Noc w nadmorskiej chatce minęła spokojnie. Nawet nie chrobotały myszy. Było czarno i wilgotno na zewnątrz, wewnątrz sucho i cieplej. Podłoga chatki była luźno wyłożona drewnianymi płytkami, pod spodem był po prostu piach, ale nie ciągnęło od niego. Ostatnie żarzące się węgielki w kominku można było jeszcze rozdmuchać, ale nie rozpalałam ponownie ognia - właściwie nigdy nie robię tego rano. Ranek trzeba było wykorzystać dobrze z powodu krótkich dni. Długich dni w roku jest naprawdę niewiele... Wstałam więc około 6, kiedy było kompletnie ciemno. Oświetliłam wnętrze świeczką - długo palące się świeczki zabrałam ze sobą, ponieważ nie ma się co spodziewać, że będą na wyposażeniu chatek. Atmosfera poranka, kiedy wewnątrz tli się tylko mały płomień dający ciemnożółte światło, a na zewnątrz bardzo powoli czerń nocy zamienia się w głęboką szarość świtu jest niezwykła. A jeśli za oknem słychać szum rozbijających się na plaży fal - nie może już być nic lepszego. Moja wyobraźnia tkwiła wciąż we wczesnym średniowieczu, w kurnej chacie samotnego rybaka. Flądry, które łowił na pewno były ze 6 razy większe od współczesnych i pewnie wystarczyło zarzucić sieć i od razu wyciągało się kilka.
Blog Agnieszki "Zebry" Dziadek - podróże i szlaki długodystansowe w stylu ultralight
niedziela, 5 marca 2023
Estonia: Hiiumaa. Szlak Sarve - Heltermaa część 2
Dzień był już jasny, kiedy wychodziłam na leśną ścieżkę. Był też odcinek piaszczystej drogi - szlak często na takie wchodził, biegną one przeważnie wzdłuż plaży. Minęłam kolejne pole biwakowe, na którym była wieża widokowa, ale zamknięta. Wiatka z betonową podłogą nie mogła się równać z moją chatką.
Następny odcinek szlaku prowadził po prostu plażą. Chodzenie wąską i skośną plażą, a takie przeważnie są plaże nad Bałtykiem, nigdy nie jest łatwe. Z początku było bardzo przyjemnie, piasek, kamienie, może mniej przyjemny był aromat gnijących wodorostów ;-) Ale rekompensował to wszystko wielki spokój, kompletna pustka i odgłosy wydawane przez przelatujące ptactwo. Przelatywały klucze gęsi, w spokojniejszych zatoczkach rezydowały zimujące kaczki, z hałasem wylądowała grupka łabędzi. Plaża się jednak w pewnym momencie zwęziła, a woda sięgnęła splątanych korzeni drzew. Trzeba było szukać obejść na skarpie, dzielącej morze od bagien. Przedzieranie się tamtędy było nieco męczące, ale po paru kilometrach plaża znowu zrobiła się szeroka. A wtedy szlak ją opuścił.
Mało uczęszczana ścieżka wchodziła do bagiennego lasu, przekroczyła szeroki i głęboki rów melioracyjny po drewnianym mostku. Potem była już bardziej gruntową drogą, znalazł się i znak wskazujący szkołę surfingu, a w końcu asfalt.
Tutaj miałam w planie udać się do pobliskiego miasteczka po zakupy - inaczej musiałabym dźwigać ze sobą od początku zapas jedzenia na 9 dni! Brałam pod uwagę, że będę musiała pójść do sklepu pieszo 6 km, ale była też szansa na autobus. Sprawdziłam w rozkładzie jazdy - miał nadjechać za 40 minut, idealnie. Postanowiłam oczywiście zaczekać, szczególnie że lokalne autobusy w Estonii są darmowe. To bardzo wielka zaleta. Chyba jest tak dlatego, żeby zachęcić ludzi do korzystania z publicznego transportu, a może dlatego żeby każdemu dać szansę połączenia z cywilizacją. Autobus był mały i pusty, powiedziałam kierowcy gdzie chcę jechać, dostałam darmowy bilet i za parę minut wysiadłam w centrum Viskoosa (które na mapie nazywało się Korgessaare). Była to duża wieś z hotelem w starym dworze, kompleksem komunistycznych bloków i sklepem na skraju. Trochę przypominała mi wieś na Górnym Śląsku, w której wychowała się moja mama.
