Z Hiumy do Tallina autobus jechał kilka godzin. Było deszczowo, mglisto i zimno - cieszyłam się bardzo, że moja wędrówka przypadła w większości ciepłe i bez uciążliwego deszczu. Zwiedzanie w deszczu mogłam przełknąć, bo noclegi miałam zarezerwowane w hostelu. Musiałam się do niego przespacerować z dworca autobusowego. Po drodze wpadłam do sklepu i kupiłam trochę warzyw. Od razu po zameldowaniu się w hostelu wzięłam się za ich smażenie. Zupełnie inaczej niż w Norwegii marchewka miała smak i zapach prawie jak domowa. Przyrządziłam potrawę jednogarnkową z resztą kiełbasy i wzięłam zasłużony prysznic.
Śniadanie w hostelu to fajna rzecz. Pozostali goście zaczęli się pojawiać dopiero jak byłam w połowie. Miałam kawę z prawdziwym mlekiem i kanapki z serem, które tak mi smakowały na Hiumie. Specjalnie kupiłam tam cały chleb, bo hiumskiego pieczywa w Tallinie nie ma.
Poprzednim razem kiedy byłam w Estonii w Tallinie spędziłam tylko jeden dzień. Obejrzałam wtedy miasto tylko pobieżnie, ale to wystarczyło żeby wywołać we mnie zachwyt. Od tamtego czasu miasto zrobiło się o wiele bardziej turystyczne. Teraz knajpy są już wszędzie, wszystko jest zrobione na średniowiecznie i po prostu jest tam masa ludzi i hałasu. Nawet w końcu października. Polecam więc unikać szczytu sezonu.
Urokliwe zaułki nadal można znaleźć, są tam gdzie były :-)
Poprzednim razem nie byłam na miejskim targu, wiec teraz najpierw się tam skierowałam, na wypadek gdyby można tam było coś dobrego kupić do jedzenia i żeby sprawdzić czy jest tam jakieś rękodzieło. Targ jednak nie był rewelacyjny. Poza częścią spożywczą w ogóle niczego nie było. Hala rybna była skromna, a ryby drogie, znacznie droższe niż w Gdyni, więc odpuściłam. Sery i wędliny raczej zwyczajne (wzięłam kawałek kiełbasy), a pączki bez szału, tzn. skąpo nadziane i widać, że produkcja hurtowa dla turystów. Wobec tego udałam się z powrotem na stare miasto.
Najpierw zrobiłam rekonesans sklepów z rękodziełem - sztuka ludowa i rękodzieło to moja kolejna pasja :-) Od mojej poprzedniej wizyty przybył jeden sklep, na wystawie mieli powywieszane wspaniałe okazy pończoch i łapawic. Można było kupić książkę z wzorami, ale gotowych wyrobów już nie. Niestety nie umiem robić na drutach :-(.
Potem zajęłam się już zwiedzaniem. Poszłam najpierw do Muzeum Historycznego zlokalizowanego w budynku Wielkiej Gildii, kupiecko-rzemieślniczego stowarzyszenia, które się tam mieściło nieprzerwanie od XV wieku do roku 1920. Co do wystaw to było ich niewiele i były bardzo skromne. Można było poczytać o historii Estonii, ale zabytki były szczątkowe. Niestety większość tego, co stanowiło materialne dziedzictwo Estonii zostało zniszczone lub zrabowane przez władze radzieckie i po rozpadzie ZSRR nie wróciło do Estonii. Sam budynek jednak warto zobaczyć, warto się przyjrzeć systemowi ogrzewania i zajrzeć do piwnic.
Jeden pokój wypełniała kolekcja jednego kolekcjonera, która przypomina trochę moje własne zbiory z pamiątek z podróży, choć oczywiście nie posiadam aż takich wspaniałych zabytków, chodzi mi bardziej o to że były tam najróżniejsze rzeczy, przywiezione ze wszystkich zakątków świata. Najwięcej z dalekiej północy, eksponaty inuickie były znakomite, a misternie zszyty z kawałków futra o różnych kolorach dziecięcy kombinezon z futra wręcz unikatowy.
