko jest super, widoki, jedzenie. Głęboki piach utrudnia marsz, ale da się to przeżyć.


Film na YouTube: https://youtu.be/0XMq8RqXUyY



12 komentarzy:

  1. Coś przepięknego! Zdjęcia, opis, ta wielka muszla, Portugalia i jej kolory! A to zdjęcie pary z wielkimi plecakami by mogło trafić do poradnika jak się kończy przesadzenie z pakowaniem i co oznacza dla ramion, kolan, stóp, pleców... . Mnie przekonało, czas skłonić się ku "light"

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niezwykle piękna trasa, a muszla poleciała ze mną do Polski :-). Było dużo wędrowców i można było zobaczyć wszystkie odmiany pakowania się, od ultralekkich HMG spakowanych do hotelu po właśnie takie karawany. Osoby z wielkimi plecakami bardzo się męczyły w piachu.

      Usuń
  2. Dawno nie komentowałem... Bardzo piękna trasa! Chyba Ci przejściowo zbrzydły stricte zimowe wędrówki ;) Mnie z powodu zdrowia przepadł kolejny sezon zimowy w Szwecji :(
    Ad rem: Fajne zdjęcia i opis. Ciekawe to portugalskie wybrzeże, krajobraz, geologia i nie tylko. Z fajnych akcentów przyrodniczych ta wędrówka gąsienic i boćki gniazdujące na morskich skałach. A to tylko mała próbka z tego co uchwyciłaś na fotkach i w relacji. Architektura też fajna, ale akurat Portugalia jest chyba z tego znana (chociaż bardziej w miejskich klimatach). W sumie mało wiem o tym kraju i nigdy nie był na mojej liście celów, a szkoda, jak widzę. Zaintrygowała mnie ta dziwaczna konstrukcja na wieży, na pierwszym zdjęciu chyba z okolic Vila do Bispo (DSC01980). Ki diabeł? Nie wiesz nic bliżej? Próbowałem to na szybko zlokalizować na Google maps, ale bez rezultatu.
    Pozdrawiam
    -J.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jakoś nie miałam w tym roku ochoty na zimę, a dodatkowo mam w domu remont i nie mogłam pojechać na dłuższą wędrówkę. Z ciekawostek historycznych miały być też menhiry (chyba niewielkich rozmiarów), jest ich dużo, ale niestety żaden nie był na szlaku i nie wiedziałam gdzie ich szukać. W Vila do Bispo były cztery wieże na murach, centrum miasteczka było za tymi murami. Nie było żadnej tablicy informacyjnej, ale wyglądało to tak, jakby w wieżach były armaty. Nawet w portugalskiej Wikipedii nic na ten temat nie widzę.
      Pozdrawiam!

      Usuń
    2. Ta dziwna konstrukcja na wieży to po prostu wiatrak, a ta rura to oś łopat

      Usuń
    3. Takie proste wyjaśnienie! Ma to sens

      Usuń
  3. Gdzie w Lizbonie kupiłaś kartusz z gazem?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W sklepie Yupik Outdoor, trochę na obrzeżach, ale można przejść się pieszo z lotniska.

      Usuń
  4. Rewelacja. Gratuluję ukończenia kolejnego szlaku. Fishermen's Trail jest też na mojej liście i po Twoich zdjęciach widzę, że będzie pieknie. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! Zachwyt na każdym kroku gwarantowany, nie będziesz żałować :-) Pozdrawiam

      Usuń
  5. Jak zwykle podziwiam. Nigdy nie byłem wielbicielem nadmorskich szlaków ale chyba zmienię zdanie. Te sympatyczne gąsienice to procesionaria > po hiszpańsku<. Jest to plaga która niszczy lasy. A jeśli chodzi o bociany to jedyne miejsce w Europie gdzie gniazdują na skałach. Pozdrawiam i czekam na więcej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nadmorskie szlaki są niezwykle różnorodne i zawsze mnie zaskakują swoją urodą - nawet jeśli na lądzie nie ma nic ciekawego, można patrzeć na morze, a to nigdy się nie nudzi. Plaga? Dzięki za podrzucenie nazwy, wyszukałam, że po polsku nazywają się korodówka pniówka. Z tego co widzę to rodzimy gatunek, opisywany już w starożytności, więc nie nazywałabym go plagą, po prostu ludziom nie pasuje jego istnienie - tak jak wielu istotom nie pasują ludzie.
      Dzięki i pozdrawiam!

      Usuń