Przeszłam się po wsi i wróciłam do sklepu. Zrobiłam większe zakupy, a potem podpięłam się do prądu w punkcie oddawania butelek i puszek. Wifi niestety nie było. Czasem ktoś podjeżdżał pod paczkomat i do sklepu. Jeden pan mnie zagadnął, mówił że mam szczęście z pogodą - często koniec października bywa obrzydliwie deszczowy i zimny. A było rzeczywiście idealnie, poza przelotnym deszczem pierwszego dnia ani razu nie padało i było całkiem ciepło. Poprosiłam żeby sprawdził mi prognozę pogody, dopiero za parę dni pogoda miała się popsuć.
Na nocleg wybierałam się na pobliskie pole namiotowe, odległe o 2 km. W ten sposób mogłam zaliczyć jedno poza szlakiem, a było bardzo fajne. Tylko jak zwykle nie było na nim wody, ale napełniłam butelki pod kranem na ścianie sklepu. Wędrując w kierunku morza minęłam stary park z bardzo fajną wiatą i kilka uroczych estońskich domków. Widać w nich wpływy szwedzkie, ale w sumie przedstawiają po prostu archetyp domu, takiego, jakie rysują małe dzieci, ze spadzistym dachem i kominem z unoszącym się dymem, otoczonego sadem. Marzenie!
Pole namiotowe było pięknie położone nad morzem, właśnie zaszło słońce, nie było wiatru. Tak jak mi mówił spotkany mężczyzna nie byłam tam sama - stacjonował tam już Niemiec w vanie. Jego nie interesowała wiata, a mnie owszem. Była wspaniała. To jakby pół chatki z paleniskiem po środku i szerokimi ławami. Było dość opału, sporo różnych rzeczy, stolik kempingowy, a nawet bukiet świeżych kwiatów w wazonie!
Wyłożyłam swoje zakupy. W sklepie było sporo garmażerki, więc kupiłam kotlety i sałatkę. Zrobiłam sobie do nich ryż. Poza tym kupiłam chleb i kiełbasę, pasztet, ser żółty, pączki, czekoladę i kilka zupek w proszku. W Estonii nie ma problemu z zaopatrzeniem, wiele rzeczy nadaje się na pożywienie wędrowca.
Poszłam spać troszkę później niż planowałam, bo tak przyjemnie siedziało się przy ogniu. Wieczór był nadspodziewanie ciepły. Miało być około zera w nocy, ale nad samym morzem zawsze jest cieplej. Niemiec wpadł zapytać czy wszystko w porządku, chciałam go zaprosić do ogniska, ale nawet się nie zbliżył, więc życzyliśmy sobie dobrej nocy.
Rano zwinęłam się wcześnie i wyszłam o świtaniu, bo o 8 odjeżdżał powrotny autobus do Paope. Trzeba sprawdzać rozkład wnikliwie, bo rozkłady są różne dla różnych dni tygodnia, zwłaszcza oczywiście dla sobót i niedziel. Tym razem była jeszcze jedna pasażerka, kierowca opowiadał jej że jechałam poprzedniego dnia i teraz wracam na szlak - tyle pojęłam z rozmowy.
Godzina przyjazdu autobusu zgrała się idealnie ze wschodem słońca. A wschody słońca w Estonii są niezrównane. Instagram jest pełen mglistych wschodów z tego kraju, a teraz mogłam coś takiego zobaczyć na żywo :-) Łąki były skąpane we mgle, kraj jest nad wyraz wilgotny, wszędzie bagna. To sprawia, że promienie słońca rozpraszają się przepięknie i wszystko robi się pomarańczowe. Bez pomocy photoshopa czy czegokolwiek innego.