Myślałam, że spędzę w muzeum więcej czasu, ale pomimo wszelkich starań została mi masa czasu :-) Przechadzałam się trochę po mieście, a potem utkwiłam w drugim sklepie rękodzielniczym, tym który już miałam okazję odwiedzić trzy lata wcześniej. Wybrałam kilka wełnianych materiałów spódnicowych i kilka krajek. Sprzedawczyni z przyjemnością odcinała kolejne metry. Materiały są niesamowite, według tradycyjnych wzorów, charakterystycznych dla każdej parafii, które niegdyś funkcjonowały jako jednostki administracyjne. Część jest ręcznie tkana przez entuzjastów. Estoński strój ludowy jest niezwykle piękny, oczywiście różni się w zależności od regionu, ale generalnie jest dość skromny i jednocześnie archaiczny. Niektóre rozwiązania nie zmieniły się od średniowiecza.
Przypadkiem zauważyłam, że w Kościele św. Ducha ma być koncert, co dawało możliwość obejrzenia jego wnętrza i jednocześnie zażycia odrobiny kultury - po całym sezonie na łonie natury byłam spragniona czegokolwiek z dziedziny kultury. Koncert był nadspodziewanie dobry, większość artystów przyjechała z Włoch, był to jakiś koncert w ramach współpracy między uniwersytetami, ale młodzi ludzie naprawdę dobrze śpiewali - uszy mnie nie rozbolały :-) Było dużo publiczności, większość ładnie ubrana, więc musiałam się trochę chować z moimi niezbyt czystymi spodniami trekkingowymi ;-)
Co do budynku to jest to najmniejszy spośród gotyckich kościołów w Tallinie, ufundowany jako kaplica przytułku dla chorych i bezdomnych. Wybudowany został w XIV wieku. Zachowało się sporo z wyposażenia, w tym gotycki ołtarz i krycyfiks oraz renesansowa ambona i XVII-wieczna seria obrazów.
Po koncercie udałam się w kierunku hostelu. Deszcz zaczął padać jeszcze po południu, ale teraz był już tak gęsty, że nie było innej opcji. Oświetlone ulice wyglądały bardzo pięknie, szczególnie że wszyscy inni turyści już się zwinęli.
Pilnie śledziłam prognozę pogody i dzień bez deszczu przeznaczyłam w całości na zwiedzanie skansenu. Jest to wspaniały skansen i jedno z najlepszych muzeów w mieście, jeśli lubicie folklor, zdecydowanie pozycja obowiązkowa.
Skansen zajmuje wielki obszar i na samo poruszanie się po nim należy przeznaczyć odpowiednią ilość czasu. Od jesieni do wiosny nie wszystko niestety jest otwarte, a wielka szkoda, bo rekonstrukcje wnętrz najlepiej przenoszą w czasie.
Zaczęłam od głównej alei, która prowadziła na wprost. Pierwsze gospodarstwo to była rekonstrukcja, bo oryginał niestety spłonął. Jako że to rekonstrukcja to właśnie tam urządzono wystawę o dawnym życiu w typowej estońskiej chałupie.
W skansenie wielu aktorów, którzy są odpowiednio ubrani i wykonują prawdziwe prace, w rodzaju szycia, pielenia grządek itp. Bardzo podoba mi się to podobało, dzięki nim muzeum nabrało takiego ludzkiego wymiaru. Pomyślałam nawet, że chętnie podjęłabym się takiej pracy. Musiałabym tylko opanować estoński, bo aktorzy rozmawiają ze zwiedzającymi.
Dalej już były oryginalne domostwa i prawdziwy raj dla wielbicieli wiejskiego budownictwa. U nas tak archaiczne budowle się nie zachowały, tzn. nowoczesność dotarła do nas nieco wcześniej i budownictwo wcześniej się zmodernizowało. A mogło być wcześniej bardzo podobne - między krajami bałtyckimi jest wiele podobieństw, ale też Bałtowie mają wspólne korzenie ze Słowianami. Estończycy co prawda Bałtami nie są, tylko Ugro-Finami, ale myślę, że jakieś zwyczaje i style mogliśmy mieć wspólne, kto wie.
Okazuje się, że w Estonii bardzo długo nie używano kominów i chaty były kurne, miały tylko małe otwory do wypuszczania dymów. Konstrukcje były różne, ale generalnie środkowe pomieszczenie było najbardziej mieszkalne i było jakby sześcianem wbudowanym w dom, który miał dach spadzisty osadzony wysoko, a ten pokój miał sufit w połowie wysokości domu. Myślę, że dzięki temu dym wydostawał się z niego pod ten dach i wewnątrz tak nie dokuczał, ale to tylko moja koncepcja. Zwierzęta trzymano z jednej strony, a z drugiej było trzecie, chłodniejsze pomieszczenie.
Na drzwiach domów dawniej rysowano rozmaite symbole, mające powstrzymać złe moce. Najpierw były to swoiste "pogańskie" symbole, później zastąpiły je chrześcijańskie krzyże, ale funkcję miały tę samą.
