Kiedy smacznie spałam na stacji kolejowej w Bjørnfjell cała zła pogoda zdążyła się przewalić. Wieczorem wydawało mi się, że tak się zaniosło, że już chyba nigdy nie skończy padać - a tak już przecież było od dwóch miesięcy. Musiałam się zdecydować odnośnie dalszej trasy - początkowo chciałam przejść do Szwecji tylko na bardzo krótki odcinek i iść szlakiem bliższym norweskiej granicy do Bones, potem dziką ścieżką w Parku Narodowym Rohkunborri i asfaltem do Innset. Ale na dzikiej ścieżce była spora rzeka, która płynęła prosto doliną, nie robiąc żadnych meandrów, więc byłam pewna że poziom wody będzie tam wysoki i prąd bardzo szybki. Bałam się tego, więc postanowiłam iść tak jak wszyscy, następnym szlakiem i spędzić w Szwecji cały dzień, dopiero wieczorem przekraczając granicę.
Przede wszsytkim wybierałam się do sklepu w Riksgränsen. Szykowałam się na swoje drugie podczas tej wędrówki i ostatnie zakupy w Szwecji. Różnica w ofercie sklepów szwedzkich (nawet małych) i norweskich jest tak duża, że po prostu opłacało się kupić trochę więcej zazwyczaj niedostępnych towarów. Nie udało mi się tylko kupić ulubionej kawy Gevalii, ale miałam fińską czekoladę, dobre zupki w proszku, makaron błyskawiczny (bardzo mi go brakowało), mleko w proszku, zupę borówkową w proszku i ciasteczka z lukrecją. Ceny oczywiście były przystępne. Ale w sklepie czekała na mnie jeszcze jedna rzecz - nowe wodoodporne skarpety. Zostawiła je dla mnie Kasia Nizinkiewicz, która niedawno przyleciała do Narviku celem przejścia Laponii wszerz. Szłyśmy tą samą trasą i chciałam ją dogonić, ale nie było to takie łatwe, bo była z 10 dni przede mną. Nie było gdzie tych skarpet zostawić, więc poszła po prostu do sklepu i zapytała czy przechowają je za ladą. Zgodzili się bez problemu i teraz właśnie je dostałam. Były to skarpety Bridgedale, podobne do Dexshelli, grube i mięsiste, a na dodatek krótkie, ale innych się nie dało kupić w Polsce w ostatniej chwili przez wylotem.
Ten jeden dzień szłam bez wodoodpornych skarpet, bo przestało padać no i byłam w Szwecji, więc szlak nie był mokry. Z początku zresztą szłam asfaltem, bo późno wyszłam, a do pokonania miałam prawie 40 km. Szlak równoległy do drogi już znałam, więc niewiele straciłam. Rozglądałam się na boki, wspominając swoje dawne przygody, m.in.
awaryjny biwak za Loktačohka. A potem już skręciłam w kierunku granicy i chatki Lappjordhytta. Było zimno, schowałam się na chwilę za krzakiem żeby zjeść kanapkę. Szlak był szeroki i wydeptany, tak inny niż norweskie. Na większej rzece był stalowy most, oznakowanie było dobre i nawet kładki, nie tylko na bagnach, ale i piargu.
Teren był mocno pofałdowany, czego nie było wcale widać na mapie. Na wschodzie rozciągało się jezioro Torneträsk, z przeprawą przez które miałam taki kłopot podczas przejścia Szwecji. Teraz szłam tym szlakiem, który wybierają nieortodoksyjni wędrowcy Gröna Bandet, którzy oszukują idąc przez Norwegię, omijając najpiękniejszą część Szwecji. Chciałam nocować jeszcze w Szwecji, w darmowej chatce Palnostugan, ale okazało się, że właśnie trwa remont. Musiałam więc podejść jeszcze dwa czy trzy kilometry do Lappjordhytty.
Myślałam, że jestem na odludziu, ale byłam w błędzie. Na szczęście w chatce była tylko jedna Finka i był spokój, ale wkrótce się okazało, że to bardzo popularna trasa, która szczególnie przyciąga Finów, bo jest tu blisko z Kilpisjärvi i są dobre połączenia komunikacją publiczną, więc jest tam teraz dużo ludzi, inaczej niż dawniej. Ale tak jest chyba wszędzie na świecie, bo zainteresowanie wędrówkami rośnie. Chatka była fajna, stała na skraju głębokiej doliny. Miała też ciekawą nazwę - Lappjordhytta znaczy "chatka na lapońskiej ziemi". Tak jakby Norwegowie wreszcie już w tym miejscu uznali, że to Laponia.