Była sobota, a to nie jest spokojny dzień w estońskim lesie, szczególnie jesienią. Szlak skręcał teraz w głąb wyspy, w większe kompleksy leśne. Od rana były one obsadzone myśliwymi. Powiem szczerze, idea polowań w miejscu w którym nie ma już zwierzyny wydaje mi się koszmarnym zjawiskiem. Zrozumiałabym, gdyby jeleni i saren były setki. Ale nie ma ich już praktycznie wcale. Bywałam w krajach, w których lasy roiły się od zwierzyny i bywałam w takich, w których nie było śladu. Nie jest to kwestia szczęścia że się zobaczy zwierzęta albo nie - jeśli są to znajduje się ich ślady, spotyka się je. Na Hiumie zwierzyny nie było. A teraz strzelano do tych ostatnich kilku osobników. Jelenia widziałam przez 11 dni raz, sarny trzy razy po jednej sztuce. Znacznie więcej spotkałam myśliwych. Już wcześniej miałam z nimi niemiłe spotkanie - nie przejmują się bliskością turysty. Dwaj goście szli leśną drogą ze strzelbami i psem z piszczącą obrożą. Bałam się psa, ale mnie okrążył i już odetchnęłam z ulgą, kiedy 20 metrów za sobą usłyszałam nagle strzał. Pewnie nie mierzyli w moją stronę, ale gdybym nie szła sama, a mój towarzysz nie był akurat widoczny? Nie pytali czy kogoś nie ma w pobliżu, po prostu strzelali tak sobie obok mnie. A była to publiczna droga leśna i też pora zbierania grzybów czy jagód. Nie było żadnej tabliczki ostrzegającej o polowaniu! Teraz się zanosiło na to samo, widziałam parkujące auta i usłyszałam bardzo blisko piszczenie psiej obroży lokalizacyjnej. Przestraszyłam się, postukałam kilkami i chrząknęłam głośno żeby wiedzieli, że tam jestem. Znowu nie było żadnego znaku, ale jak wyszłam na łąki zobaczyłam po drugiej stronie szereg ludzi w moro z elementami pomarańczu. Nie było w tym żadnego romantyzmu, stali przy swoich terenówkach i czekali aż nagonka podstawi im jakieś zwierzę pod lufę.
Uciekłam stamtąd i już dalej był spokój na szczęście. Szlak cały czas wiódł lasami, w których z rzadka spotykałam stare ludzkie osiedla. Drewniane domy schowane wśród drzew wyglądały prześlicznie. W nocy był przymrozek i właśnie w słońcu topniał szron.
Dawniej w głębi wyspy były osiedla, nawet dobrze prosperująca huta szkła, bo piasek na Hiumie doskonale nadawał się na surowiec do jego produkcji. Historia tego obszaru nie była zbyt szczęśliwa, ludność powysiedlano za czasów ZSRR i teraz pozostał tylko pomnik.
Melioracje sprawiły, że torfowisk na wyspie nie ma aż tak wielu. Teraz próbuje się je odnawiać. Przez jedno prowadził szlak, pędy bagna zwyczajnego pachniały pięknie, szczególnie jeśli roztarło się listki w palcach. W Polsce bagno też rośnie, znajduje się pod ochroną (ochrona częściowa). Dawniej używano go do odstraszania moli. Trzeba po prostu zawiesić bukiet w szafie.
Lunch zjadłam pod wiatą w miejscu ogniskowym. Na pierwszy ogień poszedł wytrawny pączek z mięsem - podczas poprzedniej wędrówki w Estonii nie mogłam zrozumieć z czym kupuję pączki i zawsze była niespodzianka, teraz się już nauczyłam, że kohupiim to ser (twarożek), a lihu mięso i dokonałam świadomego zakupu. Choć dzień był słoneczny, to w cieniu było bardzo chłodno.
Reszta trasy tego dnia była doskonała - mnóstwo leśnych ścieżek. Były dość dobrze widoczne w terenie, choć szlak ma dopiero dwa lata. Zagraniczni turyści jeszcze go nie odkryli, ale lokalsi już trochę wydeptali. Oznakowanie w lesie było doskonałe, więc nie można było zgubić ścieżki.
Drapieżne ptaszyska na niebie - orły?