Nie wszystkie budynki w skansenie to wiejskie chaty z bali, był też taki nowszy dom, o wyraźnie skandynawskim stylu. Ten był otwarty i wewnątrz doskonale wyposażony. W picu palił się ogień, a przy stole siedziała starsza pani i robiła na drutach. Nie była chętna do rozmowy i nie chciała być na zdjęciu.
Był też wiejski sklep wraz z pełną ofertą towarów. Można było tam kupić cukierki, czekoladę i napoje.
Poszczególne gospodarstwa były z różnych regionów, przeważnie po jednym z każdego. W jednym rogu skupiono osiedla z estońskich wysp, Hiumy, Saremy i Muhu, gdzie typowe były malowane drzwi.
Skansen bez kolekcji wiatraków nie ma racji bytu :-)
Obiektem, którego w żadnym wypadku nie powinno się ominąć jest najprawdziwszy budynek mieszkalny kołchozu. ZSRR było kołchozami usiane, więc i w Estonii je budowano. Nie wiem jak zdołano ten kołchoz przenieść do muzeum, ale najwyraźniej wszystko w nim było autentyczne i jak się weszło, miało się naprawdę wrażenie podróży w czasie. Niby były to nie tak dawne czasy, ale jednak wyraźnie minione. Była nawet szopa z rozmaitymi gratami, które ze wzruszeniem rozpoznałam - moi dziadkowie mieli takie rzeczy, a nawet i w mojej piwnicy podziewają się jeszcze jakieś prastare kanistry i szpadle.
Na dwóch piętrach urządzono kilka mieszkań, a w piwnicy pomieszczenia gospodarcze. Wszystko wypełnione jest sprzętami z epok (od lata 50. po czasy współczesne). Nasz PRL miał wiele wspólnego z radziecką Estonią, więc czułam się tam bardzo swojsko. Najfajniejsze było to, że tam też byli aktorzy i to szalenie sympatyczni. Grali małżeństwo, ona umiała mówić po angielsku i tłumaczyła starszemu "mężowi" moje zachwyty. Przypominali mi moich dziadków, siedzących na tapczanie przed starym telewizorem, stojącym na meblościance. Mężczyzna palił papierosy, pytałam czy dym nie włącza alarmu przeciwpożarowego, ale powiedział, że pali z taką intensywnością, żeby alarm się nie włączał :-)
Miałam takie mydełko w kształcie róży i teraz ogromnie żałuję, że po wielu latach postanowiłam je zużyć :-(
Moja babcia miała taką suszarkę
Mój tata miał taką ekierkę...
A takie fotele chętnie bym nabyła, gdyby ktoś z Was miał na zbyciu :-)
MEBLOŚCIANKA!
Ostatnie chwile przed zamknięciem spędziłam w starej szkole. Oprócz klasy było tam mieszkanie nauczycielki.
Skansen jest dość daleko od centrum, dlatego w obie strony jechałam autobusem miejskim (płaci się zbliżeniowo kartą i nie dostaje biletu). Słońce zdążyło zajść i już mroczniało, ale nie przeszkodziło mi to w wieczornym spacerze na wzgórze katedralne. Tam znajdowała się obronna część średniowiecznego miasta. Na zamku obecnie rezyduje parlament. Tam też jest najlepszy punkt widokowy na dolną część miasta.
Następnego ranka pospałam trochę dłużej. Padał deszcz, więc nie bardzo chciało mi się wychodzić. Najpierw wygrzebałam się do sklepu, gdzie nabyłam wielki zapas czekolady i cukierków. Niedaleko sklepu znalazłam starą drewnianą "kamienicę" (chyba nie używa się tej nazwy w przypadku drewnianych budynków, ale nie wiem jakiej się używa).
Złożyłam zakupy w hostelu i w kompletnym stroju przeciwdeszczowym poszłam znowu na miasto. Warto spojrzeć na to, co się dzieje przez rosyjską ambasadą. Właściwie nieustannie odbywają się tam demonstracje.
Najkrótszą drogą poszłam znowu na wzgórze katedralne, ponieważ miał być znowu koncert, tym razem w katedrze. Był to koncert organowy, tym razem niezbyt wybitny, ale przy okazji obejrzałam wnętrze katedry, która jest najstarszym kościołem w Estonii, założonym przez Duńczyków w XIII w.
Kolejny rzut oka z punktu widokowego - w deszczu.
Mury miejskie zachowały się w bardzo dobrym stanie.