I rzeczywiście Laponia się w tym momencie zaczęła. Wszystko wokół było nagle jakieś inne, takie jak lubię. Choć pogoda nadal nie była najlepsza, bo cały dzień był zimny, pochmurny i po południu zaczęło padać, ponure zbocza miały jakiś milszy wygląd, a rzeki odpływały gdzieś w dal, a nie w wąską dolinę. To właśnie przestrzeń jest charakterystyczną cechą lapońskiego krajobrazu. Podobało mi się tam, mimo że do przejścia było kilka lodowatych rzek. W krótkich skarpetach musiałam stawać na palcach brodząc, żeby woda nie nalała się od góry. Oczywiście chodziłam po zanurzonych w wodzie kamieniach, jak zwykle. W jednym z brodów spotkałam chłopaka z lekkim sprzętem, co się przecież tak rzadko zdarzało, ale na Nordkalottleden częściej. Właśnie tym szlakiem szedł i pytał o chatki - okazało się, że nie miał klucza DNT. A w takim przypadku mógł wejść do środka tylko wtedy, kiedy już ktoś tam był. Nie miałam dla niego dobrych wiadomości, wszystkie chatki na jego trasie były zamykane.
Nie było gdzie się schować przed wiatrem, więc lunch był bardzo szybki. Żeby znów przystanąć musiałam się ponownie rozgrzać. A przystanęłam, bo właśnie wypadło 2300 km mojej wędrówki. Pozostało mi już tylko zejść w dolinę i nawet czułam, że robi się cieplej. Przeszła zakapturzona para, a potem zobaczyłam już dolinę i Innset.
Po prawej stronie doliny był ogromny sztuczny zbiornik wodny, ograniczony zaporą. Ilekroć szłam pod taką zaporą, zastanawiałam się czy może się ona kiedyś zawalić... Zapory w Norwegii nie są zrobione z betonu, tylko z luźnych kamieni, ale może beton jest w środku.
Ruszyłam w lewo, odbijając 2 km od mojej trasy, żeby dojść do Innset Husky Farm, miejsca które jest bardzo hiker friendly, a o którym powiedział mi Markus, którego spotkałam przed Sulitjelmą. Hodują tam wyścigowe psy husky i mają prywatne schronisko, a ojciec obecnego zarządcy przeszedł w przeszłości Norge på langs i dlatego noclegi hikerzy mają tam za darmo. Można też tam wysłać paczkę, która zostanie za darmo przechowana i można też kupić gaz. A ja miałam zrobione zakupy - Iwona przetłumaczyła moją listę zakupów na norweski. Na szczęście wszyscy i tak mówili tam po angielsku. Miejsce było przesympatyczne, w środku było cieplutko, paliło się w piecyku. Była bardzo przyjemna łazienka z pralką i kuchnia, w której zabrałam się za gotowanie kolacji. Jak to zwykle bywa z dodatkowym zaopatrzeniem, tak naprawdę nie było mi potrzeba tyle jedzenia i teraz próbowałam zjeść część, żeby mniej nosić. Minęły przecież dopiero dwa dni odkąd byłam w sklepie. Nocą padał rzęsisty deszcz, więc ogromnie mi ten nocleg pasował.
Rano musiałam wrócić na szlak. Tym razem 2 km było pod górkę i z ciężkim plecakiem. Szczęśliwie udało mi się zostać podwiezioną przez pracownika elektrowni. Ale zanim się zatrzymał zdarzył mi się nieszczęśliwy wypadek - ugryzł mnie husky. Boję się psów, psy o tym doskonale wiedzą i wiedzą, że to ja jestem tą osobą, do której można podbiec żeby ją ugryźć i wyładować złość. Na właścicielu wyładowywać nie mogą, bo spotka je kara, a ja nic nie zrobię - to po mnie od razu widać. Tak sobie wyobrażam, że to funkcjonuje. Odbywał się właśnie trening, psy w zaprzęgu biegły asfaltem i przewodnik stada najzwyczajniej w świecie skręcił po to żeby kłapnąć szczęką i zacisnąć kły na moim udzie. Zacisnęłam zęby z bólu, byłam tak zaskoczona, że stanęłam jak wryta, a oni odjechali. Nikt mnie nie przeprosił, a ja podreptałam dalej kulejąc. Ból był potworny, miałam problem z chodzeniem, przez następny tydzień nie mogłam spać na lewym boku, a siniaki pozostały przez miesiąc. Widać było wyraźnie na skórze ślady zębów psa, ale spodnie Arc'teryxa okazały się bardzo mocne i nie było dziur. Całe szczęście, że miałam w kieszeni rękawiczki, które trochę osłoniły mi nogę.