Po południu wyszłam na polanę, gdzie stał naprawdę stary dom z XIX w. Całe gospodarstwo z wiatrakiem. Był to czyjś letni dom, właściciele właśnie kosili trawę. Zamieniliśmy kilka słów, zapytałam jak sądzą czy pobliska chatka może być zajęta, ale powiedzieli że raczej nie, dawno w niej nikogo nie było.
Mieli rację. Nikogo nie było, a popiół w kominku był zimny. Większość mieszkańców Estonii mieszka w Tallinie, a Hiuma jest za daleko żeby jechać tu tylko na weekend i jeden nocleg w chatce. Mój zysk :-) Dotarłam dość wcześnie, spokojnie narąbałam drewna i przyniosłam z lasu chrust do kuchenki. Tym razem nie martwiłam się o wodę, bo przy chatce była studnia z wiadrem. Woda stagnująca, płytka, raczej do filtrowania.
Kominek jak poprzednio był otwarty. Kominki nie dają tyle ciepła co żelazne piecyki, kamienie nie zdążyły się nagrzać przez cały wieczór a większość ciepła uciekła przez komin. Ale ogrzało się wystarczająco i mogłam też gotować na kominku - przesunęłam palące się drewno i postawiłam garnek obok, tak że grzał się po bokach.
Wstałam o zwykłej porze, bo ile można spać :-). Kiedy otwarłam drzwi zauważyłam, że pada deszcz. Był bardzo drobny i nie słychać było stukania o dach. To mi pokrzyżowało plany. Pierwotnie chciałam ominąć następne pole namiotowe i zabiwakować na dziko przy plaży, tak żeby następnego dnia mieć mniej do przejścia, ale na deszcz mi się wychodzić nie chciało. Zaobserwowałam, że fronty przechodzą szybko i wywnioskowałam, że wiecznie padać nie będzie. Postanowiłam poczekać do południa i pójść jednak na pole namiotowe. Poranek był niezwykle przyjemny, panowała głucha cisza, którą zmąciło dopiero krakanie kruków. Prawdziwy jesienny dzień. Spokojnie sączyłam kawę, aż jasność za małym okienkiem zaczęła dominować nad słabym światłem ogarka świeczki. Kanapki z pasztetem dobrze komponowały się z kwaskowatym ciemnym miękkim chlebem. Nie mogło zabraknąć czekolady :-)
Zgodnie z przewidywaniem przed południem przestało padać. Z braku wiatru krople wody wciąż trzymały się na gałązkach. Pożegnałam chatkę i pomaszerowałam w swoją stronę, tzn. tym razem na północ, znowu w kierunku morza. Miałam do przejścia niecałe 20 km.
Bardzo długo szukałam jagodnika, ale się w końcu trafił i wypełniłam słoik w połowie brusznicami i w połowie bardzo już przejrzałymi borówkami. W planie był kisiel o smaku leśnym. Na ścieżce prowadzącej czymś w rodzaju grobli na torfowisku znalazłam znowu gniazdo kurek. Nie mogłam obok nich przejść obojętnie!
W pobliżu były dość wysokie wydmy, strasznie rozjeżdżone przez motocyklistów. Był tam cały tor, chyba nawet legalny. Droga, która tam prowadziła bardzo mnie spowolniła. Znalazłam na ziemi niedawno zgubiony telefon. Bateria jeszcze była naładowana. Chciałam znaleźć jakiś numer żeby powiadomić właściciela, zalogować się gdziekolwiek, ale jakakolwiek czynność wymagała wprowadzenia pinu, więc nic z tego nie wyszło. Zostawiłam telefon na brzegu drogi na stercie patyków. Nauka z tego taka, że nadmiar zabezpieczeń wcale nie jest dobrym rozwiązaniem.
Szlak wyszedł w końcu gdzieś bliżej cywilizacji. Na mapie przy głównej drodze był jakiś rów i staw, chciałam pozyskać wodę, ale nie sposób było się do tego stawu dostać. Było tam gospodarstwo, konie, ogrodzenie. W rowach było sucho. Przy skrzyżowaniu była tabliczka wskazująca Ristimägi - zdecydowałam zajrzeć tam i zobaczyć co to takiego. Było to miejsce, gdzie w XVIII wieku zatrzymali się w drodze mieszkańcy Hiumy pochodzenia szwedzkiego, którym po latach rosyjskie władze pozwoliły się stamtąd wynieść. Wiązała się z tym miejscem także jakaś romantyczna legenda, a odwiedzający zostawiali zrobione z naturalnych materiałów krzyże, które miały przynieść szczęście w miłości. Dość dziwne to było.