Wewnątrz murów czekało na mnie kolejne muzeum. Nie jest jakoś specjalnie reklamowane i można je przeoczyć. Odkryłam je spacerując zupełnie przypadkiem - Estońskie Muzeum Sztuki Użytkowej i Designu (Estonian Museum of Applied Art and Design). Długa i skomplikowana nazwa, a w środku coś fantastycznego.
Pierwsza wystawa czasowa dotyczyła wątków folklorystyczno-narodowych w czasach ZSRR, była też mniejsza wystawa o projektowaniu książek.
Wystawa stała była podzielona na dziedziny sztuki, była tam: ceramika, rzeźba, biżuteria, wyroby metalowe i skórzane, szkło oraz tekstylia i meble - niezwykle imponująca kolekcja. Zbiory były XX-wieczne, z poszczególnych dziesięcioleci. Chciałabym mieć w domu chociaż 1% tego, co tam było. Sami popatrzcie!
Nie da się ukryć, że najbardziej lubię tekstylia. Za taki kilim dałabym się pokroić! Przedstawia on żyjącą w przyjaźni i szczęściu i dobrobycie (snopy zboża, bukiety kwiatów) ludność ZSRR.
Futurystyczny fotel z lat 70. ma przypominać fotel kosmonauty.
Była też biblioteka - można było siąść przy stole i przeglądać albumy. Nie pokażę Wam wszystkiego, musicie wybrać się sami. Muzeum ma też mały sklepik i interesujący zbiór książek. Udało mi się tam upolować trzytomowy zbiór o strojach ludowych wraz z projektami haftów i zdobień z lat 80. Dowiedziałam się, że istnieje jeszcze lepszy, przedwojenny, ale niemalże nie do zdobycia - pani która sprzedawała bilety mówiła, że zna tylko jedną osobę, która go ma.
Po muzeum (przyglądałam się każdej rzeczy pięć minut i wychodząc słyszałam jak obsługa wzdycha z ulgą) wybrałam się na ostatni spacer. Przestało padać, niebo było błękitne, a wyższe budynki oświetlało zachodzące słońce. Postanowiłam przejść się wzdłuż murów miejskich i zobaczyć na ile uda mi się to zrealizować. Część murów jest dostępna, ale część już jest "wrośnięta" w kamienice, więc nie jest to zawsze możliwe. Ale miasto jest duże i mury długie - zrobiło się ciemno i nogi mnie rozbolały zanim doszłam do połowy. Stwierdziłam, że pełne okrążenie zrobię przy okazji następnej wizyty w Tallinie, która nie wątpię że nastąpi.
Wróciłam więc do hostelu, spakowałam się z trudem, upychając w plecaku wszystkie materiały, książki i słodycze, a potem miałam trudności z zaśnięciem, bo w sobotni wieczór uliczni artyści robili wiele hałasu. Nie mogłam włożyć do uszu zatyczek, bo miałam nastawiony budzik na jakoś bardzo wcześnie rano. Tym razem na lotnisko pojechałam autobusem. Podróż powrotna odbyła się bez zakłóceń. Za to smog nad centrum Warszawy zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Niestety musiałam się w niego zanurzyć. Udało mi się zdążyć na pociąg do Katowic i już znowu tęskniłam za czystym morskim powietrzem Estonii.
Można by rzec: w poszukiwaniu straconego czystego powietrza, ehh.. Pozdrawiam serdecznie - MariaB
OdpowiedzUsuńDokładnie... Pozdrawiam!
UsuńFajny ten Tallin. Tak klimaty staromiejskie, jak i skansen. Może kiedyś... W sekcji nostalgicznej (kołchoz) przypomniał mi się ten telewizor. Czy to jeszcze sławny "wybuchający" Rubin czy też może nowszy wyrób "deluxe" - Elektron? Z łezką w oku pamiętam jak taszczyliśmy z rodzicami i bratem takie dwa (1 do domu, 2-gi na handelek, jako to wówczas bywało) zakupione w Gruzji, jeszcze wówczas pod sowieckim butem, ale w trakcie pierestrojki. Ciężkie po zbóju, choć już na tranzystorach ;) Rubiny chyba były jeszcze na lampach i łatwiej się przegrzewały.
OdpowiedzUsuńDzięki za relację, pozdrawiam
-J.
Och tak, jak ja żałuję, że już tych telewizorów nie ma, Rubina mieli moi dziadkowie chyba. Uwielbiam starocie, kiedyś po mnie zostanie drugi taki kołchoz :-D
UsuńPozdrawiam