Okrążyłam jezioro drogą dla quadów. Ktoś spytał czy nie podwieźć mnie łodzią gdzieś bardzo daleko. Myślałam, że droga była sucha, ale były na niej dawno potopione kładki. Tak jak wszędzie, w tym roku było mnóstwo wody.
Ale na ścieżce niespodzianka: mosty. Tego dnia przeszłam aż po czterech mostach! Tyle jednego dnia nie widziałam nigdy w Norwegii. I spotkałam jeszcze Finów. Teraz układało mi się to w całość - szlak się poprawił, pojawiły kładki, mosty i turyści - najwyraźniej postanowiono, że inaczej niż w środkowej Norwegii tutaj szlak będzie bardziej przyjazny dla turystów, zwłaszcza dla tych, którzy przychodzą ze Szwecji i Finladii, krajów w których podejście do dbania o szlak jest zupełnie inne. Pewnie Norwegowie nie chcieli się wstydzić i tym razem trochę bardziej się postarali. Ale skutek jest spodziewany - pojawia się więcej ludzi. A tego oni właśnie nie chcą. Może poświęcili ten region żeby mieć spokój w innych?
Przystanęłam przy chatce Gaskahytta, miała fajny taras. Skręciłam nad rzekę (mosty!) i szłam dalej w górę aż osiągnęłam rozległe piarżysko. Teraz właśnie zgłodniałam, ale nie było gdzie siąść za wiatrem. Dopiero pod przełęczą znalazłam duży głaz, za którym się schowałam. Przyciężki plecak mnie zmęczył i było tak okropnie zimno. Zdjąwszy po postoju kurtkę zaraz skostniałam. Lubię piargi, ale ten ciągnął się wyjątkowo długo, a czas płynął. Po drugiej stronie przełęczy były już trawy i ukazał się też wspaniały widok. Zobaczyłam śnieg na szczytach gór i złotą dolinę, oświetloną słońcem.
Rozważałam biwak gdzieś wcześniej, ale jak zawsze pokusa noclegu w cieple była zbyt wielka i doszłam aż do Vuomahytty. Byli tam już ludzie, para na krótszej wędrówce i Belgijka, w której rozpoznałam Els, kobietę którą widywałam w księgach gości. Teraz ją dogoniłam. Też szła NPL i też chciała iść zarówno na Knivskjelodden jak i na Nordkapp. Okazało się, że w osobnym budynku jest jeszcze strażniczka. Spotkałam ją dopiero rano. Obudziłam się późno, jakaś zmęczona po poprzednim dniu. Nie miałam w planie dużego dystansu, więc mój mózg wyłączył widać wczesną pobudkę. Strażniczka nie była otwarcie niemiła, ale zaraz wyszło "szydło z worka", cała norweskość. Zapytała czy możemy porozmawiać i już się bałam, że czegoś nie zrobiłam i zaraz dostanę ochrzan, że odłożyłam patelnię w złe miejsce albo splunęłam pastą do zębów w nie te krzaki (zawsze jest specjalnie wyznaczone miejsce do wylewania brudnej wody, tutaj także było miejsce do sikania, ale chyba tylko dla facetów, bo doskonale było je widać z okien chatki - co za pomysł). Ale nie, nie o to chodziło. Chciała porozmawiać, bo ja byłam Europejką. Dokładnie tak się wyraziła - Norwegowie sami siebie nie uważają bynajmniej za Europejczyków, mówią tak o ludziach z innych krajów Europy i jest to określenie nacechowane negatywnie. Mówią też z pogardą o Szwedach, że się zeuropeizowali. Norwegowie w odróżnieniu od nich stoją na straży świętego porządku i niezmiennej tradycji, mają nadzieję, że nieład, niesubordynacja, swoboda i otwartość nigdy do nich nie dotrą - naprawdę, ludzie mi to zupełnie normalnie mówili. Tak też mówiła strażniczka: że Europejczycy nie potrafią się zachowywać w chatkach. Nie pytałam o co chodzi, czy że nie myją podłóg czy że nie płacą. Pytała skąd czerpiemy informacje, że mamy niewłaściwe, że nie umiemy korzystać z chatek. W odpowiedzi zaserwowałam jej litanię swoich uwag na temat braku jakichkolwiek informacji o stanie szlaków, braku oznakowania, o zniszczonych mostach i trudnych brodach. Tego nie bardzo chciała słuchać, ale grzecznie podziękowała. Zapytałam ją o co chodzi z portretami króla, które widywałam w wc. Wyjaśniła, że to relikt dawnych czasów, kiedy zamiast papieru toaletowego używano gazet, ale nie wypadało podcierać się wizerunkiem władcy, dlatego strony z portretami zostawały i po prostu wieszano je na ścianie.