Ostatecznie miałam szczęście z wodą - znalazłam rów melioracyjny, w którym płynęło trochę żelazistej wody. Była obrzydliwa, ale mokra :-)
Pole namiotowe było wyraźnie nowe. Chyba zrobione specjalnie dla wędrowców, bo odległość między chatką a polem nad morzem dla przeciętnego piechura była zbyt duża. Wyposażenie było standardowe, małe WC, wiata piknikowa z dachem i żelazne palenisko. Dach był szeroki i szczelny, ale trochę wiało, więc postanowiłam znowu rozbić namiot na stole. Tym razem poszło mi lepiej, zablokowałam odciągi pomiędzy deskami za pomocą patyków. Nie przepadam za żelaznymi piecykami zamiast normalnego ogniska, ale cóż zrobić, wypada z nich korzystać, bo Estończycy bardzo obawiają się pożarów. Wiatr zawsze wywiewa ciepło, dym idzie na człowieka, bo są dwie ściany, a komin za wąski no i źle się siedzi - są ludzie, którzy lubią siedzieć na krześle czy na pieńku, ale ja akurat wolę siadywać wygodnie na ziemi. Oczywiście dałoby się, ale nie kiedy dym tańczy, a z wysoko położonego paleniska wystaje rączka kratki grillowej. No ale grymasić na coś takiego byłoby już przesadą :-)
Kolacja była wyśmienita, jak zwykle. Oprócz zupy i podsmażanych z cebulą kurek była też kiełbasa. Próbowałam ją upiec, ale była na to za sucha, więc poprzestałam na podgrzaniu.
Po nocy miałam odrobinę kondensacji, bo namiot stał nisko, ale nie było to nic takiego. Obudziłam się trochę później niż zwykle i śniadanie jadłam już za dnia. Tym razem chleb był z wędzonym serem - on jeszcze lepiej się z nim komponował. Aromat kanapek z wędzonym serem pozostał do dziś w mojej pamięci, choć piszę tę relację po 4 miesiącach.
Tylko jakieś trzy kilometry dzieliły mnie od morza i szybko się tam znalazłam. Chyba było to bardziej popularne miejsce, bo spotkałam spacerowiczkę z psem.
Szlak nie oddalał się od morza aż do północnego krańca Hiumy na piaszczystym cypelku. Znajdował się tam pomnik ofiar katastrofy promu z 1994 roku. Można było zadzwonić dzwonem. Obok była żelazna latarnia morska, wyprodukowana postawiona w 1875 roku.
Właśnie znowu skończyła mi się woda, a zabudować po drodze miało długo nie być. Węszyłam wokół latarni, ale żadnego kranu nie było. Był tam jednak dom, otoczony wysokim płotem. Zaglądałam, ale nic nie widziałam, aż dopiero w drugiej strony spotkałam mieszkankę tego antycznego gospodarstwa. Komunikacja szła nam słabo, ale że proszę o wodę to zostało doskonale zrozumiane. Starsza pani pytała czy mówię po rosyjsku, no ale nie mówię. Dała mi oprócz wody kilka jabłek z sadu.
Za cypelkiem zawędrowałam do wielkiego militarnego kompleksu obronnego z czasów I wojny światowej. Takich obiektów na Hiumie jest więcej, ale ten jest szczególnie okazały. Miał chronić wybrzeże przed tym, co mogło nadciągnąć od zachodu, od strony pełnego morza. Myślałam, że chodzi o II wojnę, ale na tablicy informacyjnej przeczytałam, że fort jest starszy. Wszystkie obiekty są otwarte i dostępne, przynajmniej te, które się nie zawaliły. Z czołówką można się błąkać po korytarzach schronów, można też wejść na wieżę obserwacyjną, aczkolwiek schody nie budzą zaufania. Weszłam do środka, ale zdjęcia słabo wyszły. Lepiej wygląda to na filmie, który za jakiś czas ukaże się na moim kanale na YouTube.
Militaria to ponura sprawa, wolałam znaleźć się znów na plaży. Tym razem jednak szlak zawitał tam na krótko. Ale przebieg przez las też był ciekawy. Był to las podmokły, bardzo wilgotny, rosły tam ogromne świerki. Ku mojej wielkiej radości było tam też torfowe jeziorko, z którego udało mi się pozyskać wodę, a potem też kilka kanałów melioracyjnych. Jakość wody ponownie bez szału. Pewnie wielu z Was nie chciałoby jej pić, ale nie ma wyjścia. Przeznaczyłam ją do gotowania, a do picia miałam jeszcze lepszą wodę od starszej pani.
Na biwak dotarłam, kiedy już się zaczęło ściemniać. Był to biwak położony już blisko największej miejscowości na wyspie, czyli Kärdli, więc był bardzo duży. Ale nie było tam żadnej porządnej wiaty, tyle stoliki z daszkami. Była jednak drewutnia, a w niej niewiele już drewna. Jedną trzecią tego drewna zużyłam w swoim ognisku, a dwie trzecie na noc przeniosłam na stół. Pozamiatałam podłogę starym kartonem i rozłożyłam się w środku. Na deser zrobiłam sobie kompot z darowanych jabłek i jagód, był doskonały (planując gotowanie kompotów zabrałam z domu dodatkowy cukier). Drewutnia to był doskonały pomysł, w nocy zaczęło padać. Wejście zastawiłam plecakiem, żeby osłaniał mnie od zacinającego deszczu i przysunęłam się do tylnej ściany. Gdyby mocniej padało, trochę by mnie pokropiło. Uwaga, są tam myszy. Musiałam wynieść śmieci, bo gryzoń dobrał się do torebek po zupkach w proszku.
Rano wciąż padał deszcz, nie był bardzo intensywny, ale sprawiał że nie cchiało się w ogóle zrobić jasno. Kożuch chmur musiał być tak gruby.
Zobaczcie jaki most! Wybudowano go tylko z tej okazji, że powstał zielony szlak. Estończycy chcą i potrafią. Szkoda, że Norwegowie mają inną koncepcję...
Niespodziewanie na samym wejściu do Kärdli zauważyłam źródło wody płynącej z rurki. Nabrałam, wyglądała doskonale. Tak też smakowała.
Kärdla to ładne miasteczko, w deszczu może nie pokazywało się z najlepszej strony, ale jednak robiło wrażenie, zwłaszcza starym drewnianymi domami. Najokazalsza willa była udostępniona do zwiedzania, tylko trzeba było zadzwonić gdzieś żeby ktoś przyszedł otworzyć.
W centrum był ryneczek i większy sklep spożywczy, w którym spędziłam zdecydowanie zbyt wiele czasu. Znowu kupiłam za dużo czekolady, ale nie mogłam się zdecydować, więc wzięłam po jednej z każdego rodzaju ;-). Nabyłam też gazowany napój karmelowy, który mi bardzo zasmakował oraz berberysową lemoniadę po raz kolejny.
Dworzec autobusowy też wyglądał uroczo. Odkryłam, że większość wędrujących zielonym szlakiem tutaj zaczyna (lub kończy) wędrówkę opuszczając odcinek od Kärdli do Heltermaa, ten który mnie teraz czekał. Teraz już wiem dlaczego - jest w większości asfaltowy.
W miasteczku było jeszcze więcej zabytkowych budynków. Tam gdzie teraz jest szkoła, kiedyś musiał być dwór, a w porcie były dwa stare obiekty gospodarcze. Port wyglądał nadzwyczaj ponuro. Dzień był raczej do siedzenia w domu...
Po drodze do lotniska był ciekawy głaz narzutowy, który się rozpadł na wiele kawałków, ale naukowcy tak długo nad nim siedzieli, że wiedzą jak dopasować poszczególne części żeby go złożyć w całość.