Po tym wszystkim ruszyłam dalej, do następnej chatki. To było tylko 17 km. Nie planowałam nic więcej, bo byłam umówiona z Iwoną, która bardzo chciała mnie odwiedzić na szlaku. Zaczął się Park Narodowy Øvre Dividal, a było to miejsce przepiękne. Wszystko się zmieniło, krajobraz bardzo mi się podobał, był taki jak zawsze lubiłam w Laponii - wreszcie po 2300 km zrobiło się naprawdę ładnie! Zwłaszcza podobało mi się, że szlak zszedł w malowniczą rzeczną dolinę, na której końcu był kanion z wodospadami, a brzozowy las miał już jesienne kolory.
Chatka stała na wzniesieniu i miała śliczny widok. Była w strefie przejściowej, brzozy już rzedły, ale jeszcze nie było tundry. Gdyby nie to, że bywa tam dużo ludzi na pewno fajnie byłoby kiedyś przyjechać i pobyć. Przede mną wyszła Els i już rozłożyła się w mniejszym domku. Ja poszłam do większego, z elektrycznością z paneli. Czekała tam na mnie Iwona, ale też dwójka niezbyt przyjaźnie nastawionych strażników - może dlatego, że już rano mieli tu jakąś małą sprzeczkę. Ludzie lubią być strażnikami, bo mają wtedy darmowe noclegi. Mężczyzna smażył złowioną przez siebię rybę, a kobieta robiła na drutach. My też zajęłyśmy się gotowaniem. Iwona przyniosła jeszcze więcej jedzenia, ale nie zdążyłam jeszcze zjeść zapasów nabytych poprzedniego dnia, więc było tego o wiele za dużo. Trochę wzięłam żeby nie musiała go nosić, ale nie dałam rady wszystkiego. Zjadłyśmy najcięższe - jajka i warzywa. Wspaniale było skosztować marchewki.
Pozwoliłam sobie na ten 17-kilometerowy dzień nero, ale następnego dnia musiałam się już wziąć do roboty. Wstałam o 5 i tuż po 7 wyszłam - po dobrym śniadaniu, bo na stole pojawiły się polskie kabanosy.
Było zimno! Prognoza zapowiadała mróz w nocy także w następnych dniach, a już teraz góry były pobielone świeżym śniegiem i temperatura miała wzrosnąć tylko do 3 stopni powyżej zera. Był 1 września, a ja cały czas myślałam o tym, że zaraz nadejdzie zima. Śnieg który pada we wrześniu zawsze topnieje, ale nigdy nie wiadomo jak długo będzie leżał ani kiedy spadnie. Bywa, że są już śnieżyce w pierwszym tygodniu września, a bywa że dopiero w październiku.
Za pierwszą przełęczą zrobiło się jakby odrobinę cieplej, ale może było to złudzenie. Szłam żwawo, chcąc pokonać 40 km. Miałam jednak po drodze rzeki. Pierwsza była szeroka, ale już kilka dni upłynęło od większego deszczu i była dość płytka, o ile szło się po kamieniach. Już po drugiej stronie zauważyłam, że można było przejść zupełnie suchą nogą. Byłam zła, bo miałam wysuszone buty. Niepotrzebnie się złościłam, bo godzinę później szlak poprowadził mnie wprost przez środek potwornego bagna. Później słyszałam, że torf zarwał się pod Markusem i kolega cały mokry z trudem się z niego wydostał.
Z czasem wyszło słońce i ukazało niebieskie niebo. Tak właśnie miało teraz być, zimno i słonecznie. Co za odmiana! Po raz pierwszy w prognozie nie było deszczu, aż myślałam że to jakiś błąd. Ale tak faktycznie było, pogoda się zmieniła na dobre. Po raz kolejny chciało mi się płakać, że nie mogę tego krajobrazu sfotografować. Choć może jeszcze w te góry wrócę, to już nigdy nie powtórzy się ten dzień, chmury nigdy nie ułożą się w ten sam wzór. Jaka szkoda.