Lotnisko Kärdla jest jedyne na wyspie, codziennie latają z niego samoloty do Tallina.
Dalej minęłam jakieś zrujnowane obiekty, których architektura wskazywała na czasy, kiedy piękno miało jeszcze jakieś znaczenie. Spotkałam tam trzech panów, którzy je zwiedzali i poinformowali mnie, że to kolejne obiekty militarne, tym razem radzieckie, XX-wieczne.
Deszcz przybrał na intensywności i przerwa na lunch była bardzo krótka. Zrzuciłam plecak pod jakimś drzewem i zeszłam na plażę żeby zjeść kanapkę z żółtym serem i kawałek czekolady.
Później szłam dalej drogą, którą prawie nic nie jeździło. Godpodarstwa były rzadko rozsiane, gdzieniegdzie stał stary wiatrak.
Zastanawiałam się nad noclegiem na przystanku autobusowym, bardzo dobrze osłaniał od niepogody, ale przy głównej drodze, na skrzyżowaniu, nie byłoby tam spokoju. Trudno by też było znaleźć cokolwiek suchego na opał, bo las ociekał deszczem. Szlak skręcał w prawo, a na najbliższy biwak trzeba było skręcić w lewo i podejść kilka kilometrów. Zdecydowałam, że chcę ostatnią noc spędzić na łonie natury, nad morzem, w spokoju. Nawet jeśli byłaby to mokra noc. Mgła zrobiła się tak gęsta, że ledwo co było widać. Opuszczone domki letniskowe, pola i kolejną ruinę. Kiedy zbliżałam się już do biwaku przejechało auto - wędkarz właśnie zwinął się do domu i byłam sama.
Nie był to najlepszy biwak, las był tylko z jednej strony i na większość stołów padał deszcz, mimo że prawie nie było wiatru. Wybrałam wiatę schowaną wśród jałowców - tam stół był suchy. Było całkiem ciepło. Skorzystałam w wody z butelce, która leżała przy drewnie. A raczej przy ostatnim kawałku drewna. Nie było szans na ognisko niestety, ale znalazłam trochę kawałków suchego drewna i przyniosłam z lasu kilka patyczków. Rozbiłam namiot na stole. Powietrze nawet nie drgnęło i mogłam zapalić świeczki pod wiatą.
Rano nie musiałam się spieszyć, więc wstałam kiedy pojaśniało. Mój autobus odjeżdżał dopiero późnym popołudniem, a do końca szlaku nie było nawet 20 km. Wciąż trochę popadywało z przerwami.
Szlak nadal wiódł drogą, głównie asfaltem. Zajrzałam obejrzeć ruiny cerkwi i zbadać cmentarz - była tam woda (woda po estońsku to vesi tak jak po fińsku, zresztą jak jest kran to musi być woda, chyba że jest zakręcona :-)).
To nowożytny kamień runiczny, pewnie jakiś znak partnerstwa ze Szwecją, ale nie było informacji.
Na ostatnim polu namiotowym zrobiłam sobie przerwę, przekąsiłam coś i ruszyłam dalej.
Jedyną właściwie atrakcją tego dnia był dawny klif morski, który powstał w czasach wyższego poziomu morza. Był to jedyny klif na Hiumie. W bardzo starych wapiennych skałach można było znaleźć skamieniałe małże i koralowce.
Końcówka szlaku była mokra i niezbyt ładna. Szłam przez rozmoknięte łąki, rozdeptane przez włóczące się po nich bydło. Dobrze, że nie przyszło mi do głowy zaczynać wędrówki w tę stronę i iść tam w nocy z czołówką! Chyba by mniej szlag trafił.
Ostatnie kilometry szlaku to główna droga asfaltowa, prowadząca do portu. Ale nikt nią nie jeździł. Minęło mnie auto policyjne i to w sumie tyle - w porach kiedy nie kursuje prom nie ma też ruchu.
W porcie znajduje się zabawny pomnik legendarnego mieszkańca Hiumy, który miał zatarg z właścicielem promu. Wyrządzali sobie nawzajem różne złośliwości. Główny bohater miał kozę i udawał że chce przywołać prom, który już odpłynąć, a kiedy prom zawrócił tłumaczył się, że tylko pokazywał go kozie.
Tam zrobiłam sobie pamiątkowe zdjęcie na zakończenie wędrówki. Szłam niespiesznie 11 dni, starając się jak najbardziej ten marsz rozciągnąć i przenocować we wszystkich najlepszych miejscówkach. Byłam usatysfakcjonowana i ogromnie zadowolona z tej imprezy. A ponieważ nie był to jeszcze koniec mojego pobytu w Estonii nie było mi też aż tak bardzo żal - i tak wiem, że jeszcze wrócę.
Dobre dwie godziny siedziałam w poczekalni. Pytałam gdzie staje autobus, ale nikt nie wiedział, więc stanęłam na przystanku. Potem uformowała się kolejka aut, więc rozglądałam się nerwowo. Zobaczyłam autobus, ale czekałam jednak na przystanku i zamachałam do niego kiedy nadjechał w kolejce aut wjeżdżających na prom. Kierowca był niezadowolony, kazał mi szybko wsiadać i bilet sprzedał dopiero na promie. Trzeba więc wyszukać autobus w kolejce przed odjazdem i tam do niego wsiadać.
W każdym razie wjechaliśmy na prom i wszyscy pasażerowie wyszli na górę na pokład. Za oknem powoli mroczniało, a w środku było przytulnie i ciepło, a wifi śmigało. Nadszedł czas świętować przejście kolejnego szlaku - otworzyłam puszeczkę karmelowego napoju :-)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Estończycy mogliby stawiać wiaty takie jakie są na trasach w USA, byłoby sucho i bez stołowej ekwilibrystyki. Czytałam z wielką przyjemnością, pozdrawiam - MariaB
OdpowiedzUsuńStawiają też takie, na szlaku Oandu - Ikla było ich kilka. Szkoda, że na tym nie. Pewnie to większa inwestycja, a biwaczki są raczej dla turystów samochodowych, którzy przyjeżdżają na grilla. Może myślą, że ludzie z większym entuzjazmem śpią w namiotach :-) Pozdrawiam!
UsuńBardzo lubię Cię czytać, więc z niecierpliwością oczekiwałam na kolejne wpisy. Obstawiałam jednak, że po Norwegii wybierzesz jakieś cieplejsze rejony :) Pozdrawiam, Aga
UsuńNie przeszkadza mi zimno, jeśli mogę się grzać przy ogniu i mieć jakiś dach nad głową :-) Pozdrawiam!
UsuńW telefonie z androidem można zdefiniować numer pod który można zadzwonić z zablokowanego telefonu, jest to w informacjach alarmowych. Polecam wszystkim je ustawić i nauczyć się używać.
OdpowiedzUsuńDobrze wiedzieć!
Usuńwybacz, ale nie mogłam się powstrzymać, bagno zwyczajne jest w Polsce pod ochroną od dawna, w 2014 zdjęto z niego ochronę całkowitą, najwyraźniej troszkę odrosło, więc lepiej nie wieszać sobie bukietu w szafie (nawet jeśli jest gdzieś kupiony, bo nikt nie sprawdza pozwoleń i pochodzenia sprzedawanych roślin). Z moich doświadczeń równie skuteczny w odstraszaniu moli jest wrotycz (pospolity na nieużytkach) i dobrze znana w tej roli lawenda. Lubię bagno, zawsze je podziwiałam w Skandynawii (z pewną zazdrością, że tyle go tam), dobrze wiedzieć, że rośnie też w Estonii, czy tam też jest pod ochroną?
OdpowiedzUsuńDzięki za uzupełnienie. W Estonii nie jest pod ochroną, podobnie jak w innych bagiennych krajach gdzie jest pospolite. Używają go do celów leczniczych. Uwaga, bo jest trujące
Usuńdzięki, cieszę się że sobie radzi gdziekolwiek, próbowałam je uprawiać w ogrodzie sadzonki bywają czasem w specjalistycznych szkółkach, ale niestety nie spełniłam wymagań.
UsuńMusiałabyś kupić działkę z torfowiskiem :-)
Usuńmarzenie... :)
Usuń