W chatce Daertahytta zrobiłam przerwę na lunch. Była tam miła Niemka, która nie robiła problemu z tym, że sobie wezmę wrzątek na herbatę (chciałam się w ten ziąb napić czegoś ciepłego) i jeszcze bardzo rozmowna para. Bardzo miło się gawędziło, ale musiałam lecieć dalej. Przeszłam bardzo kamienistą przełęcz i powoli schodziłam. Słońce nie bardzo grzało, ale wszystko dzięki niemu było złote, a widok na najwyższą część Øvre Dividal tak fenomenalny, że nie mogłam się napatrzeć. Zdjęcie z telefonu zupełnie nie oddaje tego, jak tam było pięknie. Snuły się opary drobnego deszczu, który wyłapywały szczyty. Pamiętałam jak dwa lata temu będąc po szwedzkiej stronie robiłam zdjęcie tych przelotnych deszczy przepływających właśnie nad tymi górami. Widocznie jest to tam stałym zjawiskiem.
Już po ciemku doszłam do Rostahytty. Był tam dziki tłum i nie było już wolnych łóżek, ale nikt nie miał nic przeciwko temu, żebym spała na kanapie w salonie. Ktoś jeszcze dołączył na drugiej kanapie, woląc pewnie przestrzeń salonu od ścisku małego pokoju z łóżkami piętrowymi. Noc zapadła jasna, ale mroźna.
Wstałam jak zwykle dość wcześnie i po 7 rano wyszłam. Słońce zachęcało, nikogo jeszcze nie było na szlaku. Miałam zaległe 2400 km do ułożenia i znalazłam dobre miejsce.
Wyżej spotkałam idącego z naprzeciwka piechura ze sporym, ale nie gigantycznym tobołem. Był to Niemiec, który wędrował z Nordkappu, mając dość osobliwy plan wędrówki aż do szwedzkiej Mory (kawałek za końcem Gór Skandynawskich w Szwecji) w listopadzie i grudniu. Nie miał rakiet śnieżnych i zdawał się nie wiedzieć, że i w Dalarnie zimą dni są krótkie i śnieżne. Zapytał gdzie ja idę, a w odpowiedzi orzekł, że na pewno nie dojdę na Nordkapp w trzy tygodnie - jest to niemożliwe. A niemożliwe było dlatego, że jemu ten odcinek zajął więcej czasu. Nie brał pod uwagę, że ktoś może iść szybciej od niego.
Machnęłam ręką i poszłam dalej. Było tam prześlicznie, w lusterku małego jeziorka odbijało się zbocze z wodospadem, a po drugiej stronie doliny skaliste stoki tonęły jeszcze w cieniu. Ale jak słońce się wzniosło odczułam ciepło. Lunch zjadłam za białą skałą, twarzą do słońca. Było cudownie. Te same góry po szwedzkiej stronie bardzo łagodniały, ale było to moje ulubione miejsce na przejściu Szwecji. A teraz te same góry tak mi się podobały w Norwegii - widać jest w nich jakaś uniwersalna uroda.
A skoro mowa o Szwecji - wkrótce przyszło mi wędrować w tym kraju, przez kilka kilometrów. Tak poprowadzono szlak, że ścinał narożnik granicy i przechodził przez płytką, ale bardzo szeroką rzekę. W porze roztopów musi ona być przerażająca.
Wróciwszy na teren Norwegii wkrótce osiągnęłam Gappohyttę. Była niesamowicie pięknie położona, ale już byli tam ludzie. Poszłam więc od razu dalej. Jesień się zaczęła, ta najpiękniejsza pora roku w Laponii i było niesamowicie ładnie. Spotkałam chłopaka z Finlandii imieniem Ilja, który wracał z jednodniowego wypadu, na który się wybrał zostawiwszy namiot w dole. Dobrze nam się rozmawiało i postanowiliśmy się spotkać wieczorem w fińskiej chatce, w której chciałam spać. On poszedł potem przodem, a ja zatrzymałam się na lunch nad strumieniem.
Pojawiło się jeszcze więcej ludzi, szczególnie Finów z ogromnymi plecakami, bo Finlandia była już naprawdę blisko. A także szczególne miejsce - trójstyk granic. Nie mogłam się doczekać widoku na Golddajavri. To jedno z najpiękniejszych i najbardziej wyjątkowych miejsc w Skandynawii moim zdaniem. Do Golddahytty nie poszłam, bo znałam skrót do trójstyku po południowej stronie jeziora.
Wzruszyłam się, zobaczywszy trójstyk, zwany przez Szwedów wielkim żółtym betonowym puddingiem. To prawda, że nie jest urodziwy, ale to wyjątkowe miejsce. Tutaj 30 sierpnia 2020 zakończyłam Sverige på längden, a była to szczególnie udana wyprawa. Tak miło było być tu znowu. Wtedy myślałam o tym, że wrócę, że idąc przez Norwegię znowu poklepię betonowy monument. Długo stałam i patrzyłam na jezioro, aż słońce schowało się za górami. Byłam tam sama, choć w pobliskiej chatce było dużo ludzi. Nikt nie przyszedł oglądać zachodu słońca.
Prawie wszyscy turyści biwakowali i siedzieli przy ognisku. W chatce była tylko jedna kobieta. Ilja dopiero nadszedł po chwili, zdziwiony, że przyszłam pierwsza, ale nie znał skrótu. Spędziliśmy bardzo miły wieczór. Fińskie chatki są darmowe, nie ma w nich takiego rygoru i w ogóle po prostu fajnie było być w Finlandii - jest to mój ulubiony kraj obok Szwecji i Estonii.
Powiedziałam Ilji, że u nas chodzi się po górach z reklamówkami ;-D Ale on miał tam śmieci, które znalazł i postanowił wynieść.
Na tym etapie już dawno porzuciłam pomysł wędrowania bez szlaku piarżystymi grzbietami Norwegii, zostałam na Nordkalottleden (po fińsku Kalottireitti) i poszłam prosto do Kilpisjärvi na jedyne fińskie zakupy. Po drodze minęłam pozostałości po niemieckim kamiennym schronie z II wojny światowej.
W fińskim supermarkecie było jak w raju. Było tam wszystko, o czym można było marzyć, wszystko o czym marzyli Norwegowie, przyjeżdżający tu na tańsze zakupy. Było nawet świeże mięso w dużych kawałach, rzecz w Norwegii niespotykana. Znalazłam smaczną wędlinę i ser, ulubione słodycze i mleko w proszku - żałowałam, że mam tyle nadmiarowego jedzenia i nie mogę kupić więcej, bo padnę z ciężkim plecakiem. Jak prawdziwy Hiker Trash usiadłam na podłodze obok kasy i zjadłam kanapki z lapońskim serem i kawałek pieczonego żeberka.
Są i żelki ! Piszesz tak samo jak chodzisz - fenomen. Serdecznie pozdrawiam. P.S. Też lubię Szwedów i Finów.
OdpowiedzUsuńBez żelków ani rusz :-) Pozdrawiam!
Usuńfajnie (wreszcie!) przeczytać opis tego kawałka trasy. W Laponii wszystko zależy od pogody i widać miałyśmy różną, bo większość miejsc wygląda inaczej. Wcale nie tak źle jak piszesz. Pięknie, choć z telefonu. Marzłyśmy też w różnych miejscach. Z tego co widzę świetnie zrobiłam omijając chatki. Przy jednej z tych ze strażnikami suszyłam śpiwór i jakaś kobieta gapiła się na mnie cały czas, jakbym była groźnym włamywaczem. Generalnie kontakt z DNT psuł mi nastrój, wystarczył mi facet, co mi nie pozwolił zjeść w przedsionku jak padało. A, że skarpetki krótkie... przepraszam, to było załatwiane przez telefon, w pośpiechu. Nie noszę takich skarpet i nawet nie wiedziałam, że istnieją różne długości.
OdpowiedzUsuńZnalazłaś omułki, czy ktoś wcześniej zjadł? :)
Tak to jest zawsze, takie same warunki nie trafiają się nigdy i zawsze wszystko wygląda inaczej. Ale też każde oczy widzą co innego.
UsuńTo, że Ty miałaś 29 stopni a ja 10 dni później śnieg to już przesada :-)
Spoko, nauczyłam się balansować na palcach ;-D
Omułki były zjedzone
Piękna jest Laponia, widoki po horyzont. Nie można się napatrzeć!
OdpowiedzUsuńCo zrobić ze strażnikami z norweskich chatek - prawdziwe utrapienie.
Dziękuję za opisanie kolejnego odcinka szlaku. Maria Bo
Tak, niestety strażnicy nie są przychylnie nastawieni, choć powinni być mili. Praktycznie każde zetknięcie z DNT było nieprzyjemnym doświadczeniem - z wyjątkiem biura, gdzie kupiłam klucz do chatek, tam byli bardzo fajni ludzie.
UsuńPozdrawiam!